Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2011, 18:43   #2
Rock
 
Rock's Avatar
 
Reputacja: 1 Rock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znanyRock nie jest za bardzo znany
Mavrick Minere; Thedas, wąwóz gdzieś pomiędzy Fereldenem a Orlais.

Twoje życie przesiąknięte było krwią. Byłeś niczym grunt, twardy i nie zmiękczony. Nie dałeś się nikomu za nic i nigdy. Twoją główną i jedyną zasadą było „przeżyć i drugiemu urwać łeb”, w tym świecie takie zasady były dobrymi zasadami. Dawały Ci życie bogate i ogólnie dawały Ci żyć, co było raczej walutą bezcenną. Jednak powoli zaczynałeś być znużony tym całym grajdołem zwanym wojaczką, ciągle jakieś bitki, ciągle konflikty, nawet ktoś urodzony do tego, tak jak Ty, nie mógł wiecznie walczyć tylko dla samej walki i złota. Los chyba stwierdził, że nadszedł czas byś wybrał jedną ze stron. Byś zaczął walczyć za ideę, za coś na co wcześniej nie zwracałeś uwagi. Ale nie to było problemem największym, największym był fakt, że nie ma stron białych i czarnych a jedynie jakieś barwy i odcienie szarości.
I tak oto dzielnie przemierzałeś sobie górne partie wąwozu. Czemu nie przeszedłeś dołem, to proste; całe życie żyłeś w górach i to tu czujesz się lepiej. Poza tym to bezpieczniejsza droga w końcu tam na dole nigdy nie wiadomo co można spotkać. Jeśli bandyci mieliby się gdzieś czaić to właśnie tam. Jeszcze gdyby padało to może nie wybrałbyś się górą ponieważ byłoby to zbyt niebezpieczne jednak teraz? Teraz słoneczny żar lał się z nieba przypiekając wszystko i wszystkich w około. I nie szczędził przy tym sił bowiem niektóre z kamieni były porządnie rozgrzane. Szedłeś sobie tak rozmyślając czy znajdziesz w centrum Imperium w Thevinterze jakieś ciekawsze zajęcie od tych wcześniejszych. Czy też znów twe zlecenia będą się opierały na zbieraniu długów, praniu jakichś cieniasów po pyskach, czy może będzie to coś nowego ciekawszego. Zasadniczo nigdy do tej pory nie nachodziły Cię takie filozoficzne myśli i przeważnie zlecenie było zleceniem beż żadnych kontekstów. Jednym słowem miałeś w dupie czy pierzesz po ryju zabójcę czy templariusza czy też innego jakiegoś tam śmiecia. No i gdy tak sobie rozmyślałeś zauważyłeś coś na dole. W wąwozie, jak przewidziałeś, stało kilka osób. Mruknąłeś sam do siebie:

- Chwila, ale kto to, kutwa, jest? – przyglądałeś im się i tak; oto byli to po twojej lewicy - mała zgraja templariuszy, poznałeś ich po tych klasycznych dla nich zbrojach z herbami. Po prawej zaś widziałeś jakichś mieszańców. Przypomniało Ci się, jak kiedyś widziałeś jemu podobnych. Ludzie wołali na nich łowcy bestii. Nie byli zbyt lubiani przez wieśniaków, miastowych, ogólnie nikt ich nie lubił. Gdziekolwiek się pojawiali pojawiały się i potwory a ludzie jak ludzie; nie lubią ich. Cóż, pomówień w ich stronę było wiele. Obie grupy jak widać stały z wyciągniętymi przed sobą brońmy. *No chyba będą się prali* - pomyślałeś. A wtedy zdarzyło się coś dziwnego - najpierw dostrzegło twoją postać wprawne oko łowczyni, która krzyczała do Ciebie:

- Zrzuć na nich te wielkie głazy! Niech nie straszą moich ludzi, niech wiedzą, że my łowcy kochamy wolność, ład i sprawiedliwość a bestie wybijamy dla dobra takich jak oni! –wskazała palcem na templariusza. Ten zaś nie zmierzał pozostać dłużny i odparł:

- Ha! To czarcia wiedźma. Musimy dbać o zdrowie chłopów, trzeba się ich pozbyć w imię Stwórcy. Została posądzona o przynoszenie nieszczęścia ludziom, wyrok już zapadł ona musi zginąć niech ją nam wydadzą, albo w sumie lepiej to na nich zrzuć kamienie, niech ich wszystkich ziemia pochłonie skoro tak ją czczą! – wrzeszczał do Ciebie templariusz. *Co powinienem zrobić* - pomyślałeś.


