Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-07-2011, 08:48   #18
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację



FILOZOF


Zipper, o dziwo, był u siebie w celi. Nigdzie się z niej raczej nie wybierał, bo lewą nogę miał w przekrwionych bandażach. Kiedy przyszedł do niego Filozof chłopak odpoczywał. Obserwował wchodzącego więźnia z ręką pod kocem. W stronę drzwi kierowało się charakterystyczne wybrzuszenie.

- Mam nadzieję, że to pistolet, Zipper – powiedział Filozof beznamiętnym tonem.

- Nie, dziadzie – wychrypiał Zipper. – Tak się ucieszyłem na twój widok. Co tym razem?

Wybrzuszenie znikło. Chłopak wyjął rękę spod posłania. Filozof spojrzał na okrwawione bandaże. Leżący więzień podążył za nim wzrokiem i uśmiechnął się szaleńczo.

- Przerośnięte – kurwa – szczury – zarechotał, jakby miał powód do radości. – Blisko – kurwa – zęzy.

Filozof pogadał chwilkę o pierdołach, nim przeszedł do sprawy, która go tu sprowadziła.

- Kwas – Zipper wzdrygnął się wyraźnie. – Nie – kurwa – nie spotkałem nigdy niczego z kwasem. I – kurwa – całe szczęście.

Filozof chciał już wstać, niezbyt zadowolony z przebiegu rozmowy, ale Zipper zatrzymał go spojrzeniem zaszczutego gryzonia.

- Filozof – kurwa – powiedział. – Jak odpalisz mi dziesięć fajek, to powiem ci, kto będzie na pewno coś wiedział. Jestem – kurwa – w potrzebie. Noga nie pozwala zarabiać na koryto. Nie mówiąc o tym pierdolonym felczerze, pijawce pojebanej, kurwa – wielkim i mądrym – Strzykawce, niech go jasny chuj pierdolnie.

Przez chwilę Zipper zasypywał wyszukaną wiązanką doktora, który mu najwyraźniej opatrywał nogę.

- To jak, Filozof. Dziesięć fajek i masz dobry namiar, jakem – kurwa – Zipper.

Spojrzał na ciebie błagalnie.




JAKUB SZKUTNIK i PASTOR

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tUWVtlgCiPA&NR=1[/MEDIA]


Początkowo Jakub przeraził się nie na żarty, kiedy jakiś goły więzień wskoczył mu na plecy wywrzaskując charyzmatycznym głosem komendy. Szybko jednak zorientował się, że intencje tego szaleńca są identyczne z jego własnymi. Posłusznie, starając się nie myśleć o nagim, spoconym człowieku przyklejonym do jego ciała, ruszył w stronę wyjścia. Jak wielu innych więźniów – nie wiadomo czy przekonanych przez Jakuba czy Pastora.

Ludzie wokół wpadali jedni na drugich, smak krwi w ustach i dudnienie w uszach było już chyba wyczuwalne przez każdego – chyba nawet przez największego matoła w dawnej stołówce.

- WYBRANIEC! – krzyk Wieszcza za ich plecami zatrzymał ich w pół kroku, tyle było w nim pasji, tyle siły, tyle prawdziwej mocy.

- NADCHODZI WYBRANIEC!

Pastor odwrócił twarz w stronę wieszczącego na krzyżu. I szybko tego pożałował. Widział, jak z otwartych ust nieszczęsnego obłąkańca wynurza się w rozbryzgach krwi i strzępów skóry coś, co wygląda jak wielki krocionóg, który zamiast owadziego łebka ma ludzką, rogatą twarz.

Demon wrzasnął krzykiem torturowanego człowieka, który swoje człowieczeństwo zostawił dawno temu gdzieś na przeklętym więziennym statku.

Drzwi do stołówki opadły w dół, tuż za plecami Jakuba Szkutnika, dosłownie kilkanaście centymetrów przed twarzą Pastora.

Przez chwilę nic się nie działo, by za chwilę dało się słyszeć zza grodzi wrzaski – straszliwe wycia, krzyki i pełne bólu ryki. Nikt z tych, którym udało się wybiec na korytarz nie miał na tyle silnej woli by biec dalej. Ludzie wpatrywali się w drzwi do stołówki z przerażeniem wymalowanym na twarzach zakapiorów.

I wtedy, po niespełna minucie, drzwi drgnęły wyraźnie i zaczęły unosić się ku górze. Wąską szczeliną od razu popłynęła krew znacząc buty ludzi stojących najbliżej wejścia. W tym buty Szkutnika.




