Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-08-2011, 23:13   #1
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
[Mag: Wstąpienie] Lot Kruka II: Kruki i Sokoły

Lot Kruka II
Kruki i Sokoły


Miesiąc. Cztery tygodnie. Dwadzieścia osiem dni. Tysiące godzin. Jedno uderzenie mistycznego serca ziemi. Czas na zabliźnienie się ran rzeczywistości. Czas na uporanie się z własnym sobą. Nadchodziła odwilż. Nie tylko ta naturalna, również innego rodzaju. Technokracja umilkł, niczym wielka bestia zapadła w spóźniony sen zimowy aby lizać rany. Brak był o jakichkolwiek doniesień. Magowie mogli zająć się swoimi sprawami. Poszukiwaniem kolejnego wsparcia, kwestią schedy po zmarłych, szukaniem informacji czy leczeniem własnego ja. Za dużo śmierci w tak krótkim czasie, za dużo strachu i cierpienia. Rzeź na jeziorze.
Lecz byli zwycięzcami. Wygraliśmy – mogli powtarzać na pociechę podczas nocy jako proste zaklęcie przed koszmarami. Wspominając tych, którzy odeszli mogli mówić, że umarli jako zwycięscy. Bo naprawdę lepiej było uważać, że zmarli na jeziorze umarli, a nie zaginęli na wieki w jego wnętrzu tak jak zniknęły ich ciała. Zwycięstwo, gorzki jego posmak podczas awantur w fundacji, jeszcze gorszy mijając psa który ongiś był magiem, a zapłacił cenę. Sam zwycięstwa dane im było poczuć każdego dnia oglądając tych, co zapłacili cenę. Sam pełen goryczy i żalu. Tam smakowała wygrana zwykłych śmiertelników. Jak docierało do wielu, nie są superbohaterami.
Płacą cenę. Mrok i Śmierć... Poszli w zapomnienie.
Dwa białe kruki, jeszcze jeden, pies i trzy sokoły.

***

Clarie przyglądała się swojemu obliczu w bocznym lusterku taksówki aby zaraz po tym przenieść wzrok na cuchnącego rozpuszczalnikiem kierowcę raczej drugiej śwież oczki pod względem higieny, cery, stanu uzębienia czy oddechu – chociaż tutaj świeżość nie była ani druga, ani trzecia gdyż nie istniała. Błoto pośniegowe obficie tryskało spod kół. Że też takiego znaleźli przy lotnisku...
Znaleźli. Jovan Blagojević, bo tak się zwał jej towarzysz dał się poznać jako małomówny Eutanatos z zamiarem wizytacji Fundacji Białych Kruków. Od wyglądu miał chyba tylko gorszą reputacje. Co prawda miał na sobie czarny, dobrze skrojony garnitur (w jakiś niezwykły sposób przypominający ubranie na pogrzeb), nosił nawet na kloniach dwie, po jednej na recie, bransolet z białej kości (wedle plotek z kości rodziców których sam zabił, co już było dyskusyjne co do prawdziwości). Oczy posiadał tak mocno bladoniebieskie, że niemal trupie, krótko ostrzyżone, jasne włosy starczały na owalne głowie. Twarz przecinało wiele bruzd, zmarszczek i sporadycznych blizn dodających powagi wieku temu przecież nie staremu, bo jeszcze nie mogącemu mieć czterdziestki magowi. Cerę miał bladą, nawet mocno nierozwinięte zmysły magyczne czuły od niego silnym Jhor. Mówił niewiele, nic ponad konieczność – od powitania na lotnisku do teraz zamienili trzy zdania. Nie znaczy to, że był niegrzeczny. Po prostu szorstki w obyciu, mówiąc konkretnie z dziwnym akcentem. Kiedy mijali kolejny znak drogowy, odrapany, pordzewiały, a potem wyprzedziła ich staromodna, czarna wołga przy czym Clarie poczuła się odrobinę zaniepokojona, przypomniały się jej inne wieści o Jovanie. Podobno uważał laminie rąk za świetną lekcje dla swych uczniów. Podobno praktykował dobrą śmierć poprzez pobicie – bo ból oczyszcza. Podobno bratał się z wampirami.
Podobno. Wielki znak zapytania.
Jeszcze tylko rozmowa z mentorem młodej Eutanatoski. Byłoto dwa dni temu, a jej wydawało się jakby minął już rok. Była sama, płotka rzucona na morze polityki. Moentor mał pilne sprawy w Nowosybirsku, obiecał pojawić się jak najszybciej będzie mógł 0 góra trzy dni po jej przybyciu. Do tego czasu miała sama przybyć z Jovanem do Moskwy aby pomoc tamtej fundacji.
Niepokój. Jak za mgłą pobrzmiewał głos Trenta, jakby lekko drżąco i zaniepokojony o uczennicę. Kilka razy podkreślał, że jest pod opieką Jovana, a zarazem nie jest zobowiązana go słuchać. Do znudzenia mówił jej, że jak zrobi coś nieodpowiedniego, niech go unika i pozostawała z krukami. Wszystko brzmiało jak ostrzeżenie.
Minęli właśnie przydrożny bar. Przy samochodzie, w o czach dziewczyny, biegł pies. Jej avatar ciągle, bez wysiłku, ten miraż, zjawa i dusza pędziły obok prawych drzwi z wywieszonym jęzorem. Wyglądał co najmniej głupkowato i śmiesznie. Zupełnie śmiesznie w nieśmiesznej sytuacji.

