Wątek: Scena Grzegorza
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-09-2006, 06:54   #2
Mist
 
Reputacja: 1 Mist ma wyłączoną reputację
Grzegorz na tą okazję wystroił się jak na barda opowieści snującego przystało choć odrobinę, rzec by można ponadczasowo. Oto bowiem spod piętnastowiecznej szerokiej czapy z pękiem pawich piór na środku fantazyjnie wystawał chwycony całkiem współczesnym mu lakierem i przefarbowany na blond fryz. Gładko ogolona twarz i głowa wznosiły się nad niezwykle bufiastą bluzą z obfitymi rękawami w stylu wieku siedemnastego, nachodząca na ciasno opinające spodnie z czarnej skóry znikające w imponujących kowbojkach z wyglądu i stopnia zużycia wyglądających na orginalny wytwór dziewiętnastowieczny. W rękach Grzegorz trzymał bałałajkę a scenę za nim zdobił fałszywy kominek imponujących rozmiarów z równie fałszywym trzaskającym weń ogniem oraz sporo sztandarów i flag herbowych rzucających na całość odpowiednio dużo dramatycznego półmroku i sprawiających że kominek z daleka wydawał się całkiem realny. Efekt całości był w równej mierze zaskakująco podniosły jak i komiczny niezaprzeczalnie przy tym przykuwając uwagę. Zadowolony z niego i uradowany, że wereszcie nadeszła jego kolej, Grzegorz zagrał, lekko fałszywych taktów na bałałajce, wypróbował głos podśpiewując
Lallaa, mi mi mi do...
Po czym wstał, odłożył instrument i mówiąc już całkiem normalnie rozpoczął
Wybaczcie mi wszyscy ten wątpliwej klasy występ muzyczno-wokalny ale tradycja zobowiązuje i każdy kto bardem choć na trochę być zamierza musi się niestety doń stosować. Tak mi zresztą przynajmniej kiedyś mówiono.
Witam najszczerzej wszystkich tu zgromadzonych

Kilka głębokich ukłonów w stronę publiczności
i życząc szczęścia swoim rywalom o nadzwyczaj imponujących talentach
Ukłon w stronę pozostałych scen
dziękuję jednocześnie prześwietnym gospodarzom za tak szczere zaproszenie mojej skromnej osoby, okazaną pomoc i gościnę.
Trzy kolejne ukłony w stronę arcykapłana i zasłoniętej kurtyny
Historia, którą tutaj usłyszycie jest zaiste porywająca, pełna zdrad i intryg, porywającego bohaterstwa i niedocenionych poświęceń. Będzie o życiu, śmierci, litości, kuchni i stosunkach między narodami a także o tym jak to pamięć ludzka rzeczy przeszłe na piękniejsze zmienia. Jeśli wady jakoweś przyuważycie, to będą to tylko niedoskonałości warsztatu mojej skromnej osoby spowodowane obezwładniającą chęcią opowiedzenia jej jak najwierniej i najatrakcyjniej dla waszej droga gawiedzi i gospodarzy naszych satysfakcji.
A zdarzyło się to wszystko lat temu kilkaset, gdy miasto Warszawa już znacznym będąc jeszcze stolicą Rzeczypospolitej nie było. Książe Mazowiecki naówczas w obronie granic lub dla podboju, bo w tamtych czasach jedno się z drugim wykluczać nie zwykło, miasto wraz z większością krzepkich wojów opuścił starców, kobiety i dzieci nieomal na losu pastwę zostawiając z garścią wojska i straży jeno dla murów nietrwałej obrony. Ale gdzie potrzeba tam i pomoc, gdy tylko wieść o tym się po kraju i Europie rozniosła wnet zaczeły się doń zjeżdżać zastępy ludzi odważnych i doświadczonych by ludzi i kupców od złego bronić. Do grupy owej, znaczy ludzi odważnych i doświadczonych, należałem ja kawaler Grzegorz de Carramba, y Moilną i el Pommidorem jeszcze nie będący i niejaki Ferenc Guylczasy lub Gulczas Ferenc, właściwej wersji do dziś dnia nie znam, węgier prawdziwy z Węgierskiego Królestwa, rycerz, najemnik, awanturnik i kucharz, wiecznie przy tym wypity i co rusz nieco inaczej choć nieodmiennie bełkotliwie się przedstawiający. Spotkałem ja owego Gulczasa, pozwólcie państwo, że tak go odtąd zwał będę, w karczmie "U Dekerta" co to nieopodal Krzywego Koła umiejscowiona była gdzie zajadawszy leczo, taką potrawę ichnią narodową nieomal tokajem się raczył, co rusz wyzywawszy ludzi na pojedynek w jedzeniu i picu. Starcia te o zgrozo nieodmiennie wygrywał, jak się niedługo później okazało przez owo leczo właśnie, które osobiście na tą okazję w karczemnej kuchni przyrządził i z premedytacją tak doprawił by całkowicie niezjadliwe dla niewytrenowanych żołądków ludzi nieostrożnych się stało. Ponieważ po czasie niedługim zaczął ów Gulczas twierdzić, że Polacy naród mikry pić w ogóle nie potrafią, zmuszony się poczułem osobą własną i z poświęceniem wątroby honoru narodu swojego bronić i na wyzwanie przystałem pod warunkiem jeno, że pić będziemy na przemian tokaja i prawdziwą polską śliwowicę.