Godryk de Artois; Thedas, Orlais, Puszcza Trzech Zjaw.
Bywa, że przeznaczenie płata nam figle. Zmienia tory i obiera różne ścieżki , którymi musimy kroczyć. Czy w całym tym chaosie jest jakieś miejsce na nasz ludzki wybór? Czy los da się oszukać? Nad tymi i nad wieloma innymi sprawami z pewnością głowiłbyś się gdyby nie zaistniała sytuacja, a może to właśnie przez nią naszły cię takie myśli? Zaczynało mżyć, drobne kropelki deszczu rozbijałby się na barkach i głowach pobliskich ludzi. Nawet pogoda zdawała się zwiastować jakieś nieszczęście. A miało się okazać, że w jednej tylko chwili stracisz wiele. Żonę i ukochaną zarazem, przyjaciół jedynych, a nawet ziemię po której stąpasz. Czy coś Ci zostało? Tak, rzecz najcenniejsza i przeklęta zarazem, pozostało Ci żyć podług przeznaczenia. Podług tej dziwki. Niczego nie chciała, niewiele miała Ci do zaoferowania ale zabrała Ci wszystko a raczej zamierzała zabrać.
Stałeś na tej grząskiej ziemi, mierzyłeś wzrokiem wojaków. Było ich za dużo. Zdecydowanie za dużo. Twój wzrok zawisł jednak, gdy dostrzegłeś Lucę Diboisa, w głowie kłębiła się teraz jedna myśl - *Zdrajca. Zdrajca. On musi zdechnąć!* No cóż, wybór był tylko jeden - walka do końca, nie było żadnych innych możliwości. Nie było ucieczki bo i gdzie, i w którą stronę? Nie było ugody. A pojmanego czekał stryczek. Lepiej było umrzeć i nie cierpieć katuszy w lochach de Alby. Swej córki nie zabije choćby nie wiem co ale no właśnie wtedy Fiona wybuchła śmiechem i próbując się nie udławić, mówiła odsuwając się w stronę wojaków:
- Głupcy! Sami głupcy. – jej śmiech był złowieszczy i mimo, że jeszcze nie rozumiałeś, o co chodzi, to widziałeś, że nawet na twarzy Diboisa malowało się zmieszanie. Gdy kobieta stanęła pośród rycerzy, de Alby kontynuowała trochę spokojniej – jestem prawdziwą sekutnicą ale za to wy jesteście kiepami. Nędznymi kiepami! Jak mogliście nie zauważyć przez tak długi czas, że jestem Figurantką?. I jeszcze Ty, Diboisie, sam poleciałeś po swoją zgubę, po tych tutaj. Sami sobie wszyscy wykopaliście głęboki dół i do niego wskoczyliście. A teraz zostało wam tylko w nim skonać. Banda ciemniaków i błaznów. I jeszcze cały ten ożenek – wybuchła niepohamowanym śmiechem. – przez moment myślałam, że sobie żartujesz Godryku. Ale potem. W sumie wydało mi się to nawet zabawne, ale gdy stałam przed ołtarzem, wyobraź sobie jakim spokojem musiałam się cechować by nie wybuchnąć tam rechotem? Czy nie uważasz, że to prawdziwa sztuka? – i nie czekając na odpowiedź, odwróciła się do Ciebie plecami dodając tylko – idę po nagrodę a wy możecie zabić ich wszystkich łącznie z Diboisem, nie jest mi już potrzebny. Hah… Co za durnie.
- Ja… - próbował coś z siebie wydusić Luca ale nie szło mu to za dobrze, wiedział, że dał się zmanipulować, że sprzedał przyjaciół w imię czego? W imię jakiejś zołzy, a kto wie czy nie ladacznicy. –Przepraszam – mruknął jedynie w twoją stronę.
I rozpętało się piekło! Nie miałeś czasu by powiedzieć choć jedno słowo. Nie była na to pora, teraz musiałeś walczyć. Stałeś lekko oszołomiony tylko przez sekundę, do czasu gdy zobaczyłeś jak miecz przebija się przez ciało Diboisa. Przeszył go wręcz na wskroś łamiąc kilka żeber. Mężczyzna zachwiał się i ledwo trzymał na nogach. Dobrze wiedziałeś, że on nie przeżyje, to była tylko kwestia kilku minut jak się wykrwawi. Pięciu wojaków doskoczyło do Ciebie błyskawicznie. Twoje ruchy były wyćwiczone a reakcja samoczynna. Trafiłeś idealnie w szyję. Jucha zalała Ci twarz, była to istna fontanna. Wszystko to spływało po twojej niedopiętej kolczudze, twarzy i włosach, które całe zwilżone były już posoką. To właśnie to spowodowało, że byłeś zamroczony. Nie widziałeś za wiele, twój przyjaciel Fulko jedynie zawył niczym rozcinany na pół. Ty jednak stałeś niewzruszenie, dopiero teraz zorientowałeś się, że Fulko zasłonił Cię ramieniem i ma przebite je teraz mieczem. Trawa cała skropiona była już krwią. W ogóle wszędzie było aż czerwono. Mrużenie oczu. W końcu złapałeś wyraźniejszy obraz. Wtedy odezwał się Luc:
- Wybacz mi eh… - mówił ledwo co, w końcu zdawałeś sobie sprawę, że to rana śmiertelna i niedługo umrze. – To mój ostatni dar… – bąknął. Po czym jakaś łuna światła zaczęła zalewać Ci cały obraz. Czy tak wygląda śmierć? Czy to już koniec. Czy przyjdzie Ci zdechnąć z ręki jakichś parszywych drani w równie parszywym lesie? A z drugiej strony, co Ci pozostało? Uderzyłeś głową o piach, coś było nie tak. Kręciło Ci się w głowie.