***


Czas niemiłosiernie dłużył się Colin w oczekiwaniu na kontakt. Pewnym pocieszeniem był fakt, że na dworze już nie było tak zimno, a miejsce śniegu powoli, leniwie zajmowały wielkie kałuże oraz bar mleczny majaczący na przeciwległej stronie ulicy. Tam było cieplej, mozńa było coś zjeść... Nie czekać jak dwa durnie, jeden starszy, drugi młodszy, gdyż inspektor miał do towarzystwa Isamu. Isamu jak to Isamu, niewysoki, łysy człowieczek o krępej budowie i azjatycko-europejskich rysach twarzy ciągle mrużył po kociemu oczy i mówił swoim flegmatycznym, leniwym głosem lekko zniekształcając cześć wyrazów („Cooooo jest, jus ide... Potrzebuuuujesz ceos?”). Mimo wszystko Isamu wydawał się żywszy od samego Colina który mając problemy ze snem, po prostu usypał na stojąco, a jego towarzysz ciągle nie mógł wyjść z wrażenia (wyrażanego nader powoli okazywanego) gdyż do Fundacji miała trafić adeptka Maya Jawaharlal. Sam fakt przybycia adeptaz tradycji Bractwa Akashic był wystarczającym powodem dla Isamu aby się radować. Colin mógł się cieszyć, że zarówno Isamu, jak i Jon przestali go tak mocno traktować jako intruza. Niestety, dobrych stosunkowa z Grigorijem sobie nie zaskarbił.
Lecz inspektor nie miał prawa do szczęścia. Nawet nie chodziło o to, że został w tak niemiły sposób wepchnięty do rady fundacji, nawet nie niepokój o raport, bo prędzej czy później Diakon się o nim dowie – tak przynajmniej podpowiadały mu dwie intuicje, w tym ta nadprzyrodzona. Chociaż pomyślnie zakończył poszukiwania i dostąpił epitafium którego jednym słownym określeniem była czysta ekstaza. Nowe drzwi, kolejna wiedza. Zawiłe struktury rzeczywistości niczym wielowymiarowe konstrukcje opisane tajnymi znakami jawiły się tedy mu przed oczami... Lecz czym była moc? Każdej nocy budził się z krzykiem, serce uderzało mu mocniej i mocniej. Nie pamiętał jakiż to koszmar miał lecz był śmiertelnie przerażony. Wszystkie próby dowiedzenia się o czym śnił wydawały się nieskuteczne. Nie czuł też bliskości swego avatara. Od uzyskania kolejnego arete kiedy to avatar jawił się jako początek i koniec, a skomplikowana mowa przypominająca po troszkę łacinę oraz sumeryjski wygłaszała kazanie o zakończaniu wszystkich spraw i wiecznym powrocie. Nie czuł go. Raz, kiedy szukał informacji w Anglii wydawało się, że okładką książki faluje i zwija się do środka, że patrzy na niego... Potem zrobiło się mu słabo i upadł na ziemię. Bał się zasnąć. Gdyby był bardziej porywczy, zapewne po nagłych przebudzeniach urządziłby magyczne fajerwerki nad łóżkiem. Na szczęście miał tyle samokontroli aby opanować się. I aby nie zasypiać. Od razu, bo wtedy było najgorzej...
Ciekawe czy Diakon wiedział o tym?

