Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2011, 03:23   #2
SWAT
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Wyszedł powoli z baru. Wiadomość nie podobała mu się, ogólnie nie lubił wiadomości od Heatera. Zawsze, ale to zawsze wiązały się z problemami, i to nie lichymi. I miał złe przeczucie, że przyjdzie mu z kimś pracować. Nie lubił tego, nie lubił jak ginęli postronni, albo pod nogami plątały mu się żółtodzioby. Był wyprany z uczuć, ale nie lubił niepotrzebnej śmierci, a przynajmniej nie lubił na nią patrzeć, jeśli byli to towarzysze broni. Nie wiedział czy to jego archaiczne podejście do życia, czy mandaloriański styl bycia sprawiał niechęć do oglądania śmierci przyajciół, ale dawno się z tym pogodził. Jak dostawał zlecenie, starał się ograniczać trupy do minimum, chyba że inaczej się nie dało. Do dzisiaj pamiętał, jak wysadził knajpę na Coruscant, małą melinę z niższych partii miasta. Zresztą zdziwił by się, jakby była tam akurat jakaś przyzwoita osoba.
A jeśli Heater chce go, to musi dobrze płacić, a za takie pieniądze jest w stanie zaakceptować postronne mięso armatnie. Swój bagaż miał zawsze przy sobie, a resztę załadowaną na mały, wypożyczony wcześniej statek, ten z typu jednoosobowych, szybkich jednostek.

Na wszelki wypadek, na Tatooińskim targu, zrobił drobne zakupy. A że wychował się na tym zadupiu i znał każdy kąt tej planety i był tam, gdzie żadna osoba z dobrej woli by nie poszła, szybko znalazł to czego szukał. Klipy do blasterów oraz inne ustrojstwo szybko wypchało kieszenie oraz sloty pancerza. Sama planeta, choć uważał ją za ostanie zło i zadupie, przepełniała go jakąś dziwną energią. Skrycie ją kochał. Inaczej zapewne na hełmie wymalowaną czerwoną farbą, nie widniała by literka „T” w czerwonym kółku. „T” jak Tatooine.

Sama planeta, jedna wielka zdewastowana dziura. Kiedyś podobno była zielonym rajem, tak jak inne. To przez bombardowanie z orbity została taka, jaka jest. Nim wyleciał spotkać się ze swoim dawnym współpracownikiem, musiał zdobyć kilka kredytów zapasu.
„Nigdy nie wiadomo” – powtarzał.
A jako że sława jego dawno opuściła Tatooine, a na rodzinnej planecie był niezwykle ceniony, robotę znalazł szybko i za dobre kredyty.
Zadanie było proste jak 2x2. Wytłuc obozowisko Ludzi Pustyni obozujące na szlaku wędrownym, pomiędzy głównym portem, a osadą zbieraczy wilgoci. Przez zakupione przed chwilą gadżety, nie musiał nawet się przygotowywać. Wskoczył na wynajęty śmigacz i ruszył ku punktowi docelowemu, wyświetlanym cały czas na hudzie hełmu.

Wzburzone za śmigaczem chmury piasku, szybko przenosiła się niesiona wiatrem. Oczekiwał że Ludzie Pustyni się na niego przygotują, miał nadzieję na trochę wakacji. Przepiękne, płaskie dziury uformowane w przeróżne formy patrzyły na niego z góry. On, mały trybik w wielkim kosmosie. Jednostka, w morzu biliardów. Pędząc z coraz to większą szybkością, ogarniała go coraz to większa zaduma. Kiedyś chciał po prostu się dorobić, teraz? Teraz ciągle było mu mało i mało. Chciał być najbogatszy, najlepszy, najpotężniejszy… I wiedział, że już dawno poświęcił temu życie, które z góry było skazana na porażkę.
Dodał gazu, przód śmigacza uniósł się do góry, a sam pojazd jeszcze bardziej przyśpieszył.
Był blisko.
I był zauważony, tak jak oczekiwał.

Śmigacz zostawił tam, gdzie padły pierwsze strzały. Zeskoczył z niego w locie, spadając na nogi i utrzymując wyprostowaną pozycję, dzięki pancerzowi. Strzały Ludzi Pustyni, padały, lecz były niecelne. A te celne unikał z łatwością, ponieważ był na nie przygotowany. Na początku użył ciężkiej strzelby blasterowaj. Sam ją kombinował z ładne kilka lat, równocześnie z przerabianiem pancerza. Sam pancerz zyskał dodatkowych sześć płyt chroniących miejsca pierwotnie odsłonięte, strzelba blasterowa zyskała dwa tryby ognia. Po przełączeniu małe przycisku koło kabłąku, strzelba ta strzelała rozproszonymi na znaczą odległość odłamami energii. Gdy przycisk z kliknięciem, przeskakiwał w dół, broń strzelała jedną, celną wiązką energii zdolną przepalić kilku wrogów naraz. Nigdy nie miał okazji sprawdzić ilu, ale tu nie to się liczyło, lecz celność.
Sama broń, jaka by to nie była, nie sprawiała mu żadnych problemów, tak jakby porozumiewał się z nią. Bo i w istocie tak było, Slevin rozmawiał ze swoimi brońmy. Miał nawet dla nich imiona. Ciężka blasterówka na przykład nosiła imię Klaudia, a dwa średni blastery nazywały się Ti i Ka.


