Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-08-2011, 17:06   #2
Lirymoor
 
Lirymoor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodzeLirymoor jest na bardzo dobrej drodze
Maya wciąż pamiętała pierwszy raz gdy u boku mistrza Kranisha miała opuścić enklawę na Ossus. W pamięci wciąż miała swój własny niepokój przed pójściem w nieznane. To co poza świątynią kojarzyło się jej jednoznacznie z nędzą, krzywdą i strachem pożerającym od kilku pokoleń Teth. Dla małej dziewczynki cały świat zewnętrzny wydawał się groźny, styrany tak jak rodzinna planeta.
Wtedy, przed ta pamiętna, pierwszą podróżą, Ward zasugerował żeby w chwilach, gdy czuje się słaba poszukała pewności w tym co jest jej siłą. I zapewnił, że ma tej siły wiele. Dziewczynce rozwiązanie tej zagadki zajęło trochę czasu. W końcu tak jak przy wszystkich innych wyzwaniach udała się do biblioteki po wskazówki i przekraczając jej mury zrozumiała, że właśnie znalazła rozwiązanie.
Od tego czasu żeby poradzić sobie z niepokojem przed nową misją, starała się poznawać owo nieznane, ujarzmiać je za pomocą wiedzy. Nawet po latach gdy przywykła do ciągłych podróży, a świt przestał być polem bitwy widzianym oczami małego dziecka. To samo zrobiła teraz. Zgrała na Koros Major wszystko co znalazła o Mimban. Poczynając od wiedzy encyklopedycznej po stare pamiętniki odkrywców i raporty badawcze. Nie było tego za wiele. Planeta ze względu na częste burze była trudnodostępna dla statków i słabo zbadana.
Może i była to skąpa ilość informacji, jednak bywało już, że wyruszając na misję mieli jeszcze mniej danych. Tym razem jednak niepokój nie ustępował.
W końcu gdzieś w połowie lotu siedząc w ciszy swojej kwatery otoczona notatkami wreszcie musiała przyznać, że wyruszała w nieznane, ale wcale nie chodziło o Mimban.

Hybb i Howath Balkenowie od samego początku powodowali u dziewczyny dyskomfort, który usilnie starała się ukryć. Bo przecież nie zrobili nic złego. Byli dwójką młodych, wesołych ludzi, żołnierzami w służbie Cesarzowej.
Byli bliźniakami, po których wyraźnie widać było jedność. To porozumienie, starsze, prawie tak święte jak życie samo w sobie sprawiało, że mimowolnie przyciągali wzrok młodej uczennicy.
Mia by ich polubiła. Może dlatego Maya nie umiała. Nie teraz.

***

- A wiec to już postanowione? Stały etat galaktycznego ciecia? Wieczna wejściówka na pokład nudy? – głos Mii był zimny i odległy. Wypełnił ich dawniej wspólny pokój obcością, której nigdy nie powinno tam być.
Podnosząc wzrok na zaciętą twarz rozmówczyni Maya przez chwilę przestraszyła się, czy ta zamierzy się na nią jej własnym mieczem. Radość z możliwości pochwalenia się wreszcie ukończonym atrybutem zmienił się w strach. Wzrok rudej był niespodziewanie gniewny, niemal nienawistny. Boleśnie pojęła, że tak naprawdę nie wie już, do czego jest zdolna Mia.
- To jest to czego pragnę – odpowiedziała zgodnie z prawdą czując jak coś huczy jej w głowie. Strach, smutek. Ale przecież nie mogła jej tu trzymać na siłę, wiecznie chronić przed życiem. Sama też nie mogła się wciąż za nią chować.
Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, jedna gniewna niczym huragan, druga spokojna jak skała niewiele sobie robiąca z naporu wiatru. W końcu ruda z głębokim westchnieniem puściła wyłącznik i podała Mayi zgaszony miecz.
- Jak już dotrze do ciebie, że kisisz się tu dusisz i postanowisz coś z tym zrobić możesz do mnie dołączyć. W końcu powinnam się tobą opiekować.
- A ty zawsze możesz wrócić.
- Na pokład nudy?
– spytała kpiąco Mia unosząc lekko brew.
Maya westchnęła ciężko.
- Nie. Po prostu do mnie – odparła w końcu.