-To ona!

Z zamyślenia wyrwał go spokojny, acz pełen entuzjazmu głos Isamu. W tym samym momencie zauważyła ich Maya którą prawie by nie ochlapał samochód, a to przez chwilowy brak skupienia... Normalnie by nie zauważyła dwójki mężczyzn. Była zbyt zajęta, trochę strachu, jeszcze więcej ciekawości. Lecz praktycznie natomiast wyczula galopujące myśli jednego z nich ze swym imieniem.. I podziw. I strach... Potem mogła przyjrzeć się Colinowi. Kiedy podchodziła, pośród ogólnego smrodu spalin, kobieta wyczulą od hermetyka woń entropiczną. Tek zapachu nie można było zapomnieć, lekko gorzkawy, po paru chwilach starał się mdląc słodki, a mimo to na czuć języka czuć kurtynowy kwasek. Mogła nawet stwierdzić, że inspektor jest dość smaczny jeśli chodzi o aurę.
Po serii uprzejmości i powitań wypadałoby udać się do samochodu fundacyjnego. W międzyczasie Isamu wyskoczył przedwcześnie podając już w drodze kobiecie telefon fundacyjny. Zostawili za sobą miejski zgiełk tego poniedziałkowego poranka na rzecz przytulnego wnętrza samochodu.

