Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-07-2011, 08:47   #17
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację



JAMES THORN


Gehenna nie lubi honorowej walki. Większość porachunków załatwia się tutaj ciosem noża w plecy, strzałem w potylicę, czy ciosem metalowego pręta zza rogu. Proste, efektywne metody. Najlepsze metody. Stare jak świat, ale niezwykle skuteczne.

James czai się, podchodzi bliżej próbując skradać od cienia do cienia. Nigdy nie był w tym dobry. Ale ma sprawne ciało. Liczy na to, że uda mu się wypracować element zaskoczenia. Że nie popełnił błędu w ocenie sytuacji. Bo GEHENNA nie zna litości dla tych, którzy popełniają błędy.

Hieny są trzy. Dobrze może się im przyjrzeć. Tym paskudnym, śmierdzącym, szalonym pół-ludziom. Piętno Anomalii odcisnęło na nich stempel szaleństwa. Są bardziej jak zwierzęta, mniej jak ludzie.



Czy zaalarmował ich cień, hałas, szósty zmysł? James nigdy się nie dowie. W każdym razie jedna z Hien, ta która odciąga ciało jednego z zabitych spogląda prosto na Jamesa.

Teraz nie ma sensu już się ukrywać. James naciska spust więziennej giwery. Ciężkiej, masywnej spluwy przypominającej starożytne rewolwery, z tym że kaliber odlewanego w celach pocisku był naprawdę imponujący, a w bębenku mieściło się pięć takich paskudnych pocisków. Huk również był imponujący!

Ręka Thorna była przygotowana na taki odrzut, celował nieco niżej, ale kula trafiła Hienę prosto w środek nagiej piersi wyrywając dziurę wielkości pięści. Dwaj pozostali ruszyli do walki. James raz jeszcze nacisnął spust. Kolejny strzał trafił drugiego wroga w udo, zachlapując krwią ścianę korytarza. Hiena z wyciem upadł na kratownicę, nadal jednak żywy.
Trzeci członek zdegenerowanego gangu użył swojej broni, na szczęście dla Jamesa niezbyt skutecznie. Zaostrzony pręt wystrzelony z małej kuszy otarł się o ramię Thorna rozcinając boleśnie skórę, lecz nie robiąc mu poza tym poważniejszej krzywdy. Hiena wrzasnął ochryple i wydobywając zakrzywiony hak, skoczył w stronę Punishersa. Ostatni strzał oddany został już prawie z przyłożenia. Siła strzału posłała biegnącego Hienę w tył, a ołowiany pocisk zamienił jego brzuch w krwawą sieczkę.

Coś wbiło się w udo Jamesa. Tym razem głęboko. Kolejny bełt z zaimprowizowanej kuszy. A wiec Hieny były cztery. Jedna z nich czaiła się nieco dalej, za zakrętem i teraz wykorzystała okazję by oddać celny strzał. Thorn posłał dwa kolejne pociski w stronę napastniczki, bo miał pewność, że ostatnią Hieną jest kobieta, i uskoczył za zakręt korytarza. Drżące z bólu palce odnalazły kolejne pięć pocisków – ostatnie z posiadanego zapasu. Na szczęście James miał swojego dostawcę kul. Tylko koszt dwóch - trzech fajek za jeden pocisk był dość trudny do przełknięcia.

„Chase” spojrzał na przebite prętem udo. Rana należała do tych, które nie sposób było zignorować. Miał szczęście, że przeciwniczka trafiła nieco w bok. Coś mówiło mu, że miejsce, w które celowała, leżało troszkę poniżej jego pasa.

Nie wiedział, czy Hiena żyje, ale wolał nie ryzykować. Z przedziurawioną nogą nie nadawał się za bardzo na bohatera. Czekał, czaił się, przygotowany do obrony. A krew leniwie spływała po nogawce.





DOUBLE B


Odgłosy nie ucichły. Wręcz przeciwnie. Double B wyraźnie usłyszał charakterystyczny dźwięk. Węszenie. I chichot. A potem znów węszenie. Zbliżało się.

Jakiś cień przesłonił uchylone drzwi techniczne prowadzące do pomieszczenia, w którym ukrył się Double B. Węszenie stało się jeszcze głośniejsze, jakby bardziej pożądliwe. Potem ktoś zachichotał obłąkańczo. Drzwi zaczęły się uchylać, a Duble B był pewien, że za chwilę zginie, jak wcześniej jego ochroniarze. W takiej chwili jak ta zaczynał żałować, że nie skombinował sobie chociażby prostego noża. Co prawda nie potrafił nim walczyć, ale dźgnąć przeciwnika znienacka potrafiłby każdy. Nawet on.

Strach zacisnął go w swoich szponach, wzbierała w nim rozpacz, że za chwilę zostanie zarżnięty, jak ubojne zwierzę. Bo właśnie tak Hieny traktowały ofiary – jak upolowaną zwierzynę, którą potem ci degeneraci zjadali. Double B słyszał o przypadkach, kiedy pożerana ofiara jeszcze żyła.

Zacisnął oczy, nie bardzo wiedząc, co może jeszcze zrobić.