ALLAN MELLO


Wielkiego Q Mell znalazł tam, gdzie poprzednio – właśnie kończył ustawiać wieżę z kart. Dwaj ochroniarze na zewnętrz wpuścili Alana bez szemrania. Na widok Mello Wielki Q walnął w zapewne misternie układaną konstrukcję i spojrzał na Mello z wyczekującym uśmiechem. Alan wyjął odzyskane fajki i położył na stole.

- Gdzie reszta? – zapytał pomalowany Rippers.

- Dałem mu osiem godzin.

- Dobrze, Alllan – Wielki Q pokiwał głową zadowolony. - Nieźle sobie poradziłeś, jak zawsze. Masz talllent. Rzekłbym nawet, kurewski dar.

Wziął jedną kartę ze stosu rozwalonej talii. Uniósł ją i z zainteresowaniem przyjrzał. Potem cisnął ją w stronę drugiego więźnia. Alan złapał ją i spojrzał zaciekawiony.



- Wierzysz w los, Melllo? – zapodał jakąś pedalską gadkę Wielki Q. – Zresztą, nie, nie odpowiadaj.

Uciszył Mello teatralnym skinięciem dłoni.

- Zgadnę – położył palec na ustach, przymrużył oczy, zrobił pokręconą minę. – Masz w dupie los i przeznaczenie, Melllo.

Zaśmiał się, poklepał po udach.

- Mam dla ciebie poważniejszą robotę. Marnujesz się, jako szeregowy Rippers. Tak sądzę. Masz zapał. Mało finezji ale zajebiście dużo cholernego zapału.

Podniósł jeszcze jedną kartę i przyjrzał się jej uważnie, jakby próbował odczytać z niej przyszłość.

- Za godzinę przy wyjściu z kutafonem w czapce arlekina. Weź ze sobą sprzęt. Opłaci się. Więcej nie musisz wiedzieć.

Spojrzał na gościa, jakby czekał na ewentualne pytania.




APACZ

Wrzaski ucichły po kilkunastu minutach. Przez cały ten czas Apacz i Jerome wpatrywali się w drzwi, jakby spodziewali się, że lada chwila coś wyrwie je z futryny i ciśnie w stronę ich barykady. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Minuty wlokły się niemiłosiernie, prawie jak godziny, aż w końcu obaj wartownicy uznali, że zagrożenie minęło.

Aż do końca trwającej trzy godziny warty nie mogli przestać myśleć o tym, co wydarzyło się za drzwiami prowadzącymi na Zakazane Rejony. Kto krzyczał. Czy nadal tam jest? W końcu jednak powróciła rutyna i nuda. Cokolwiek znaczyły te wrzaski, niebezpieczeństwo było po drugiej stronie stalowych drzwi.

Ani Jerome, ani Apacz nie słyszeli niczego, nie czuli niczego, nie widzieli niczego.

Kiedy pojawiła się ich zmiana, Jereome siedział cicho, nawet słowem nie wspominając o incydencie. Składanie raportów nie należało do obowiązków strażników. Jedynie siedzenie i obserwacja. W zamian za to otrzymywali przydział wody, „sraczki” i papierosa. Niezbędne do przetrwania minimum.

Wrócili w milczeniu do swoich cel, wcześniej wstępując na zasłużone żarcie.

* * *

Substancja podana w plastykowej miseczce miała konsystencję rzadkich glutów, całkowity brak zapachu (może to i lepiej) oraz smak rozgotowanego kleiku. Po takim posiłku tylko łyk bimbru i papieros powodowały, że kubeczki smakowe jeszcze reagowały na bodźce.

Apacz siedział i obserwował wstęgi dymu wirujące leniwie w pomieszczeniu. Obok dwóch ludzi dobijało jakiegoś interesu. Apacz nie patrzył w ich stronę. Znał więzienne obyczaje, z których jednym z najważniejszych był ten, że nie podsłuchuje się czyichś rozmów. Łatwo było wtedy wpaść w kłopoty. A kłopoty na GEHENNIE bardzo często oznaczały rychły koniec.

Musiałeś wiedzieć, kogo i kiedy mogłeś wykończyć. Apacz dobrze wiedział, że wymachiwanie nożem na lewo i prawo, prędzej czy później doprowadzi do tego, że takiego „majstra” szybko znajdą gdzieś w bocznym korytarzu z poderżniętym gardłem albo z kosą w plecach.

Jerome pojawił się, jak zły duch. Gębę miał uśmiechniętą od ucha do ucha. Przysiadł się koło Apacza i spojrzał na niego z tym kretyńskim uśmiechem.