***

Tego dnia Ravna Turi spędziła stanowczo za dużo czasu w łóżku. Po przebudzeniu poczuła się trochę jak podczas Angielskich wojaży – wtedy stanowczy za dużo piła w przerwach podczas szukania informacji zarówno w książkach jak i u przedstawicieli tamtej fundacji i ranki miała również nieprzyjemne jak teraz. Pamiętała również Gustować Kowalczyka któremu wyjazd był potrzebny jak woda. Młody, gładkolicy chłopak o trochę dłuższych włosach i szmaragdowo-zielonych oczach, spokojny, wiecznie zaczytany – a na wyjdzie bestia! Pił za trzech i za dużo skotów nie czuł- czasem zastanawiała się czy Robert nie sprawił mu jakiegoś treningu wytrzymałościowego – hermetyk wyrwał chyba z trzy panienki oraz przeczytał tuzin książę.
Szamanka powoli dochodziła do siebie. Czemu się teraz źle czuła? Ahhh, tak... Wczorajsze grzybki halucynogenne. Szukała odpowiedzi w mistycznym pulsie siata – odpowiedzi jak zerwać swoje powiązanie z bębnem. Chwinie wstała z łózka i prawie natychmiast potknęła się o całego winowajcę.
Pierwsze trzy dni po pokonaniu jeziora (pokonali je, ona też mogła sobie to powtarzać patrząc na bęben – pokonaliśmy cie bydlaku!) spędziła w ciszy. Chociaż z jej punktu widzenia mogłaby powiedzieć, ze były to trzy dni ślepoty, lecz nie ciszy – wręcz hałasu. Stając w mroku słyszała cały czas bicie bębna pełne dysharmonii. Nie było w nim nic pięknego, wręcz obrzydliwego. Krzyki, dzikie krzyki przynoszące na myśl stare czasy dziwnych obrzędów. Słyszała również nieprzerwany szum wody. Potem skojarzyła, że każdy dzień ciszy rozpoczynał bulgotanie jakieś cieczy. Czy się bała? Trochę? Przemierzała ciemności niesamowitych Dźwierzut, niekiedy zbliżała się do jednych, oddalała od drugich lecz nie mogła znaleźć ich źródła. Trzeciego dnia zmartwychwstała. Usłyszała ciepły głos swego avatara, chociaż go nie widziała, poczuła ciepłe futra w które był ubrany. Zaprowadził ją do miejsca gdzie tych wiał wiatr. Nie czulą wiatru, słyszała jego opowieści. Mówił imiona zapomnianych duchów, nazwy podeszłych, pieśni tego co było, będzie i tego co nie ma prawda się wydarzyć. Podobno wtedy, jak leżała włoku, wstała podczas ciszy i zaśpiewała coś w dziwnym, niezrozumiałym języku. Wyniosła mądrość z szaleństwa.
Podczas porannej toalety spoglądała w lustro. Poem druga cisza. Razem z Mistrzem Aureliuszem chcieli zniszczyć bęben i istotę w nim, który to duch pewnie wił się w swym przytulnym gniazdku, wtedy musieli przerwać. Ledwo Diakon fundacji zaczął swą magye... Druga cisza. Była związana z bęben ta cisza była jużo wiele gorsza i Mówczyni Marzeń przeżywała swe najgorsze koszmary. Do tej pory nie udało się jej dowiedzieć w jaki sposób. Znalazła poszlaki o magy mysłu i ducha lecz wszystkie takie wieści były zbyt mętne. Wydawało się, ze będzie potrzebna tytaniczna wiedza o naturze takiego połączenia – być może wymagająca nawet kogoś, kto miał zaróqwno lepsze środki jak i sam przeżył podobne połączenie z nephandyczną rzeczą.
Pukanie. Spokojne, leniwie do jej pokoju w fundacji. Pewnie chcą aby dołączyła do reszty. Jeszcze tylko się przebierze i zrobi coś z tym bólem głowy...

***

Kirił miał dzisiaj wielkie szczęście. Od swojego przybycia do Moskwy, przez cały tydzień nie mógł zaciągnąć kontaktu z magami. Kontaktu którego potrzebował... Bo jak inaczej odrzucać maga przedstawiającego się jako Mistrz Robert Cross – tego, któremu winien był przysługę?
Od początku. Krukołak podczas swej długiej służby na usługach pobrzeżnych bóstw które mniej lub bardziej dokładniej przedstawiali się jako słowińscy bogowie, niekiedy potrzebował pomocy. Wykonywał różne prace lecz zawsze, w głębi serca był, jak większość jemu podobnych krukołaków, istotą ciekawską i spragnioną wiedzy, więc sprawy rozwiązywał w tym kierunku.
Nie pamiętał w jakich dokładnie okolicznościach spotkał maga. Za to doskonale wiedział o szerokich kontaktach hermetyka wśród duchów, dużej liczbie paktów... I tyle, aż tyle. Roberta być może Kirił wcale nie znał, widząc od czasu do czasu jak prawi magye, jak strzela (oko to miał sokole), a poza tym? Cisza. Nic. Tylko dwór... Dla szczęścia lub nieszczęścia Kiriła hermetyk posiadał jeden, stary pakt z dworem. Jedna pomoc. Mała. Kiedy do dworu doszły wieści, że z Robertem może być źle, wysłano jego, krukołaka aby w miarę możliwości sprawdził co się dzieje i podał dłoń.
Duchy miały swój interes. Już teraz czuł to. Wartość paktu była niewspółmierna.
Prywatne śledztwo dało pośredni efekt. Trzy ścieżki którymi mógł podążać. Pierwszą był klub Red Power i obecny właściciel – Grigorij Rubielewski, widział jego zdjęcia w azetach podczas strzelaniny w która była zamieszania Technokracja (czy raczej nolotu antyterrorystycznego jak to ujęto). Tylko go dorwać na spytki. Drugą Nosferatu, istoty raczej zorientowane w mieście, podobno każdej nocy w starym magazynie nad rzeką Moskwa można było kupić informacje lub sprzedać własne... Problem był taki, że pod danym adresem uzyskanym od pewnego żulika nie było magazynku, a tylko willa. Może jakby zadżal pod stare plany? I trzecia poszlaka.
Trzecia poszlaka właśnie kroczyła ulicą przed nim zalotnie kołysząc biodrami. Pani prokurator Nadieżda Mozżuchin zmierzała właśnie ulicą niosąc aktówkę, jak krukołak mógł się domyśleć, zmierzała do prokuratury. Wieści wpadły mu przypadkiem w ręce. Bractwo Róży – organizacja okultystyczna, mająca cechy masońskie. O nim usłyszał wcześniej. Zbierzcież nazw. Pierwsza kabała Roberta się tak nazywała. Też prowadził organi...
Nadieżda zniknęła w budynku. Cóż pozostało mu czynić?