Huk strzału boleśnie przeszył mu uszy. Przez chwilę Double B myślał, że Hiena po prostu go zastrzeliła, ale jednak nie. W chwilę po pierwszym dało się słyszeć drugi strzał, a potem następny.

Double B otworzył oczy spoglądając w stronę wejścia. Cień zniknął. Na korytarzu ktoś strzelił jeszcze dwukrotnie. A potem zapanowała cisza.

Chociaż nie! Double B wyraźnie usłyszał, że ktoś ponownie zbliża się ciężkim krokiem w stronę jego kryjówki. Potem usłyszał przeciągły, ale cichy jęk i coś miękkiego upadło gdzieś niedaleko. Przez wąską szczelinę widział dłoń. Bladą, z długimi palcami zakrzywionymi jak szpony i metalową śrubą noszoną na jednym z palców jak sygnet.
Palce zacisnęły się spazmatycznie raz i drugi, zacisnęły w pięść, a potem zaczęły powoli rozprostowywać, aż znieruchomiały w pozycji półotwartej.

Double B czuł wyraźnie ciężki, metaliczny odór krwi.

Zrobiło się cicho.




SPOOK

Lina rozwieszona była pod samym sufitem, jednak ciasnota Gehenny nie pozwalała zachować takiej wysokości, jakiej życzyłaby sobie Spook. Ledwie trzy metry nad ziemią. Nawet gdyby spadła, obiłaby sobie tyłek. Nic poza tym. No chyba, że jakiś świr z gangu postanowił by urozmaicić sobie zabawę ciskając w nią kawałkiem złomu. Precyzyjnie rzucona śruba walnęła ją dość boleśnie w ramię powodując konieczność nagłego balansu ciałem.

Ktoś się zaśmiał i przyłączył do zabawy. Za nim kolejny i kolejny i po chwili w stronę dziewczyny śmigały liczne śmieci, zaostrzone kawałki złomu, ciężkie śruby i zaostrzone blaszki. Niektóre trafiły w cel, jedna niegroźnie zraniła Spook w ucho, tak ze poczuła krew ściekającą po policzku i szyi, inna świsnęła jej koło skroni. Większość jednak uniknęła, zgrabnie balansując ciałem, co wzbudzało zachwyt części publiczności i wściekłość tych, co nie trafiali w cel.

Kiedy z trudem uniknęła ciśniętego ostrza postanowiła, że już dość i robiąc świetne salto wylądowała miękko, jak kot na ziemi. Zebrani w Cyrku członkowie gangu nagrodzili ją brawami, co starczyło jej za opatrunek. Sypnęły się fanty – papierosy, samorobne drugi, flaszka miejscowego bimbru. To zapewne przeprosiny od zbyt krewkiego gangera, który zapędził się nieco ciskając nożem.

* * *

Ponoć w dobrym towarzystwie czas płynie jakby szybciej. Najwyraźniej zasada ta tyczyła się również towarzystwa psychopatów, świrów i zabójców wszelkiej maści, bowiem Spook nie zauważyła, kiedy minęły te dwie godziny.

GoGo Monkey pojawił się w kręgu otaczających ją twarzy, a po chwili siedzieli już pod ścianą wraz ze znanym jej z widzenie człowiekiem. Wiedziała jedynie o nim tyle, że nazywa się D.J. numer więzienny 3022799 i pracował dla Harlequina, prawej ręki samego Rimsharka – króla gangu. No powiedzmy jedna z wielu prawych rąk, bo szef całego gangu Rippersów miał ich więcej, niż chętna dziwka klientów.

D.J ocenił Spook wzrokiem. Pokiwał głową zadowolony.

- Powinna się wcisnąć – powiedział do GoGo Monkeya.

Potem przeniósł wzrok na Spook.

- Jest robota. Trudna. Trzeba będzie przespacerować się kilka kilometrów. Moi szperacze znaleźli ciekawy, zapomniany magazynek w okolicach Zakazanych Sektorów. Problem w tym, że zamek jest solidny. Wpadliśmy na pomysł, że mała, zwinna osoba przeciśnie się przez kanał wentylacyjny, a potem pod dyktando naszego elektronika, otworzy przejście. W ostateczności wyrzuci nam fanty przez kanał wentylacyjny. Robota płatna stówkę i pięć procent wartości tego, co znajdziemy na miejscu. My zajmujemy się ochroną, ty woltyżerką. Ponoć jesteś laską, co ma kości z gumy? Możemy na ciebie liczyć?

Pytanie zawisło w powietrzu, jak wcześnie Spook na linie. Gangowa kapela „Szarpidruty” przygrywała gdzieś w tle. Kawałek dalej dwóch osiłków mierzyło się w zapasach. Chociaż to chyba nie były zapasy. Zwycięzca właśnie gwałcił przegranego na oczach kibicującego tłumu. Zwierzęca zasada dominacji wprowadzana w życie przez pozbawionych sumienia i zasad moralnych ludzi.





