Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-08-2011, 22:33   #2
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Powieki lepiły mi się jak po długim, głębokim śnie. Deszcz uderzał z ogromną mocą w szybę okna, jak setki, tysiące małych pocisków. Jak seria z karabinu maszynowego.

***

Pociski dziurawiły ściany saloniku, całkiem gustownie urządzonego saloniku państwa Watkinsów. Na jego środku stał na dłuższym boku solidny stół a zanim ukrywała się Emma i Trojaczki, podobnie na podłodze leżał rozpłaszczony ich brat, rodzice i dziadek. Ja jako jedyny jeszcze się nie wyglebiłem w nadziei, że nie trafi mnie rykoszet. Ba! Robiłem za najlepszy cel przyklejony do ściany obok okna, w zasadzie samej framugi bo szyba dawno poszła w drzazgi. W dłoniach, mokry od potu pistolet, który za parę minut eksploduje w powietrzu gdy ja będę leżał z połamanymi żebrami. Ale wcześniej zdążę wystrzelić, prosto w bak pojazdu w którym ukrywali się strzelcy. Samochód eksploduje rozrzucając kawałki ciał i blachy po całej okolicy. Z jednej strony pamiętam to bardzo dobrze, żywo. Z drugiej zdaje mi się obrazami z filmu. Jednocześnie budzi emocje, zdecydowanie negatywne i jest obojętne, jakby nie wydarzyły się dla mnie.


***

Jasne, dobrze pamiętam rzeź jaką urządziliśmy z Emmą u Watkinsów ale nie pamiętam jak się tu do cholery znalazłem. I gdzie jest to tu. Generalnie pokój mogłem opisać na wiele sposobów, mały, ciasny, wilgotny, śmierdzący... Na pewno jednak nie mogłem nazwać go znajomym. Jakoś podniosłem się do pozycji siedzącej. Zasłonięta roleta uniemożliwiała identyfikacje okolicy. Wskazywała jednak na samą obecność ulicy a to nawet mój zaspany mozg zdołał wydać krótki wyrok. Nie byłem w Elizjum. Również szpital w MRze był gustowniej urządzony. Oba pomieszczenia kiedyś dokładnie obejrzałem.
Jakiś ciężki samochód przejechał obok, ściany aż zadrżały a łyżeczka zadzwoniła w szklance skupiając moją uwagę na niej, garści tabletek i pistolecie. Przejazd samochodu poczułem całym sobą, jak przejechanie pilnikiem po zębach, nie to, żeby ktoś mi kiedyś to zrobił ale efekt z pewnością był podobny. Ale. Ala. Vorda.

Pamiętam bardzo dobrze ostry głos Toopera każący nam się nie ruszać. Pieprzony zdrajca. Wyryło mi się to w pamięci prawie tak dobrze jak huk tego jego wielkiego glocka czy widok trupa Vordy u mych stóp. Skurwiel dostał to na co zasłużył, urwanie łapsk i wyłapanie paru serii wręcz było czymś za łagodnym za... W sumie nie wiem za co bardziej się mściłem. Może za zabicie Kopacz którą mimo różnych metod działania bardzo szanowałem? A może za pomaganie bydlakom co wyrżnęli Emily i jej przyjaciółki? A może po prostu broniłem się, działając w strachu i afekcie? Nie... Na pewno nie to ostatnie. Byłem zbyt zimno kalkulującym skurwielem.