Ahal Tarsyn & Godryk de Artois; Thedas, Szlak Fereldeński.

Byłaś już znużona tą podróżą – choć zbliżała się ona do kresu, byłaś bowiem już bardzo blisko - do Fereldenu, słońce paliło niemiłosiernie. I dobrze, że podróżowaliście w jakimś lesie, to cień drzew ratował was trochę przed skwarem. Duszno. Nie chciałaś myśleć o tym, co się ostatnio wydarzyło. Nie miałaś ochoty. Wolałaś po prostu oddać się fortunie i niech to ona decyduje o tym, co będzie. Grupa kupców z którymi jechałaś była oczarowana i oniemiała. Jak o tym lepiej pomyśleć; to jak niewiele mężczyznom potrzeba. Większy dekolt, ładna suknia, długie nogi i można im zrobić z mózgu wodę. Zdziwieni byli tylko trochę twoją wytrzymałością ale jako wprawna oszustka, co jakiś czas pokazywałaś, że muszą zwolnić czy to z powodu bolących stóp czy też naturalnych potrzeb. Tak by dotrzeć do Fereldenu jak najszybciej i raz na zawsze pozbyć się ich zboczonych wzroków, ale i nie za szybko, by nie nabrali podejrzeń. Cóż, jeśli chodzi o wyważenie to znałaś się na tym. Estetyka. Właśnie to wymaga wyważenia dodatków tu i ówdzie ale bez przesadyzmów. Wyważenie przydawało się wszędzie i w każdych okolicznościach, nawet w walce. A jeśli o tą chodzi to zawsze miałaś przy sobie schowaną jakąś broń – tak na wszelki wypadek, w końcu nigdy nie wiadomo co się może zdarzyć i kto czyha za rogiem.
Właśnie przyszła pora na wykorzystanie wyważenia. Jechałaś już jakiś czas nie dając oznak jakiegokolwiek zmęczenia więc przyszła pora by wcisnąć kupcom jakiś kit i trochę poudawać, ze swej gardzieli wydobyłaś najsłodszy z możliwych tonów i dźwięków tak by już kompletnie ogłupieli, choć już teraz swobodnie jedli Ci z ręki prawie wszyscy, pominąwszy Suilvera. Młodzieniec ten był bardzo dziwny i nie mogłaś go rozgryźć. Z pewnością nie reagował jak przeciętny głupiec na kobiece wdzięki, co nie znaczy, że nie reagował w ogóle. Wydawał się za to roztaczać wokoło aurę zwątpienia i niepewności. Nie pasował też do całej reszty najemników, był od nich bystrzejszy i niczym zwierz reagował na potencjalne zagrożenia. Raz, gdy próbowałaś do niego podejść gdy spał to skończyło się to tak, że miałaś jego miecz na gardzieli. Oczywiście cała reszta panów szybko go zrugała, a on sam powiedział jedynie, żebyś więcej się nie zakradała kiedy śpi bo to niebezpieczne i skinął głową, ni to w geście przeprosin ni to groźby. W każdym bądź razie musiałaś mieć na niego oko.