Odchrząknął i wytarł brew z potu gdyż przemowa była nadzwyczaj długa jak na jego ostatnie wyczyny a na samo wspomnienie owych wydarzeń zrobiło mu się lekko gorąco i w gardle sucho
Rozpoczęliśmy tedy. Ja będąc z natury nieufnym dla zagranicznej kuchni najpierw połknąłem szklankę śliwowicy, coby zmysł smaku na chwilę zabić i żołądek na rozmaite świństwa znieczulić, dopiero później zabrałem się za leczo, które znalazłem sycącym acz oryginalnym. Gulczas widząc, że po pierwszym kęsie i kolejce odpaść nie zamierzam szczerego szacunku do mnie nabrał i juz szczere toasty począł wznosić, i tak w radosnej atmosferze, z napięciem w sali nagle rozładowanym zaczęliśmy stosunki między narodami pogłębiać i wymianę kulturalną w dziedzinie alkoholi rozwijać. Byłaby się ta impreza skończyła jak zwykle porannym kacem i niestrawnością gdyby nie to, że leczo się nagle skończyło a my już na lekkim wzdęciu zapragnęliśmy dokonać czynu bohaterskiego coby wspólną przyjaźń polsko-węgierską w pieśniach, kronikach, przysłowiach i legendach opiewano. Zaczęliśmy się tedy dopytywać klientów szynku czy potwora jakiego w mieście nie ma szczególnie że ja doświadczenie już miałem na tym polu wielkie przyłozywszy rękę między innymi do rozprawy ze smokiem spod Wawelu za co mi ostrogi rycerskie i zaszczytne nazwisko de Carramba przypadły. Okazało się, że istotnie, w kamienicy nieodległej od dawna opuszczonej i w ruinę popadłej, w piwnicach bazyliszek pomieszkuje i na ludzi zacnych, co na bogactwa tam podobno spoczywające ochotę mając w loch się zapuszczali, polując i wzrokiem zabójczym ubijając. Zapytacie się pewnie cóż to takiego ów bazyliszek. Tedy wam powiem, że legenda miejska powiada że stwór ów szkaradny, szkaradność którego całym sercem potwierdzam, wykluwa się z jaja przez koguta złożonego, co być może chociażem jeszcze dziwu takiego nie spotkał, które to jajo węże jadowite przez lat siedem potem wysiadują, co być może również choć ja, wyłączając zoo ostatnimi czasy, nigdyżem o gadzinie jadowietj w warszawie nie słyszał, efektem owego wysiadywania bazyliszek jest właśnie, a efekt to szkaradny, że hej, choć jak dokładnie wyglądał powiedzieć wam dzisiaj nie zdołam bo ciemno nieco było a i pamięć w moim wieku człowieka czasem zwodzi.
Ruszyliśmy więc z Gulczasem do piwnicy owej po drodze łebków dwóch młodych biorąc coby skarby pomogli wynosić i na bohaterów napatrzyli właściwe wzorce w ten sposób dla wychowania zdobywając. Starszy z nich, przygłupi lekko w lustra się zaopatrzył żeby zabójcze spojrzenie potwora precz odbijać, na co myśmy się z tylko w czoło popukali bo takie drobiazgi prawdziwy bohater gołymi rękami nieomalże zgładza. Przed wejściem do piwnicy tłum zgromadzony pozdrowiwszy zeszliśmy w dół kłócąc się przy tym zajadle o to kto będzie miał prawo potwora osobiście ukatrupić, spór rozwiązany został prostym rzutem monetą, gdzie ku smutkowi mojemu wielkiemu fortuna węgirowi sprzyjała. Puściłem go tedy lekko przodem by miał lepsze pole manewru i na przeciwnika widok samemu zaś nieco z tyłu pozostawszy solennie sobie obiecałem nie przeszkadzać chyba, żeby trudności mój przyjaciel nowy miał jakoweś. No i jak się okazało dobrzem zrobił bo gdy bazyliszka wreszcie znaleźliśmy Gulczas zawianym mocno będąc nie mógł myśli znaleźć i nóg do szarży skoordynować, tedy wyprzedzając jego prośbę pchnąłem go z całych sił w kierunku szkarady, żeby mu sprawę ułatwić i impetu wstępnego dodać. Niestety tu się szczęście od niego odwróciło, tuż przed celem potknął się on bowiem o szkielet jakiegoś wcześniejszego śmiałka i upadawszy na szkaradę nieopatrznie w oczy jej prosto spojrzał za co go niechybna śmierć spotkała. Ale ponieważ jak już wspominałem obydwaj po leczo i alkoholu wzdęcie mieliśmy straszliwe, tedy po śmierci żółta chmura gazu przeraźliwe cuchnącego się z jego jelit wydostała i stwora paskudnego otoczyła. Ów woni znieść niemógłszy padł bez życia chmurę ową przedtem wzrokiem w kamień, a raczej piasek jak śnieg drobny, przeraźliwie przy tym źle przyprawionym leczem cuchnący obrócił. Ukręciwszy bazyliszkowi tedy łeb dla pewności aby poświęcenie Gulczasa na marne nie poszło zacząłem skarby owe legendarne do worów ładować. Wtedy też spostrzegłem że chłopaczków owych dwóch których ze sobą wzięliśmy w piwnicy brakuje. Zdradę jakąś, jak się później okazało słusznie, węszywszy wziąłem co było można i loch drugim wyjściem opuściłem po cichu z samego miasta na czas potem dłuższy wyjechawszy.
I tak to właśnie moi drodzy było, a co historia z opowieścią ową zrobiła sami wiecie, a jak nie to każdy stary warszawiak opowiedzieć wam może.

Ukłonił się raz jeszcze w każdą stronę dziękując za burzę oklasków i usiadł pod kominkiem czekając na pytania.

******

No to lecim
Dla zainteresowanych orginalna legenda jest tutaj : http://www.um.warszawa.pl/v_syrenka/.../legendy-6.htm
 
__________________
Just because you feel good it doesn't make you right...
Mist jest offline