Po tabletki, skądś wiedziałem, że na ból głowy, sięgnąłem odruchowo. Jakbym robił to dziesiątki, setki razy wcześniej. Wiele złego można by o mnie powiedzieć ale nie to, że byłem lekomanem.
Ktoś przeszedł pod moimi drzwiami fałszywie pogwizdując jakiś kawałek. Dźwięk świdrował, wbijał się jak ostrza i szarpał ciało. Odruchowo zasłoniłem dłońmi uszy i zacisnąłem zęby powstrzymując krzyk. Gdy mój kat oddalił się wystarczająco bym nie słyszał jego tortur rozluźniłem się. Niepotrzebnie.
Drzwi z boku otworzyły się gwałtownie a klamka wyfrunęła z kabury prosto w moim kierunku, ledwo dałem radę ją złapać i wycelować stronę drzwi. Nikt jednak nie wszedł, jedynie słyszałem ciurkającą wodę z nieszczelnej instalacji. I wtedy zrozumiałem. To był jak strzał diamentową kulą między oczy jakby powiedział Kurtz z “Czasu Apokalipsy”. To nie deszcz dzwonił głośno, to nie samochód głośno jechał czy wreszcie to nie ktoś głośno gwizdał. To moje zmysły wariowały a wraz z nimi moja moc. To nie było dobre dla mojego otoczenia. Nigdy nie zapomnę miny Emmy gdy tylko trochę nie zapanowałem nad telekinezą. Gdy zacznie ona swobodnie hasać będzie to tragedia. Skądś o tym wiedziałem. Miałem wrażenie, że empirycznie. Tylko do diabła skąd?
Podniosłem się z wyra, oczywiście jak przystało na porządnego paranoika z klamką w dłoni. Co prawda wystrzał z niej pewnie by mnie teraz zabił ale właściwie użyty pistolet znacznie zwiększał zdolności interpersonalne. Sprawdziłem magazynek. 9 mm, kule ołowiane. Wsunąłem magazynek z powrotem i pożałowałem tego bo odczułem to jak cios między oczy. I to raczej kafarem niż kulą. Ołów w teori mógł skrzywdzić tylko ludzie. Raz, że to “tylko” wcale mnie tak nie martwiło, dwa jeden Faeri przekonał się, że to mit. Heh, mit przekonał się, że to mit. Humor i cięty dowcip kurcze mi wracał.

Powlokłem się do łazienki i zrobiłem to co do mnie należało. Na ten czas odłożyłem klamkę. Po umyciu rąk i ochlapaniu twarzy, właśnie w tej kolejności zacząłem myśleć. Czasem mi się to kurcze zdarzało.
Nie byłem w MRze ani w Elizjum, tego byłem pewny. Raczej nie była to też Arkadia, wyobrażała mi się ona jakąś krainą rodem z Tolkiena a tam tirów chyba nie mają. Chyba, że Mythosowi się udało a ludzie zostali zdegradowani do roli niewolników. Wtedy tamte dziwolągi mogliby sobie sprowadzić nasze udogodnienia. Tiry i klamki dajmy na to.
Ostatnie co pamiętam to uchodzące ze mnie życie, łaka i egzekutora walczącego z Mythosem oraz “tornado” jakie wywołałem. A potem była pustka. Powróciłem jako pieprzony Zdechlak? Miałem nadzieję, że nie. W życiu bym tego nie chciał. Ale one chyba nie mają mocy mieszańców. Chyba. A może wróciłem jako Polter? Jak na moje laickie oko, byłem cholernie materialny. Nie ma co gdybać. Zaraz ktoś mnie oświeci. Albo przekonam się na nim jak bardzo panuje jeszcze nad telekinezą.
Jedno mnie martwiło, twarz w lustrze.

http://www.thecinemasource.com/movie...20Waitress.jpg

Twarz Russela Caine, niedoszłego dziennikarza, regulatora i cyngla Rady Bezpieczeństwa w jednej osobie. Tylko czemu wydawała mi się taka obca?
Wiele więcej się nie zastanawiając wróciłem się do łóżka i krzesła na którym leżały ciuchy. Zacząłem się ubierać, na sobie miałem tylko bokserki i koszulkę. A jak okaże się, że to kobieta fałszuje za drzwiami. Savoir vivre szlag trafi normalnie.
Gdy skończyłem i założyłem kaburę pistolet sam do niej przylewitował. To również nie była moja broń. Używałem glocków, ewentualnie od niedawna hecklerów & kochów i waltera z amunicją specjalistyczną, nigdy hamerykańskich berret.
Zamiast do drzwi podszedłem do okna, odsuwając roletę. Brudna roleta poleciała w górę i ukazała równie brudną ulicę. Przejeżdżające samochody, napisy po angielsku. I deszcz. Londyn. Usiadłem na łóżku, twarzą do drzwi i je otworzyłem, oczywiście nie ruszając się z miejsca. Za nimi był... Brudny korytarz. Po chwili zobaczyłem jak przechodzi nim obściskująca się parka. Nie zwrócili na mnie uwagi. No tak. Elizjum ni cholery to nie było. Co miałem zrobić? Wyszedłem na korytarz. Dużo pokoi, każde z numerkiem. Motel? Co ja do kurwy nędzy robię w hotelu po tym jak zabił mnie książę Ukrytego Dworu? O to była zagwozdka. W jej poszukiwaniu wróciłem do pokoju i zarzuciłem kurtkę, nie chciałem paradować z klamką. Szybko sprawdziłem kieszenie. Portfel. Trochę kasy, dla kogoś przy moim oszczędnym trybie życia wystarczyłoby na dwa-trzy tygodnie. Do tego gumki, prawko i paszport. Nie wiem czy bardziej mnie zdziwił fakt posiadania gumek, od śmierci Emily prowadziłem życie ascety czy fakt, że przy zdjęciu na dokumentach widniało imię i nazwisko Radclyffe Randalla. Naprawdę musiałbym nad tym długo się zastanawiać a nie miałem na to ochoty. Chciałem usłyszeć odpowiedzi. Na całe szczęście miałem na to widoki w portfelu znalazłem wizytówką. Bez imienia i nazwiska za to z numerem.
W portierni stał zombiak. Dosyć świeży, tylko lekko zazielniały. Żeby nie śmierdzieć za mocno powiesił nawet na kapeluszu choinki zapachowe. Lubiłem zombi. Znaczy w porównaniu do innych Zdechlaków czyli tylko ich nie znosiłem a nie pragnąłem zgnieść.
- Witam, chciałbym skorzystać z telefonu, mogę?
Zombiak skinął głową i pokazał na przedpotopowy aparat na ścianie. Język mu przegnił czy co? Podszedłem do niego i wrzuciłem drobne po czym wykręciłem numer.
- Witam Russel.
Kobiecy głos, stanowczo nie powabny raczej paskudny, zachrypnięty. Lynch. Mogło być zdecydowanie gorzej.
- A zastanawiałem się kto podniesie. Powiedz mi Rachel, ciągle gramy po tej samej stronie?
- To zależy, Russel. To zależy.

Nie na taką odpowiedź liczyłem ale takiej oczekiwałem. Moja była, a może i aktualna szefowa kontynuowała.
- Zrobiłeś to?
- Wiesz... Zrobiłem wiele rzeczy ale nie wiem czy to o co pytasz. Bo nie wiem o co pytasz.
- Znalazłeś go?

No i już wszystko wiedziałem... Zamiast silić się na następną pseudozabawną uwagę postanowiłem być konkretny. Ostatnie co chciałem to wkurwić Lynch.
- Kogo?
- Ducha Miasta, to chyba jasne.
- Niezbyt. Mam jakby to powiedzieć... dziurę w pamięci. Pamiętasz jak się poznaliśmy? Wysłałaś mnie wtedy gdzieś. I tamte wydarzenia to ostatnie co pamiętam.
- Ty tak serio? Caine.
- Ja tak serio i kurewsko mi się to nie podoba. Wybacz, że walę tak prosto z mostu ale jakimś cudem i tak wiesz kiedy kłamie. Wtajemniczysz mnie na tyle co się działo od tamtego czasu żebym nie zginął w kwadrans?
- Nie przez telefon, Caine.

No tak. W momencie gdy nie wiadomo co robiłem przez nie wiadomo ile czasu moim marzeniem jest spotkać się z szefową tajnej policji. Szczególnie, że znając mnie nie były to miłe ani legalne rzeczy.
- Wiesz, że ostrożny ze mnie skurwiel. Jak myślisz do rana ktoś spróbuje mnie zabić? Bo chciałbym trochę czasu na zaaklimatyzowanie się.
- To bardzo możliwe. Czy jest z tobą Andy?

Nie wiem co bardziej mną wstrząsnęło. To, że ktoś znowu będzie próbował mnie zabić czy, że moja szefowa mówi o człowieku którego ostatnio widziałem wkomponowanego w roślinę. I to nie jest przenośnia. Chwilę milczałem.
- Rachel Ty wiesz jak mnie wprawić w osłupienie. Zdajesz sobie sprawę w jakich okolicznościach go ostatnio widziałem?! Cholera, moja głowa...
- Nie ten Andy. Twoj drugi partner. Miał ci pomóc w znalezieniu Ducha Miasta. Mówię o Andrealusie. Andy to jego ludzkie imię. Fearie.

To był jakiś kiepski dowcip. Naprawdę.
- Ja pierdolę. Rachel, to żart, prawda? Mamy pierwszy kwietnia? Albo to wszystko mi się śni? Jestem w czyśćcu? Powiedz, że to coś z tego.
- Masz tam ścianę gdzieś w pobliżu, Caine?

I jeszcze ten jej flegmatyczny głos, przy niej twarze greckich herosów wykute w kamieniu tryskały emocjami.
- Nawet parę. Wal.
- Nie. To ty walnij sie w nią głową. A potem zacznijmy poważną rozmowę.
- Jestem poważny. Cholernie. Powiedziałbym śmiertelnie ale nie chce zapeszyć.
- Cafe Ether. Za dwie godziny. Stolik najbliżej kibli. Bądź tam.

I jakieś konkrety ale niezbyt mi uśmiechało małe same na sam z jakimś tajniakiem lub, o zgrozo, z Lynch moją ulubioną telepatką. Chciałem najpierw zrobić mały wywiad środowiskowy, odwiedzić Emmę, za pomocą jej odznaki przesłuchać parę osób, przestrzelić parę kolan. Znaczy w języku cyngli Rady Bezpieczeństwa poprowadzić śledztwo. Znowu chwilę się zastanawiałem czy nie posłać jej w diabli, miałem nadzieje, że na odległość nie potrafi mnie czytać. Co prawda posyłanie Rachel lynch nie było zbyt dobre dla zdrowia posyłanego ale kusiło.
- Będę i naprawdę mam nadzieję, że gramy po tej samej stronie.
- Pracujesz dla nas odkąd wyszedłeś od czubków

Znowu mnie zamurowało. Lynch miała do tego jakiś pieprzony talent.
- Okey. Spotkajmy się w tej kawiarni. Będziesz osobiście?
- Cafe Ether, Caine. Je nigdzie nie ruszam się osobiście, jakbyś nie pamiętał.
- To kto będzie? Jestem pieprzonym paranoikiem jakbyś zapomniała. Do tego aktualnie z dziurami w pamięci. Nie chce wpakować kulki dla Twego człowieka.
- Stolik najbliżej kibla. On cię zna. Powita cię prawdziwym imieniem.

I tyle, rozłączyła się. Nie zakląłem, musiałem się przygotować. Pewnie Rachel miała racje i mi pomoże. Pewnie. Wolałem uważać. Już raz zginąłem. Chyba...
Polazłem z powrotem do pokoju i zamknąłem drzwi. Z podłogi zgarnąłem paczkę szlugów, w środku była jeszcze połowa i jednorazowa zapalniczka. Od razu odpaliłem jednego. Amnezja, amnezją, partner faerie, partnerem faerie ale szluga zapalić musiałem. Z takim nastawieniem zacząłem przeszukiwać pokój. Generalnie po chwili znowu zasłoniłem roletę a drzwi podstawiłem krzesłem. Na łóżku zebrałem to co znalazłem w skrzyni na pościel i w szafie. Nie było to bynajmniej prześcieradło i stary płaszcz.
Od jakiegoś czasu, znaczy pardon, od jakiegoś czasu zanim Mythos mnie zabił byłem paranoikiem. Nie jakimś mocnym jak na standardy MRu ale byłem. Ale przez pobyt u świrów i prace dla Lynch musiało naprawdę mi odpierdolić tyle tu było sprzętu do zabijania. Znalazły się nawet srebrne kule z jakimś stałym trzpieniem. Ciekawe na co działają? Niedługo pewnie empirycznie się przekonam. Po zebraniu swoich, chyba swoich, rzeczy polazłem na dół. Gdzieś u powinna być taxa lub riksza która dowiezie mnie na spotkanie, może nikt nie spróbuje mnie zabić do tego czasu. Może... Tak czy siak nie ufałem Lynch i miałem zamiar obejrzeć miejsce spotkania z szczególnym uwzględnieniem tylnich wyjść i możliwych punktów obserwacyjnych.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 10-08-2011 o 22:42.
Szarlej jest offline