- Panowie, musimy zrobić krótką przerwę, kobiece sprawy wzywają. – zeszłaś z konia przy pomocy jednego z najemników. Cała ta maskarada zaczynała Ci już grać na nerwach, zeszłaś ze ścieżki i poszłaś kawałek się przejść. Rozglądałaś się przy tym, czy aby któremuś nie wpadła do głowy myśl by podglądać. Doszłaś do jakiejś kolejnej dróżki, w zasadzie nie wiedziałaś do jakiej, czas powoli płynął i powinnaś za chwilę wracać. Jednak wtedy wydarzyło się coś kompletnie niespotykanego. Przed Twoimi stopami leżał człowiek. Jeszcze nie wiedziałaś, że jest on równie poharatany przez los co i ty, a może i nawet bardziej. A pojawił się znikąd i właśnie patrzył Ci wprost pod suknię.


Anlean var Dalauteilus dan... (itd.); Thedas, Al Neratum, książęce pałace.

Siedziałeś sobie wygodnie na jednym z krzeseł. Twój misternie pleciony plan chwilowo zdawał się działać wyśmienicie. Każda jedna nitka spełniała swoje działanie. Każde włókno działało jak należy i nic chwilowo nie wskazywało na to by miało się to w najbliższej przyszłości zmienić. Spojrzałeś leniwie w stronę okna. Zaczynało mżyć. Każda z kropel spadała z wdziękiem, a rozbijała się o nic innego jak o dachy TWOICH poddanych, TWOICH wojaków i prawdopodobnie każda cegła, stóg siana i człowiek w obrębie tego deszczu należał do Ciebie. A jeśli nie należał to nie miał prawa tu być i szybko znikał. Dziś wszystko wydawało Ci się być subtelne, delikatne a wręcz idealne. Może i miałeś lekką fobię na tym punkcie. Ale kogo to obchodzi. Wstałeś. Przechadzałeś się po komnacie. Na ścianach wiały sobie arrasy przedstawiające Twój rodowy herb, hebanowe meble wszystko to było Twoje nie było tu nic innego ale Twoja własność. A niech mają te pokurcze a kiedyś to właśnie Ciebie wyzywali, to Tobie się obrywało. Phi! Teraz im wszystkim dopiero pokażesz.
*Ale gdzie jest ten pokurcz de Alba?* - pomyślałeś. Tak bardzo chciał się z tobą widzieć a teraz się spóźnia. Miałeś tylko nadzieję, że nie udało mu się czegoś spieprzyć. A miał już wiele rzeczy, które mu się jakimś cudem udało. Czasami sam się zastanawiałeś po co Ty go trzymasz? Może dlatego, że nie można wytłuc wszystkich możnych na tych terenach. Choć trzeba przyznać; byłeś w tym coraz lepszy. W końcu usłyszałeś jakieś kłótnie za drzwiami. *To na pewno ten dureń. Nikt inny nie robiłby tyle harmidru* Drzwi otworzyły się z hukiem. Ty zaś, popijając wino zachłysnąłeś się. Coś było nie tak. *Kto to, do diaska, jest?*