Wiązka energii wystrzelona z lufy Klaudii, rozbiła bez problemów głowę snajperowi, który akurat wystawiał się do kolejnego strzału w Slevina. Jedyną wadą strzelania wiązkami, było to że broń potrzebowała kilku sekund na napełnienie się złowrogą mocą, czemu towarzyszyło charakterystyczne „bzzyt”. Kolejni pojawiający się szlaku Ludzie Pustyni, nijak nie mogli powstrzymać zbliżającego się człowieka. Klaudia dzielnie sprawdzała się w swoim zadaniu. Ranieniu śmiertelnie Ludzi Pustyni.
„Bzzyt” i strzał, „bzzyt” i strzał. W końcu Kelevra znalazł się blisko zszokowanych i wystraszonych Ludzi Pustyni. Rycząc, rzucili się na Slevina. Klaudia wróciła na plecy łowcy. Teraz w ruch weszła Liliana, która z charakterystycznym sykiem, pozbawiała głów kolejnych wojowników. Przechodząc przez wiotkie ciała Ludzi Pustyni, niczym rozgrzany drut przez masło, stanowczo i skrupulatnie uszczuplała populację tych stworzeń. Kiedy dwie ostatnie kreatury uciekły, wykończył je za pomocą Ti i Ka.
Robota została zakończona, a on, bogatszy o kilka kredytów.
Głowy Ludzi Pustyni zebrał w spory worek, który wysypał wprost na biurko zleceniodawcy. Pod budzącym respekt hełmem znanym w całej galaktyce, pojawił się sarkastyczny uśmiech, a na twarzy zleceniodawcy na początku strach, który szybko przemienił się obrzydzenie, zadowolenie aż w końcu respekt.
- To dla Ciebie – Slevin otrzymał zapłatę. Teraz już nic go tu nie trzymało.

Kiedy szedł na statek, podbiegł do niego jakiś handlarz, wręczając mu mały ładunek impulsowy. Nie pamiętał gościa, ale on twierdził że kiedyś za młodu Slevin dla niego pracował. Cóż…
„Zawsze bierz co Ci dają i spadaj” – powtarzał.
I tym razem wziął podarunek, ale kiedy starzec z nim rozmawiał, jakiś głupi złodziejaszek postanowił ukraść coś z straganu tego jegomościa. Odsunął od siebie niewidzącego nic handlarza gestem dłoni, i szybkim ruchem ręki, niczym rewolwerowiec wystrzelił z Ti, w nogi złodzieja. Czerwona wiązka wpadła w pomiędzy nie, strasznie je haratając i go przewracając twarzą w piach. Slevin skinął głową człowiekowi i ruszył do statku.

Statek jakim przyszło mu lecieć, należał do jego dawnego znajomego. Pracował dla niego, ale o tym że jest niewypłacalny, dowiedział się po skończeniu ostatniego zadania. Na szczeście, coś powstrzymało Slevina przed wpakowaniem mu wiązki Kluadii między oczy. Do dzisiaj ma on u niego dług, co spłaca wypożyczeniem statku, zniżkami w jego faktoriach itp.


Szybko poleciał w kierunku planety, na której mieściło się biuro Heatera. Zresztą znał drogę, był tam niejednokrotnie.

Na samo spotkanie przybył sporo przed czasem, bowiem musiał długo czekać na Heatera. Kiedy Heater go zobaczył, przywitał go tylko znaczącym chrząknięciem. Ten odpowiedział mu tylko skinieniem głowy, nie zawracając sobie głowy zebraną tu hołotą. Kiedy był mniej, więcej w zaawansowanym początku objaśniania zadania. Mimo wszystko, obejrzał ich sobie.
„Ten umrze jako pierwszy, widać że bohaterek, ta zasługuje na recykling, dziwki na Tatooine zdarzają się ładniejsze i na pewno bystrzejsze. A ten harcerzyk z pewnością jest pilotem. Niech nas wszystkich Moc raczy pilnować jeśli ktoś da mu statek…” – zaczął narzekać i oceniać, jednocześnie słuchając tego, co mówił Heater, a kiedy skończył nie miał nic więcej do dodania.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.

Ostatnio edytowane przez SWAT : 21-06-2011 o 14:40.
SWAT jest offline