***

Maya zawsze starała się być mądra. Patrzeć na siebie, swoje ograniczenia z pokorą. Były rzeczy, których nikt nie mógł przeskoczyć. Jak na przykład czas żeby się usamodzielnić. A jednak teraz dystans wydawał się jej niemożliwy.
Ward starał się być jak zawsze źródłem siły i spokoju. Może miał więcej siły niż ona. Bo też się martwił, czuła to wyraźnie, jednak mistrz umiał się wznieść ponad własne emocje. Czasem tylko widziała niepokój w jego niebieskich oczach, kiedy na nią patrzył. Jak na kruchą figurkę, która zaraz rozpadnie się w jego rękach. Najwyraźniej widziała to gdy zabronił jej wstępu na pokład wraku. I tak wiedziała, że nie znajdą tam nic strasznego. Gdyby Mia zginęła wyczułaby to. A przynajmniej taka miała nadzieję.

Edric też wydawał się być spokojny. Powtarzał jej żeby się nie martwiła żeby miała nadzieję. Był miły, troskliwy i zazwyczaj udawało się jej wyrwać ją z pułapki własnego strachu. Chociaż sam też musiał czuć niepokój. Zawsze dobrze się rozumieli z Mią.
Maya wciąż pamiętała te senne dni na Ossus, kiedy troje padawanów mistrza Karnisha siedziało w ciszy i spokoju ogrodów po zakończonych ćwiczeniach. W pewnej chwili Edric lub Mia (wymiennie raz jedno raz drugie) podnosiło głowę znad aromatycznej trawy, patrzyło z figlarnym uśmiechem na towarzyszy i rzucając magiczne zaklęcie: „Nie odważysz się...”. Niezawodna w każdym przypadku magia skutkowała natychmiastowym zapłonem chęci spod znaku „Że niby JA się nie odważę!” u drugiego rozrabiaki, oraz napadem dzikiej paniki Mayi. Koniec końców dwoje urwisów wyruszało na kolejną szaloną eskapadę, z Moonlight drepczącą za nimi jak wyrzut sumienia. To jej zazwyczaj przypadała później (kiedy po wielu heroicznych perypetiach kończyli w świątynnym ambulatorium) zaszczytna rola wytłumaczenia Wardowi Karnishowi co właściwe zaszło. Były ku temu liczne powody. Raz - była urodzonym dyplomata i szło jej to najlepiej z całego tria. Dwa - miała zawsze specjalne względy u mistrza. Trzy – kalek się nie bije.
Z czasem nawet Maya zaczęła te wypady wspominać z rozrzewnieniem. Kiedy byli dziećmi wszystko było prostsze.

***

Dziewczyna wyglądała przez iluminator wpatrując się w zbliżający się okrąg planety. Błekitno-zielony glob odbijał się w ciemnych, wielkich, jakby wiecznie zdziwionych oczach.
Lądowali. Czuła delikatny przechył statku który przyciskał ją do zimnej ściany. Opierała brodę o framugę, zaś czoło dotykał chłodnej szyby. W sztucznym świetle jej włosy wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj wchodząc w prawdziwy, głęboki brąz.
Maya zawsze była drobna, mniejsza niż jej rówieśnicy. W dzieciństwie targane chorobą ciało robiło wręcz łaskę, ze w ogóle rośnie, a gdy wreszcie uwolniła się od uporczywej toksyny Moonlight intensywnie walczyła o sprawność fizyczną, choć najpewniej nigdy nie miała dorównać swoim rówieśnikom. Jako, że spędzali większość czasu na dworze Cesarzowej Tety, Maya mimowolnie zaczęła naśladować panujący wśród dworzanek styl ubioru, nieznacznie go tylko modyfikując. Wybierała stonowane kolory, redukowała do minimum ozdoby, szczelnie sznurowała dekolt aż pod samą szyję. Opuszczając Koros Major zrezygnowała z preferowanych przez siebie sukienek, na rzecz praktyczniejszy spodni i tuniki.

Teraz obserwowała jak zieleń i błękit zbliżają się wypełniając cały świat. Po chwili widać już było drzewa.
Jesteś tam, prawda? Myślała, śledząc wzrokiem coraz wyraźniejsze korony. Na wraku nie znaleziono ciała Mii. A ta kapsuła nie mogła być czymś przypadkowym. Jesteś tam, musisz być.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech sięgając po Moc. Natychmiast uderzyła w nią silna aura życia, typowa dla tak gęsto zalesionych planet. Maya wdychała ją, jednoczyła się z tutejszym rytmem życia. Poszukiwała najmniejszego choćby cienia, przebłysku dobrze znanej obecności.

