Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-08-2011, 22:20   #1
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
[WFRP II ed] Bestia z Ostermak




Błoto. Wszędzie to cholerne błoto. Ciężkie wojskowe buciory zapadły się w nim niemal po same kolana a ich powtórne wyjęcie z tej breji, kosztowało nie mało wysiłku. Stopy chlupały w środku przy każdym kolejnym kroku. A to był przecież trakt! Nawet nie próbowali z niego schodzić. Miejscami woda utworzyła po jego obydwu stronach małe jeziora, pełne brudu i cuchnących liści. Lało już od dobrych kliku dni, praktycznie od samego wyruszenia. Deszcz odbijał się od pancerzy, bębnił na hełmach, mimo płaszczy i kapturów, wdzierał się wszędzie. Byli przemoczeni, zziębnięci i głodni, bo w tych warunkach nie szło rozpalić ognia. Nie było nawet z czego, bo w promieniu wielu mil nie było krztyny suchego drewna.

A zapowiadało się jeszcze lepiej! Ciemne chmury zasłaniające niebo za nimi, robiły się już niemal czarne. Błyskawice co chwila przecinały powietrze a w plecy już teraz uderzał im silny wicher, próbujący wepchnąć ich w błoto. Zapowiadało się na burze i to nie byle jaką. Jeśli nie chcieli spędzić jej pod gołym niebem, musieli się spieszyć. Na szczęście do Ostermak było już nie daleko. To dodawało im sił, aby kolejny raz wyciągać nogi z brunatnej brei. Bliskość miasta sprawiała, że od nowa przypominali sobie powód wyruszania w drogę i ostatnie spotkanie z Magnusem von Antarą...

*****

Cytat:

... Od początku tych zdarzeń zabiła już szesnaście osób, w tych czterech najemników, których opłaciliśmy, aby ją zgładzili. Morduje wybiórczo, tylko tych, którzy jawnie sprzeciwili się Czarnym Prorokom, jak już ich nazwali mieszkańcy. Sytuacja jest poważna. Początkowo nikt nie brał na poważnie tych szaleńców, teraz mają za sobą praktycznie cały obóz uchodźców a obecnie jest ich więcej niż mieszkańców Ostermak! W mieście panuje strach, ludzie boją się choćby powiedzieć złe słowo o tych fanatykach i ich poplecznikach, w obawie, że sami będą następnymi ofiarami Bestii. Rolnicy nie wychodzą na pola, chowają się za murami miasta, myśliwi nie polują, drwale boją się wyjść do lasu. Grozi nam głód i zaraza, bo musimy dodatkowo utrzymywać uciekinierów a na każdego z mieszkańców, przypada trzech lub czterech przyjezdnych. Są głodni, zabiedzeni i w większości bez niczego przy duszy. Łatwo nimi manipulować a ci fanatycy, szczególnie ten Iskariota, ich przywódca, podsycają tylko ich gniew. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ci, których „wziął pod ochronę” są bezpieczni! Bestia nie zaatakowała nikogo, kto za nim poszedł!
Boje się o nasze miasto Magnusie. Zbyt wielu poległo w walce z chaosem, który przeszedł przez te ziemie, zbyt wielu naszych synów straciło życie. Została nam tylko garstka starych weteranów, których powołaliśmy do straży, ale oni powinni opowiadać historie z dawnych bitew przy kominkach a nie biegać po mieście z halabardami. Nie mam już kogo wysłać do lasu, aby zabić te Bestie a boję się, że jeśli to się szybko nie stanie, to moje miasto spłonie w ogniu bratobójczej walki. Czuje, że za tym ktoś stoi. Ktoś, kto kieruje działaniami tej Bestii i robi to z rozmysłem, dążąc do swego celu, ale nie mam sił, aby go szukać.

Pomóż nam stary przyjacielu, bo bez twojej pomocy, zginiemy marnie a wszytko co razem budowaliśmy obróci się w zgliszcza.

Twój przyjaciel Leopold Lipke, Burmistrz Wolnego Miasta Ostermak.

P.S. Lars jest ze mną, kiedy pisze te słowa. Pozdrawia cię, choć twierdzi, że ta stara rana wciąż mu doskwiera. Zwłaszcza przy siadaniu.


- Akurat ten fragment mogłeś sobie darować Albercie. -
Stary rycerz choć strofował swego sługę, to na wspomnienie wspólnej z autorami listu przeszłości, uśmiech zagościł na chwilę na jego twarzy.
- Tak Panie. Przepraszam Panie. -