- Kim jesteś i jakim cudem tu weszłaś? – wrzasnąłeś tonem, który nie był już ani trochę przyjemny i ani trochę miły. W końcu kto śmie psuć Ci twój wyśmienity humor takimi ekscesami. No kto, pytasz!
- Jak śmiesz nie wpuszczać templariuszy skoro król wysłał Ci list! Jak śmiesz nas tak znieważać byśmy musieli tu siłą wchodzić, taranując twojego lokaja!? – wrzasnęła kobieta. Dopiero teraz zrozumiałeś, że to templariuszka. Coś Ci się przewróciło w żołądku. Kobieta była starsza, na oko miała coś koło czterdziestki na karku. Ubrana była w skórzaną zbroję przeplecioną elementami stalowymi. Na jej plecach gościła tarcza i wystający miecz. Nie było co do tego wątpliwości. Zza jej pleców widać było aż dziesięciu templariuszy, w podobnych strojach. Sytuacja nie była dobra, starałeś się zachować resztki rozumu i odesłałeś lokaja krzycząc przy tym do niego:
- Wyprowadź resztę tej zgrai do gościńca, migiem! – syknąłeś do niego – pani zaś niech się nie zapomina i zwraca się do mnie z należytym szacunkiem. List nie dotarł, więc o co chodzi? - odparłeś a w międzyczasie templariusze trochę niepewnie poszli za lokajem. Jednak ruszyli dopiero gdy ich dowódczyni gestem im to nakazała. Drzwi ponownie zatrzasnęły się a w pokoju zostałeś tylko Ty i kobieta. A ta niemiłym tonem odpowiedziała:
- Słuchaj no, księżniczko! Jesteś aż tak tępy? Dwa rody zostały wycięte w pień, do tego zgłoszono morderstwo księżnej a Ty się pytasz „o co chodzi”? – zrobiła przerwę po czym kontynuowała – czemu wyczuwam na tobie czar? I co tu się właściwie dzieje!?


Kain Baldran; Thedas, gdzieś między górami Frostback a jeziorem Calenhad

Pędziłeś przez góry, zmęczony i głodny, tropiony niczym dziki zwierz. Tak, tak, Czerwony Krąg nie zamierzał dać łatwo za wygraną, ci, których nie wyrżnąłeś akurat w pień, popędzili twoim śladem gdy tylko zmyli z siebie juchę towarzyszy. Póki mogli, pędzili konno, dzięki temu nadrobili kawał drogi, później jednak puściłeś się przez zakamarki górskie tak ciasne, strome i niebezpieczne, że porzucić musieli wierzchowce. Dalej gnali więc pieszo, tak jak i ty. Musiałeś odpoczywać, oni zresztą też, nie mogłeś jednak czuć się bezpiecznie. Nie raz słyszałeś już nawoływania pościgu za plecami, a może tylko ci się zdawało?
Ekwipunek, który znalazłeś w dziupli przewalonego dębu, a który ukrył tam dla ciebie Laurel, należał do cholernie ciężkich. Byle człek nie zaszedłby daleko pod jego ciężarem, dla ciebie jednak nie stanowiło to problemu. Bo ty nie byłeś człowiekiem. Byłeś qunari; cholernie wielką kupą twardych mięśni, twardszych nawet niż u przeciętnego przedstawiciela twojego gatunku. Z takimi dyspozycjami i z takim ekwipunkiem, mógłbyś właściwie poczekać na ścigających, dopaść ich, gołymi dłońmi powykręcać karki i głowy ich ponabijać na czubki drzew. Korciła cię ta wizja. Ale nie wiedziałeś, ilu ich jest, nie wiedziałeś, jak dobrze są uzbrojeni, jak silne zaklęcia znają. I byłeś skonany. Walka w tym stanie sporym była ryzykiem.
Gnałeś wzdłuż rzeki, wraz z jej nurtem. Gdybyś znał tutejszą topografię, wiedziałbyś, że powoli, acz sukcesywnie, zbliżasz się do jeziora Calenhad. Ty jednak byłeś nietutejszy, a kierunek chwilowo niewiele cię obchodził. Najpierw należało pozbyć się pościgu, później szukać drogi. Zresztą, podążanie w dół rzeki i tak było najodpowiedniejsze. Woda była pod ręką, a i zwierzyny nie brakowało, co było istotne, choć może nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Pędziłeś tak jednak, któryś już dzień, polując po drodze na to, co akurat się napatoczyło. Nie byłeś wirtuozem polowania, jeszcze mniej znałeś się na przyrządzaniu potraw. Ale dałeś sobie radę. Miałeś siłę, instynkt i wolę przetrwania.