Ostrzeżenie pojawiło się zbyt późno. Było jak nagły dreszcz niepokoju przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Nagle statkiem zatrzęsło. Maya z cichym piskiem zaskoczenia poleciała w tył wpadając wprost na swojego mistrza, który w ostatniej chwili powstrzymał ją przed upadkiem.
- Nie powinnaś stać tak tutaj w czasie lądowania, zrobisz sobie krzywdę – upomniał mentor.
Cóż sądząc po przechyle, zgrzytaniu i swądzie spalenizny mieli chwilowo większe problemy niż to, ze upadnie i obije sobie tyłek. Statek przechylił się nagle i dziewczyna poleciała nagle w drugą stronę wprost na Edrica, który właśnie pojawił się w korytarzu. Tym razem to refleks przyjaciela ocalił ją przed upadkiem.
Zarówno Ward jak i Qel-Droma przywykli już do łapania jej. Ten drugi robił to często w aspekcie fizycznym, kiedy słabe ciało zawodziło młodą Jedi. Pierwszy zaś specjalizował się w chwytaniu padawanki, gdy duchowo leciała na pysk.
- Zostaliśmy zaatakowani – stwierdził Ward wyglądając przez iluminator. – Sprawdźcie jak wygląda sytuacja – polecił po czym udał się na mostek.

Dziewczyna starała się utrzymać pion pomimo przyspieszenia i przechyłów. Skierowała się w jedyne miejsce gdzie mogła się realnie przydać w tej sytuacji, do Giffa Joanisa z pytaniem czy nie potrzebowałby jej pomocy. Od jego profesjonalizmu dzieliły ja lata świetlne, ale miała szczere chęci i pewną rękę.
A wkrótce po dachowaniu w koronach drzew okazało się, że niestety jest co opatrywać. Dziewczyna opatrywała wiec mniej poważne, medyk zaś koncentrował się na tych poważniejszych.
Sytuacja coraz bardziej się komplikowała.

***

Pomysł rozdzielenia się nie przypadł Mayi do gustu. Na planecie przebywał ktoś dostatecznie wrogi by ich ostrzelać. To nie był dobry moment na rozbijanie się na drobne. A zostawianie bez opieki rannych, uwięzionych we wraku statku też kłóciło się z tym w co wierzyła.
Jednak tam gdzieś była kapsuła ratunkowa, a w niej być może ktoś też potrzebował pomocy. Mia mogła potrzebować pomocy. Poza wyrażeniem sugestii, ze na miejscu powinien zostać jeszcze ktoś sprawny, na przykład jeden z bliźniaków Moonlight zbytnio nie oponowała. Ucieszyła się też z tego, że tym razem Ward nie próbował jej zatrzymać na miejscu.

Droga po jakimś czasie zaczęła jej doskwierać. Dziewczyna nie miała najlepszej kondycji jednak ze wszystkich sił starała się nie zostawać w tyle i nie być kołem u nogi. Kiedy wkroczyli na bagno sprawy się trochę poprawiły. Dziewczyna była lekka i nieobciążona bronią, więc mniej się zapadał niż cała reszta towarzystwa. Tak było przynajmniej dopóki muł pod ich stopami nie zaczął się ruszać.

Otoczenie tętniło życiem, w końcu moczary stanowiły bardzo korzystne warunki do wzrostu, dla wielu organizmów. Dlatego zapewne nie wyczuła tego stworzenia, po którym tak nieopatrznie deptali już od jakiegoś czasu.
Kiedy ślimak objawił im się w całej okazałości Moonlight w jednej chwili poczuła suchość w ustach. Zerknęła na stojącego obok Edrica, znała Qel-Dromę na tyle dobrze by domyślać się co może mu chodzić po głowie.
- Nawet o tym nie myśl – powiedziała łapiąc przyjaciela za dłoń, wybrała tą rękę którą zazwyczaj chwytał za miecz. Blaster nie zrobił na tym zwierzęciu większego wrażenia, wiec walka z nim raczej nie wchodziła w rachubę.
Jeśli nie walka to co?
Maya nie miała zbyt wielu pomysłów.
- W nogi! – krzyknęła już głośnie i sama zaczęła się cofać. Sięgnęła po Moc, sięgnęła nią do ślimaka. Umysł tej istoty powinien być prosty, być może mogła ją uspokoić. Jeśli nie sama to z pomocą Edrica. Jak nie zawsze zostawała im salwowanie się ucieczką przez grzęzawisko.
 

Ostatnio edytowane przez Lirymoor : 10-08-2011 o 18:35.
Lirymoor jest offline