Sługa skłonił się, oddając zrolowany pergamin gospodarzowi. Magnus von Antara, dobrze znany im wszystkim, siedział przy kominku odwrócony do nich bokiem, wpatrując się w ogień. Wszyscy byli tu za jego przyczyną, choć każdy miał swój własny ku temu powód. Jednak bez względu na to, co kazało im odpowiedzieć na jego wezwanie, wiedzieli, że zrobią czego od nich zażąda. Nawet jeśli będzie to oznaczać starcie z osławianą już i tutaj Bestią z Ostermak. Nawet tu, na zamku Magnusa, oddalonym do Ostermak o dobre kilka dni drogi, usłyszeli plotki i bajania o potworze gnębiącym miasto. Bestia miała ponoć dwie głowy i ziała ogniem. Podobno była demonem z piekielnych czeluści, który odłączył się hordy Arachona, albo nawet sam Pan Końca Czasów zostawił go na straży tyłów swojej armii. Inni twierdzili, że to okropny mutant, powstały z syna burmistrza, który ponoć nie jest wystarczająco bogobojny. Jeszcze inni mówili, że to pewnie zwykła banda zwierzoludzi i cała reszta to bujdy opowiadane przez stare baby przy kołyskach. Jakkolwiek było naprawdę, po usłyszeniu listu od burmistrza Ostermak, domyślali się już, że niedługo przyjdzie się im o tym przekonać.

- Tak, cóż... Dobrze domyślacie się przyczyny mego wezwania. -
Magnus wstał od ognia i stanął im na przeciw.
- Chce abyście udali się do Ostermak, odnaleźli te Bestię i zabili ją. To jest oczywiste. Podzielam również obawy Leopolda, że za jej pojawieniem się i działalnością, stoi ktoś, kto jest mu wrogiem. Być może wrogiem Imperium jako takiego. Dlatego oczekuję, że dowiecie się kto to jest. Bardzo możliwe, że będzie to ktoś, kogo nie będzie można ot tak powiesić na suchej gałęzie, mimo, że tak by należało. Żeby zorganizować coś takiego, potrzeba pieniędzy a one często chodzą w parze z władzą. Dlatego nie możecie od tak zaszlachtować pierwszego lepszego podejrzanego. Nie zaakceptuje tego i potraktuje jak morderstwo. Musicie zebrać dowody winy i przedstawić je burmistrzowi. Najlepiej jakby to on dokonał sprawiedliwego osądu i wykonał wyrok. To podbuduję jego pozycje w mieście. Jeśli nie będzie w stanie tego zrobić, Ja przejmę ten obowiązek. Tak czy siak, wszystko ma odbyć się w majestacie prawa, więc o ile Bestie macie uśmiercić na miejscu i dostarczyć jej ciało jako dowód do miasta, to ewentualnych spiskowców trzeba osądzić. Ludzie muszą wiedzieć, że nawet teraz w Imperium jest jakieś prawo i porządek!

- Leopold jest moim starym przyjacielem, pomagajcie mu jak możecie. Zawiadomiłem go już, że wyśle mu na pomoc śmiałków, którzy rozprawią się z Bestią, więc będzie się was spodziewał. Lars, stary łowczy, też może być pomocny. Ma już swoje lata, ale zdążył już zapomnieć więcej niż niektórzy z was kiedykolwiek zdołają się nauczyć. Korzystajcie z jego doświadczenia. Pamiętajcie, że nie jesteście oficjalnie członkami mojego dworu ani służby. Myślę, że lepiej będzie dla was i dla mnie, aby nie wiązano was z moją osobą. Oficjalnie zatrudni was burmistrz. Płacę jednak Ja i wymagam robienia tego, czego oczekuję. A płacę dobrze, możecie mi wierzyć. Nie tylko złotem, choć i tego wam nie zabraknie, jeśli spełnicie pokładane w was nadzieje.

- Jeśli potrzebujcie broni, lub pancerza, Albert wskaże wam zbrojownie. Spodziewam się, że to będzie ciężka walka, więc korzystajcie z tej oferty, jeśli czego wam brakuje. Dostaniecie również zapasy na drogę i po pięć złotych koron zaliczki. Pięć razy tyle za zabicie Bestii i następne dwadzieścia za dostarczenie dowodów na winnych jej działalności. Po dotarciu do miasta oddacie Leopoldowi ten list. -


Magnus skinął na swego sługę, który wręczył im zalakowany pergamin z herbem von Antary na zastygłym wosku.

- Normalnie zaoferował bym wam gościnę przed drogą, zwłaszcza w taką pogodę, ale obawiam się, że w tym przypadku czas jest kluczowy. Dlatego uzupełnicie zapasy i wyruszajcie natychmiast. Niech Sigmar ma was w swojej opiece. -

Godzinę później byli już w drodze.

*****

Szara zasłona ulewnego deszczu pozwalała się przeniknąć wzrokiem zaledwie na kilkanaście metrów a szum spadającej wody zagłuszał wszelkie dźwięki. Normalnie zobaczyli by go z daleka, teraz jednak, w czasie ulewy prowadzący pochód Swenson niemal na niego wpadł.

Mężczyzna był może po czterdziestce. Ciężko było to stwierdzić, bo na twarzy miał straszliwą ranę, z której bezustannie sączyła się krew. Ubrany był w łachmany, podarte i brudne, ale miał też na sobie skórzany kaftan, który od biedy mógł służyć jako pancerz. Tyle, że teraz na plecach był rozdarty na strzępy, podobnie jak skóra i mięśnie swego właściciela. Od łopatek w dół, przez całe plecy biegły trzy poszarpane rany. Ręką zwisała mu bezwładnie, pod dziwacznym, kątem w okolicach łokcia będąc jedynie krwawą miazgą kości i mięsa.

