Yavandir
- Skąd się skurwiele wzięli w mieście? - zapytał posłańca.
- Statkami podpłynęli, tak gadają.
Ale Yavandir już nie słuchał ruszył biegiem. Wypadł z sali i popędził do wieży. Po długim biegu w końcu wlazł na górę. Ciężko dysząc wyciągnął dłoń w kierunku strażnika. Ten zdumiony wpatrywał się w dłoń.
- Dawaj gorzały, albo ci jebnę.
- Ale... - strażnik umilkł i sięgnął pod płaszcz. Antałek gorzały na warcie w wieży był tradycją. Pociągnął solidny łyk, odcharknął i splunął za blanki.
Oddał flaszkę i popatrzył w kierunku portu. Taak, stały tam jakieś ciemne statki, nie było na nich żadnych latarni. Na kupieckich zawsze paliły się latarnie. Uśmiechnął się wilczo i ruszył na dół. Strażnik popatrzył w ciemną dziurę schodów, wzruszył ramionami i pociągnął solidny łyk.
Strażnik długo nie nacieszył się samotnością. Yavandir wrócił z łukiem, dwoma kołczanami strzał i wiadrem z czym chlupoczącym i starym gobelinem.
Wszytko oprócz cebra i łuku rzucił pod mur.
- Nie stój jak barani kutas, tylko drzyj to dziadostwo. - Sam zaczął udarte pasy nawijać na groty strzał i potem moczyć w wiadrze. Gdy już miał spory zapas wziął łuk i mruknął:
-
Ciemno wam skurwiele? Zaraz wam przyświecę to szybciej do domu traficie.
Zaczął szyć z łuku płonącymi strzałami. Jedna za drugą, ciągnąc ogniste warkocze wielkim łukiem pomknęły w kierunku nie oświetlonych statków. Celował w zwinięte żagle, łatwiej mogły zająć się ogniem.
Może i nie był wybitnym strategiem, ale atak na tyły zawsze działał negatywnie na wroga. Mieli zbyt mało ludzi by walczyć uczciwie, nawet z najemnikami, którzy brali spora kasę, więc nawet cześć wojsk, która wróci bronić statków ulży obrońcom.
[Rzut w Kostnicy: 224]