W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, Amen. Przyśpieszone uderzenia serca w piersi, czerń za bulajem — czerń pusta i milcząca, gdzieniegdzie tylko poprzebijana skrzącymi się do niego gwiazdami. Prawie tak samo jak na Wenus, prawie jak na Ziemi — ta sama geometria pociągnięć Bożego pędzla, tylko bardziej surowa, jakby gotycka. Kontrast, kreska — Giotto? (uśmiecha się) — brak tu atmosfery, brak aerozoli reinterpretujących, rozmywających tę powściągliwość nieboskłonu. Więc tylko kosmos nagi. Milczący. Bardziej niż kiedykolwiek.
Zaiste,
silentium universi.
I oto jest u celu. Księżyc. Trzask, szarpnięcie — czarterowy prom cumuje. On wyplątuje ze spotniałych palców różaniec. Łyk wody. Usta szepczą: „Phoenix”. Decyzja zapadła, zatrzasnęły się zwrotnice, nie ma już odwrotu — poleci. Zobaczy. Dostąpi. Oczy w akcie wiary wędrują ku niebiosom (ukrytych pod hermetycznym stropem): Cokolwiek mam, Panie, Tyś mi dał. Ofiaruj Swoją łaskę, powiedz tylko słowo — a będzie wypełniona wola Twoja.
***
Yildirim czekał na spotkanie z admirałem w spokoju i ciszy. Przez lata spędzone na Ziemi zdążył odwyknąć od niskiej księżycowej grawitacji, stąd też nie mógł pozbyć się wrażenia oderwania od gruntu. Woda w kranie cieknąca z jakąś absurdalną powolnością, jego własne niezgrabne ruchy — wszystko to sprawiało, że czuł się nieco nieswojo. A był przecież dopiero u progu.
Kiedy wywołano całą ich piątkę — nie zawracał dotąd uwagi na swoich współtowarzyszy — Yildirim powstał. Zignorował ich pustosłowne komentarze, wygłaszane bodaj tylko dla zaznaczenia swojej obecności. Poprawił swoje odzienie (czarne, sztywno skrojone szaty kapłańskie; brak było jednak koloratki ani innych nazbyt natarczywych oznak przynależności do stanu duchownego) i w milczeniu podążył do gabinet admiralskiego. Krokiem nie wyniosłego profesora, ale pokornego sługi Bożego.