- Słuchaj, Indianiec – zamlaskał, jak obżarty kocur. – Mam robotę. Dla dwóch ludzi. Jeśli odpalisz mi dwadzieścia procent ze stawki, jaką ci zaproponują, to powiem ci, od kogo, co i za ile oraz pozwolę ci pójść ze mną. Chodziłoby o krótki wypad. Przeniesienie trochę stuffu pomiędzy sekcjami. Korytarzami niczyimi. Z daleka od oczu wścibskich gangów. Wbijasz w to na moich warunkach, czy szukać kogoś innego?




KRISTI J. LENOX

Kolejne korytarze, szerokie – w odróżnieniu od tych w części mieszkalnej. Sekcje statku przeznaczone wcześniej na pomieszczenia produkcyjne. Teraz zajmowane przez samą górę Gildii 0. Gildii. Też coś. Sama nazwa nie zmieniała faktu, że „jajogłowi”, do których zaliczała się również Kristi, są gangiem, takim jak reszta. I działają jak gang. Inaczej by nie przetrwali pośród wszystkich tych zwierząt i wykolejeńców, których na GEHENNIE nie brakowało.

Przywódcy G 0 wiedzieli o tym dobrze, ale podjęli dodatkowe środki zaradcze. Kontrakt z The Punishers. I teraz idąc przez znajome korytarze kobieta mogła czuć się prawie bezpieczna. W najważniejszych miejscach stali oni. Ponurzy, umięśnieni, uzbrojeni i sprawiający profesjonalne wrażenie. Lenox potrafiła rozpoznać modyfikację ciał, jakiej podawano niektórych żołnierzy Terry. Znaczna część gangu The Punishers składała się z byłych wojskowych, policjantów, a nawet łowców nagród. Niektórzy oglądali się za nią w typowo męski sposób, co nawet mile łechtało uśpioną, kobiecą próżność niemłodej już pani naukowiec.

Kristi nie była nikim ważnym w Gildii 0. Musiała się z tym pogodzić. Ale przez te kilka lat udało się jej wyrobić parę znajomości i kontaktów. Dlatego też wiedziała, gdzie uderzyć teraz.

Pomieszczenie, gdzie dawniej magazynowano półprodukty, teraz zamieniono w „klub”. Od innych mordowni na GEHENNIE klub różnił się jedynie tym, że bito się tutaj zdecydowanie rzadziej. Wypatrzyła go od razu. Niewysoki, chudy, w staromodnych okularach zrobionych własnoręcznie. „Sowa”. Siedział samotnie i bazgrolił coś w notatniku, kupionym zapewne za fajki od jakiegoś mięśniaka, który traktował go wcześniej, jako srajtaśmę.

Krsiti dosiadła się do Sowy, a mężczyzna w okularach spojrzał na nią i zamknął notes. Oczy przez szkła wydawały się być nienaturalnie powiększone.

- Silniki? – ni to stwierdził, ni zapytał „Sowa”.

Kobieta przytaknęła. Juz od dawna wiedziała, że rozmawiając z Sową, trzeba odzywać się jak najmniej i pozwolić, by ten dziwak zamknięty ponoć za projektowanie śmiercionośnych gazów bojowych do głowic rakietowych użytych podczas Wojen Kolonialnych z koloniami opanowanymi przez dysydentów wygadał się w swoim własnym tempie.

- Włączyły się korekcyjne – powiedział Sowa z pewnością siebie w głosie. – To oznacza, że STRAŻNIK musiał złapać jakiś sygnał i skierował statek w stronę jego źródła. Może był to inny statek, może jakaś znana Terze kolonia, może coś innego – okularnik wzruszył chudymi ramionami.

Milczał przez chwilę.

- Co to dla nas oznacza? – zapytał sam siebie, a Kristi przytaknęła ponownie.

Sowa milczał kolejną chwilę.

- Kłopoty. – powiedział to takim tonem, że kobietę przeszedł dreszcz niepokoju.

- Szukam kogoś, kto może załatwić neoinsuliny za przysługę lub na raty. Nie stać mnie teraz.

Lenox wiedziała, że może być szczera z Sową.

- Popytaj Kobrę lub Hendersona.

Kobra zajmowała się ambulatorium należącym do Gildii, a Henderson był kimś w rodzaju medyka polowego – zawsze pierwszy na miejscu wypadku przy pracy z apteczką. Kobry Lenox prawie nie znała, ale słyszała o niej paskudne rzeczy. Że lubi od czasu do czasu podać komuś coś, co nie do końca jest lekarstwem i pacjent zawija się na drugą stronę. Henderson był nawet w porządku.