TÖLGY

Arlekin był chudy, żylasty i kompletnie pojebany. Tak przynajmniej sądziła większość znających go Rippersów. Opowiadano o nim legendy. Że na Nowej Kaledonii – koloni górniczej gdzieś na krańcach znanego ludziom kosmosu, gdzie mu odpierdoliło od niewolniczych warunków pracy, ukrywał się przez trzy lata w kopalni mordując każdego, kto zbliżył się do jego kryjówki. Jeszcze inni opowiadali, że Arlekin pochodził z industrialnej części Ziemi, gdzieś ze slumsów Zjednoczonych Kontynentów Amerykańskich, i że odpowiada za ataki terrorystyczne na siedziby władz. Kimkolwiek był ten ubrany w jasną koszulę typek o zimnych jak lód oczach ukrytych gdzieś w wąskiej, ascetycznej twarzy, Cygan wiedział o nim dwie rzeczy. Był niebezpieczny i miał władzę.

Arlekin poczęstował Tolgyego fajką. Tytoń w niej był mocny, pewnie nasączony czymś chemicznym, bo od razu poprawił Cyganowi humor.

- Dobra – mruknął Arlekin po dłuższej chwili. – Nadaje się.

To było o Cyganie.

- Słuchaj. Robimy mały rajd na Zakazane Regiony. Kilku chłopaków. Szybki wypad. Szybki powrót. Dostajesz pięćdziesiąt fajek i michę rzygów przez dwa tygodnie za free. Oraz pięć procent znaleźnego, co powinno dać ci kolejne pięć dyszek najmniej. Sprzęt własny, koszty leczenia po naszej stronie. Majster mówi, że jesteś swój chłopak. Cytując Majstra – Dębowy to swój chłop i ma nieźle najebane w tej swojej cygańskiej makówce. Lubię go. Koniec cytatu.

Arlekin wypuścił obłoczek dymu tak zręcznie, że kółko przez chwilę wirowało w powietrzu.
Potem z namaszczeniem wstrzelił drugi obłoczek w sam środek drugiego. Z zadowoleniem na bladej twarzy spojrzał na gości.

- Dobra. To walnijmy sobie po szklaneczce specjału ze smaru, który przyrządzają w Cyrku, a potem powiedzmy dwie godziny na przygotowania. Spotykamy się za dwie godziny przy drzwiach sekcyjnych. Tych z wymalowanym na nich kutasem w czapce błazna.

Popatrzył na Cygana i Majstra swoim wyblakłym, pozbawionym emocji wzrokiem.

- To spierdalajcie. Muszę sobie zwalić, a wasze szpetne gęby mi w tym nie pomagają.





FLAT LINE


Gdyby ktoś inny, niż Flat Line łatał Muerto, ten bez wątpienia przekręciłby się. Jednak Flat Line wiedział, co robi. Ryzykował, to fakt. Ale doskonałe doświadczenie medyczne i spryt, który pozwolił mu skutecznie wykorzystać to, co miał pod ręką, zatryumfowały nad biologią. Muerto, na swoje nieszczęście, był twardy. To też pomogło.

W nerwową godzinę później, było jasne, że przeżyje.

Don Vitto szalał z radości. O mało się nie spuścił ze szczęścia.

- Dobrześ, się kurwa spisał, Flat Line – skakał koło felczera szef komórki gangu.

Nie wiadomo, dlaczego przypominał medykowi jakiegoś wychudzonego gryzonia z ogoloną na łyso czaszką.

- Ozłocę cię, kurwa, Flat Line – piał mafioso, któremu zdolności medyka uratowały kościstą dupę.

Najważniejsze, że nie rzucał słów na wiatr. Kiedy jego ludzie wynieśli rannego Muerto, by przedstawić go bliżej cappo di tuti cappo Don Vitto odwrócił się jeszcze na moment i rzucił coś na stół operacyjny, tuż obok Flat Lina.

- Prawie pełna – dodał i wyszedł.

To była paczka fajek. Ale nie zwykłych fajek. Lecz pochodzących jeszcze z Terry, z jakiejś zapomnianej kontrabandy, kiedy GEHENNA utrzymywała za pomocą promów kosmicznych łączność z resztą ludzkości. Stara dobra marka, zrobiona z najprawdziwszego tytoniu. Słowo „prawie pełna” było mocno przejaskrawione. W paczce było ledwie osiem papierosów. Jednak każdy z nich wart był z pięć zwykłych, więziennych skrętów. Przynajmniej pięć, bo jeśli medyk miałby okazję trafić na znawcę i wielbiciela tytoniu, to uzyskałby za te papierosy nawet kilkunastokrotną przebitkę.

Nadspodziewanie hojny dar. Ale i przysługa, którą wyświadczył felczer nie była mała. Flat Line wahał się tylko przez moment. Wyjął jednego papierosa z paczuszki i zapalił. To było najpiękniejsze pięć minut jego życia w ostatnim czasie.
Siedem pozostałych skarbów ukrył w bezpiecznym miejscu.

Pół godziny później w progu jego ambulatorium pojawił się jeden z ludzi Don Vitto.

- Szef che cię komuś przedstawić. Zbieraj się. Mam cię do nich zaprowadzić.
 
Armiel jest offline