Las poczynał się przerzedzać, a to niedobrze. Im mniej drzew, tym lepiej byłeś widoczny. Należało pozbyć się pogoni zanim z niego wyjdziesz. Ale tamci byli uparci. Upierdliwość ich działała ci na nerwy. Prosili się o rozlew krwi. A tak się akurat składało, że bardzo ich nienawidziłeś. Należało więc ukrócić im żywota.
Zatrzymałeś się i czekałeś, zbierając siły. Zaczaiłeś się za jednym z wzniesień porośniętym mchem, ująłeś miecz w obie dłonie, uspokoiłeś oddech. Nasłuchiwałeś. Długo musiałeś tak czekać, całą noc właściwie. Nie wiadomo, czy wybrałeś taką porę przypadkowo, czy dlatego, że las wówczas śpi i odgłos pogoni lepiej się niesie. Ta jednak nadeszła dopiero o świcie, wraz z brzaskiem usłyszałeś ich kroki. Spory robili gwar, co z jednej strony świadczyło o ich nieostrożności, która akurat była ci na rękę, z drugiej jednak oznaczało to, że jest ich całkiem spora grupka. Czekałeś aż się zbliżą. Bliżej, jeszcze bliżej… i wtedy wyskoczyłeś! Dwójka, która była akurat najbliżej ciebie, omal nie połamała sobie szczęk, tak mocno się zdziwili, w naturalnym odruchu ruszyli do ucieczki. Nim postawili jednak jeden choćby krok, ściąłeś ich łby długim, zamaszystym ruchem miecza, z wewnątrz trysnęła złowrogo krew. Ale ciebie też czekało zdziwienie, oto bowiem miałeś wokół siebie dwudziestu co najmniej, uzbrojonych po zęby ludzi, gotowych odciąć ci wszystek kończyn, by zawlec z powrotem do swej twierdzy, a w ostateczności nawet – zabić. Był wśród nich także Laurel, poowijany opatrunkami, ledwie trzymał się na nogach. Mocno ranny, czego ty byłeś, notabene, przyczyną, włączony do pościgu zapewne dlatego, że znał cię najlepiej, mógł więc okazać się przydatny. Spojrzeliście sobie w oczy, Laurel nie dał jednak po sobie niczego poznać, co nie było z kolei takie trudne, zważywszy na fakt, że ledwie utrzymywał powieki otwartymi. Blady był jak duch, wyglądał trochę jakby miał w niedalekim czasie zejść z tego padołu. Albo przynajmniej stracić przytomność.
Łowcy ruszyli, zwierzyna – czyli ty – również. Zawrzało, zakotłowało się, poszedł w górę szczęk oręża, ich nawoływania i twoje wycie. Cała dwudziestka oplotła cię ciasno, byłeś szybki, silny, dźgałeś ich i ćwiartowałeś, sytuacja była jednak patowa. Co i rusz lądował na tobie ostry jak śmierć cios miecza. Ekwipunek nieźle cię chronił, rany ścieliły się jednak gęsto na twym ciele. Byłeś jednak pewien, że co najmniej połowę z nich wyrżniesz w pień, nim sam padniesz trupem, posoka bryzgała ci gęsto na twarz, wlewała do oczu, czułeś jej smak w ustach. Naraz poniósł się gdzieś grzmot zaklęcia, teraz więc zaczynało robić się gorąco. Jednakże… nie było to zaklęcie żadnego z nich, a tym bardziej twoje. Był to grzmot wyczyniony przez kogoś nowego, kogoś obcego. Oto pod jednym z drzew pojawił się niewysoki człowiek o gładkiej twarzy i bladej cerze, czoło swoje marszcząc w gniewie. Odziany był w niebieską szatę maga.
- Głupie stworzenia! – ryknął! – Zostawcie go, odejdźcie natychmiast! Albo wszystkich was wyślę do czarta.
Łowcy spojrzeli na maga, następnie zaś popatrzyli po sobie i roześmiali się. Nie zamierzali najwyraźniej jego rozkazu posłuchać.


Wszyscy
I mogliście nie zdawać sobie z tego sprawy, pochłonięci wydarzeniami, jakie oto rzucił wam pod nogi los – ale powietrze miało dziś zapach rozpoczynającej się przygody…

 

Ostatnio edytowane przez Rock : 22-06-2011 o 23:38.
Rock jest offline