- A co do „nie stać mnie teraz” – Sowa spojrzał na Kristi z uśmiechem. – Słyszałem coś, że Bruno Mayers szuka kogoś do pomocy.

- Bruno Meyers? – Krsiti nie znała człowieka.

- Tak. 7418627. Znajdziesz go w sekcji uzdatniania wody.




RAINA L. STARS

“To przez upał!” – powtarzała sobie dziewczyna w myślach kryjąc się w zakamarkach wnętrza statku. To zapewne, dlatego ich nie zauważyła i dlatego pociągnęła tą transakcję w najgorszy z możliwych sposobów.

Desperados byli gangiem, który kobiety traktował instrumentalnie, jako narzędzia zaspakajania mężczyzn. Typ macho, który nie zmieniał się przez wieki. Dominacja fizyczna i psychiczna mężczyzny. Kobieta miała być wdzięczna, że wydziarany od stóp, do głów facet ma ochotę ją przelecieć. Tak myśleli ci w Desperados. Spieprzyła to. Wiedziała o tym. Wiedziała, ze ten sam kult macho nie pozwoli im jej odpuścić. Że w najlepszym przypadku dopadną ją, wielokrotnie zgwałcą, a potem porzucą gdzieś i tyle. W najgorszym po wszystkim ją zabiją.

Raina znała Gehennę. Wiedziała, że jej nie odpuszczą. Wiedziała też, że ma sporo możliwości, by się przed nimi obronić. Oczywiście nie sama. Desperados byli silnym gangiem. Ale mieli wrogów. Furie. Gang twardych lasek, które nie cierpiały tych wszystkich szowinistycznych dupków, a w szczególności Desperados. Terytoria Furii zaczynały się jednak sześć sekcji dalej i musiałaby przejść przez strefy wpływów Desperados. Zbyt duże ryzyko. Prywatny kontrakt z kimś z The Punishers. Jest szansa, że trafi na porządnego kolesia, który przyjmie zlecenie. Ale jest też szansa, że trafi na kogoś, kto za ochronę weźmie połowę udziału w zyskach i jej tyłka za free w ramach premii. To była GEHENNA. Tutaj mało kto robił coś za darmo.

Na razie pozostało jej tylko ukrywanie się. Istniała bowiem spora szansa, że Desperados mają „swoich ludzi” w Gildii Zero. Ludzi, którzy chętnie wciągną ją w pułapkę, w zamian za przywilej wzięcia udziału w zbiorowym gwałcie czy coś równie niskiego.


* * *

Zaalarmował ją, jakiś hałas. Ukryta w wąskiej przestrzeni między wiązka kabli, a sufitem, przywarła mocniej w swojej kryjówce.

- Co chciałeś, ZiZi? – usłyszała zbliżające się głosy.

ZiZi! Serce zabiło jej szybciej. Taką ksywkę nosił jeden z ważniejszych ludzi w Gildii Zero.

- To są sprawy, które musimy obgadać z daleka od postronnych oczu – powiedział suchy, męski głos.

- ZiZi. Ciągnąłeś mnie tyle korytarzy, bo chcesz mi obciągnąć – drugi mężczyzna szydził z nonszalancją kogoś, czyje stanowisko i pozycja pozwalają mu na takie działania względem jednej z wyżej postawionych osób w G0.

- Bądź poważny, Ray – uciął żarty drugiego mężczyzny ZiZi. – Czułeś to tak samo, jak ja. Silniki korekcyjne.

- Musimy nawiązać kontakt ze STRAŻNIKIEM. Dowiedzieć się, gdzie skierowała się GEHENNA.

- Niby jak.

- Poprosimy demona o pomoc, Ray. Obserwowałem cię od pewnego czasu. Masz spore zadatki na to, by do nas dołączyć.

- Do nas? – zaśmiał się Ray złowieszczo. – Jesteś częścią Przemienionych. Postradałeś rozum szukając porozumienia z tymi ... tymi .. istotami?

- Są tutaj takimi samymi więźniami, jak my, Ray.

- Pojebało cię, ZiZi.

To wydarzyło się nagle. Raina poczuła krew. Zobaczyła, jak struga ciemnej posoki chlusta na ściany, na sufit, nawet na jej kryjówkę. Z dołu dało się słyszeć przerażający, ścinający pęcherz chichot.

- Głupiec – powiedział ZiZi nieco odmienionym głosem. – Miałeś swoją szansę Ray. Trzeba było ją brać.

Potem drugi mężczyzna wyszedł. A pierwszy.... pierwszy właśnie z mlaśnięciem odkleił się od sufitu. Czy raczej to, co z niego pozostało.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-07-2011 o 09:16. Powód: literówki
Armiel jest offline