- Bestia! - wycharczał przez zalewającą mu usta krew i wodę - Tam na drodze, za wzgórzem... Błagam! Moi synowie... Oni walczą z... pomóżcie... Olaf nie zdążył. Bestia... Ona go... Jego głowa... Ona wciąż tam jest... Zabije ich jeśli... -

Człowiek konał na rękach Gottriego. To był cud, że w ogóle się poruszał. Cuda jednak nie trwają wiecznie i wkrótce głowa bezwładnie opadła mu do tyłu. Umarł, nie odpowiadając na żadne pytania. Tylko czy były jakieś potrzebne? Oto obiekt ich zlecenia sam pchał im się w ręce. Pobiegli więc.

Sprint na wzgórze, przez rozmokłą drogę i na przekór spływającej w dół zbocza wodzie, sprawił, że wszystkim przyspieszyły oddechy. Mimo to, kiedy dotarli na jego szczyt, kolejny łapczywie łapany haust powietrza zamarł im w płucach.

Ze wzgórza widok był lepszy, więc dostrzegli wóz, jakieś pięćdziesiąt metrów przed sobą. Broniło go dwóch ludzi, rozpaczliwe wymachując toporami, czy raczej nieco większymi siekierami. Atakowało go kilka pokracznych, zdeformowanych istot, które ciężko było nazwać ludźmi, choć bez wątpienia kiedyś nimi byli. Niektórzy ze stojących na wzgórzu awanturników, spotkali już im podobnych. Mutanci. Ci tutaj byli potwornie zdeformowani, dostrzegli to nawet z tej odległości.

Było ich sześciu. Głowa jednego bezwładnie zwisała na przydługiej szyi, podczas gdy on sam na ślepo atakował zmienionymi w szczypce koniczynami. Inny cały pokryty był dziwnym różowawym futrem, łącznię z trzecią ręką wyrastająca mu wprost z czoła. Dla odmiany kolejny miał tyko jedną rękę, za to cały pokryty był dziwnymi kolcami, długimi jak sztylety. Kolejny pozbawiony był głowy, a od pasa w dół miał ciało konia. Jeszcze inny miał na plecach potężnego garba, za to jego ręce były naturalnie długie i zginały się co najmnej w trzech miejscach. Młócił nimi nad głowami broniących wozu chłopów, najwidoczniej nie do końca panując nad swym zdeformowanych ciałem. Ostatni był najgorszy. Jego ciało, utrzymywało się na czerech skarlałych nogach, przypominających małego psa i składało się tylko i wyłącznie z olbrzymiej głowy. Czerep był wielkości beczki i cały był naznaczony niezliczoną ilością ust, kłapiących bezustannie w stronę nóg chłopów. Z samego czubka tego czerepu wystała wbita niedawno siekiera, identyczna jak te, którymi posługiwali się obrońcy.

Samego potwora, przed którym ostrzegł martwy chłop, zobaczyli dopiero po chwili. Był sporo dalej, na ten moment mieli do niego drugie tyle, co do wozu, choć ciężko powiedzieć czy dla takiej bestii to była duża różnica. Mimo, że widzieli potworność na własne oczy, im samym ciężko było by go opisać. Zbita masa wywleczonych na wierzch mięśni i zwisających organów wewnętrznych, wielkości sporego konia. Nie sposób było wyróżnić rąk, czy nóg, choć potwór bił dookoła kilkunastoma mackami, różnych kształtów i rozmiarów. Bezkształtne ciało miało kolor zgniłego mięsa a gdy wiatr zawiał w ich stronę, nawet z tej odległości poczuli bijący od niego ohydny smród. Bydle pożywiało się na martwym koniu, który musiał urwać się z zaprzęgu. Olbrzymie cielsko uniosło się na chwilę, podpierając się na kilku co grubszych mackach i przez moment można było dostrzec umiejscowioną pod nim ogromną paszcze, pełną długich, ostrych zębów. Po środku, niczym jakiś odrażający robak w swej norze, wił się mackowaty język, z którego spływała jakaś zgniło żółta, lepka maź.

Ani mutanci ani bestia nie spostrzegli ich pojawienia się na wzgórzu. Szalejąca coraz bardziej ulewa tłumiła wszelkie dźwięki i odgłosy walki, dochodziły ich z trudem. Mieli po swojej stronie zaskoczenie, ale też opcji do wyboru nie było dużo. Użycie kusz czy łuków odpadało, bo cięciwy były troskliwie zapakowane w najgłębszych odmętach ekwipunku, aby chronić je przed wilgocią, o broni palnej nawet nie wspominając. Droga po tej stronie wzgórza była w nieco lepszym stanie, wypełniły ja zakopane w ziemie kamienie, które choć śliskie to zapewniały stabilniejsze podłoże, niż rozmiękłe błoto, które tutaj spływało w dół po obu stronach drogi. Ulewa miała też swoje dobre strony. Krew szybciej zmywała się z broni i pancerzy...
 
malahaj jest offline