***

-Wiesz co, jeśli dziś ma przybyć ta dwójka eutanatosów to znajdzie się ktoś, kogo Aureliusz nie lubi bardziej od mojej osoby.

Stwierdził nie kto inny jak Jon nad stołem przy którym posilali się magowie. Jon, zwany też Abraham#13 jak to Wirtualny Adept prezentował dziwne poczucie humoru, rozczochrane włosy oraz wieczny brak snu. Zielonymi oczyma bacznie dogadał świata, młody, bogaty przedstawiciel tradycji której się nie ufa – a mimo to przedstawiciel rady fundacji. Praktycznie nic nie zmienił się od wydarzeń na jeziorze. No może poza tym, że wyrzucił podkoszulek który miał wtedy na sobie. Teraz akurat zajadał się bułką z konserwą.

-Znaczy co?

Drugi głos przy stoliku, o wiele bardziej ochrypły ale zarazem dźwięczny należał do muzyka zespołu Lew Tołstoj. Grigorij Rubielewski prezentował się jako podstarzały rockman o długich, zadbanych włosach których sięgała siwizna, trochę przerzedzone... Do tego obowiązkowe glany i szczery uśmiech Kultysty Ekstazy, prawdę mówiąc przystojny.

-Wytłumaczę Ci po twojemu... Wszystkie problemy hermetyków, bez obrazy Gustaw – zwrócił się do trzeciego mężczyzny przy stole, ucznia hermetyków - są spowodowane brakiem seksu. Aureliusz widząc Wirtualnego Adepta i Eutnatosa zastanawia się czy ściągnąć porno z neta czy też iść do kostnicy i załatwić potrzeby...

Grigorij wybuchł śmiechem chociaż widać było jak bardzo nie chciał tego zrobić., Kowalczykowi o wiele lepiej szło ukrywanie emocji, ale i jego twarz przybrała dziwny wyraz. Nic zresztą dziwnego gdyż właśnie z drugiej strony kuchni przybyła Diana która doskonale słyszała dowcip. Cóż, młoda adepta Porządku Hermesa już dawno przywykła po specyficznego poczucia humoru Jona, a miała na to cały tydzień gdyż przybyła pierwsza do fundacji ze wsparcia. Miała również czas aby zakręcić się koło Diakona, jej troska (bo obiady i załatanie wokół przewodniczącego rady wyglądały na troskę), sprawiły, że doczekała się ze strony Wirtualnego Adepta przezwiska „Pinokio” gdyż jak powiedział: „Poprzednia laska Diakona była drewniana i trochę sztywna, to teraz sobie nową wyrzeźbił”. Na szczęście fundacja jeszcze nie widziała jej poufałego – bo by było zabawniej.
Dosiadła się również ze stertą kanapek.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline