Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-08-2011, 23:03   #4
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
To nie był dobry dzień.
Prawdę mówiąc, ten dzień nie powinien się był wydarzyć. Takich dni trzeba się wystrzegać.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vjncyiuwwXQ[/MEDIA]


Niebo wisiało nad kamiennymi bryłami na wyciągnięcie ręki. Ciężkie i dojrzałe, jakby lada moment miało pęknąć i zasypać miasto milionami kropel i błyskawic z nabrzmiałego brzuszyska.
Wiatr nie znal litości. Chłostał twarze i odzierał z płaszczy. Jeśli ktokolwiek odważył się wyjść z domu w ten koszmarny dzień, musiał ponieść konsekwencje swojej decyzji.
Chwilowo nie padało.

Brompton Cemetery było jedną z ostatnich nekropolii Miasta Szaleńców. Jedną z niewielu, które wielkim wysiłkiem ludzie utrzymywali w stosownej formie.
Kamienne nagrobki stanowiły miarę chronologiczną tego miejsca. Choć czas pozacierał na większości z nich litery, nie ujmowało to świętej aurze miejsca. Zwykle w tym miejscu panowała pełna dostojeństwa cisza. Dziś jednak było inaczej. Dziś rozpacz grupki czarno odzianych, skupionych wokół jedynego otwartego grobu, wprowadzała zamęt w wieczny spokój cmentarza.

Dziwna to była zbieranina. Kilku mundurowych z sił GSR, jeden czy dwóch mężczyzn w pachnących kulkami na mole garniturach. I oni. Dwoje ludzi przyszpilonych rozpaczą do siebie nawzajem jak ćmy, szpilką umocowane do filcu w gablotce entomologa. Niewysoka kobieta w czarnej sukience i postawny mężczyzna w czarnej marynarce. Trzymali się na uboczu, aż do chwili, gdy mundurowi zakończyli oficjalną część pożegnania.



To jest najgorsze. Znasz dryl. Wiesz, że teraz trzeba podejść i wrzucić w dół w ślad za zmarłym garść ziemi. Symbolika gestu jest tak oczywista, że nie trzeba cytatu. Poradzisz sobie, zaszłaś już tak daleko...

*

Nie wiedziała ile to mogło trwać. Te wszystkie rurki, igły, leki oraz pełne troski i niedowierzania spojrzenia pielęgniarek. W końcu, po jakichś stu latach oczekiwania, Gary stanął na wysokości zadania i wyciągnął ją ze szpitalnego łóżka.
Radość prędko okazała się przedwczesna. Zaraz za progiem szpitala czekały na nich obowiązki związane z pogrzebem funkcjonariuszki Lawrence. Ponura świadomość uderzyła w Lolę z siłą rozpędzonego metra. Kotwica, która trzymała ją w Londynie zniknęła, wraz z ostatnim oddechem kochanki.

*

Zrobiła krok naprzód i nagle zabrakło jej powietrza. Oto koniec. Ten prawdziwy. Musiała go w końcu uznać za fakt. wyczerpujące poszukiwania w krainie loa zakończyły się fiaskiem. Mythos musiał mieć rację. Zrobiła to. Zrobiła i nic już nie będzie jak kiedyś.
Zaniosła się szlochem.
CG, jej piękna CG nie żyła. Została po niej kupka na wpół strawionych kości, szczelnie zamknięta w mahoniowej trumnie, która kilka chwil temu spoczęła na dnie dołu wykopanego przez dwóch mężczyzn w lekko nadgryzionych zębem czasu liberiach.

- Nie... nie dam rrrady - szepnęła do towarzyszącego jej Gary’ego.


Kamienna maska na twarzy pasowała do cmentarnego otoczenia. Ten dzień skumulował wszystkie odczucia, które kotłowały się w nim w ciągu ostatnich dni. Wykpił się tanim kosztem, jak zwykle. Historia jego życia. Ostrza Mythosa podziurawiły tylko szybko zrastające się egzekutorskie ciało. Blizny zaś na piersiach i ramionach będą stanowiły pamiątkę po głupocie. Głupocie, która doprowadziła do tego wszystkiego. Rzucili się wtedy wszyscy głową w dół, bez przygotowania, bez żadnego pomyślunku, z motyką na słońce. Blizny które głupotę przypominają, nie leczą... A CG leży tam w tym pieprzonym dole.

Ze szpitala uciekł przy pierwszej okazji. Nie potrzebował rurek, wenflonów i opieki. Nie potrzebował wizyt kolejnych “zatroskanych” łapsów od BORBLi, którzy tylko czekali, aby przemaglować ich wszystkich na drugą stronę o szczegóły zajścia w zamku. Nie mógł spojrzeć w oczy Loli walczącej wtedy o swoje życie, które uciekało pomiędzy palcami jak piasek. Im silniej zaciskasz rękę tym więcej ucieka. To tak prosto wyjść i zapomnieć topiąc wszystko z morzu gorzały. Zabić w sobie widoki, które prześladowały go, gdy tylko zamykał oczy. Zabić w sobie wszystko, by nie czuć wreszcie niczego.
Nie trzeźwiał przez tydzień. Raz przyszedł do niej, ale może lepiej że jeszcze nie odzyskała przytomności. Stał koło łóżka i patrzył na podkrążone oczy, siwy kosmyk wśród ciemnych loków, plątaninę kroplówek. Siedział przy jej łóżku i patrzył. Ofiary cichej wojny. Mike i Caine, Emma i Audrey. Lola. Złapał ją za rękę, krótki uścisk mający powiedzieć trzymaj się mała. Walcz kurwa, nie zostawiaj mnie samego.

Pił na umór, nie zgłaszał się do MRu na kolejne oficjalne wezwania. Nie obchodziło go to. Żeby nie wylać go na zbity pysk dali mu urlop dla poratowania zdrowia. Ironia losu kiedy rozmawiał z Topperem mało go nie zabiła. Przynajmniej tyle, że on nie zapomniał i starał się odpędzać tych wszystkich skurwysynów z Rady od nich. Przeniósł się do swojej kawalerki, tam wystarczyło wstawić nowe drzwi. Mieszkanie Loli i CG dalej było rozpieprzone w drobny mak. Dni i noce mieszały się ze sobą. Już nawet ich nie liczył. Zostawił tylko informację w szpitalu, gdzie go ma szukać, jeśli będzie tego chciała. I pił. Nie trzeźwiał ani przez chwilę. Tak przecież łatwiej. Łatwiej niż siedzieć przy niej i czekać aż się obudzi. Nie wychodził prawie z domu, tylko po kolejne butelki i coś do żarcia. Siedział i patrzył w ścianę ze szklanką Jacka w ręce. Nie odbierał telefonów, nie robił nic prócz wlewania w siebie kolejnych promili.

*

Załatwiali formalności związane z pogrzebem, zamieniając jedynie kilka słów ze sobą. To było ponad jej siły i widział to doskonale. Powiadomił znajomych CG z glinowa, stawiło się kilka osób. Kapitan w wydziału zabójstw, kilku kumpli z kryminalnego. Nawet kilku zombich i łaków obserwujących zgromadzenie z daleka. Informatorzy, znajomi? Cholera wie, ale nie był to przypadek że tam stali. Oni zaś marzli teraz w lodowym wietrze, stojąc z boku i przyglądając się wszystkiemu jakby to ich nie dotyczyło. To nie CG tam leży, na pewno nie ona...

Ona w czarnej sukience, on wbity w czarny garnitur i z kamienną maską na twarzy. Świat skurczył się do kilku metrów wokół niego. Trumna CG i drżąca Lola u jego boku. Chwycił ją delikatnie za ramię kiedy podchodzili do wykopanego grobu. Zacieśnił uścisk kiedy łzy zaczęły płynąć po jej twarzy. Nie odpowiedział nic, po prostu wsparł ją ramieniem i szli dalej. Co miał odpowiedzieć? Że wszystko będzie dobrze?

Cudowne lekarstwo na rozpacz nie istniało. Środki przeciwbólowe, którymi miała się faszerować jeszcze przez kilka dni nie pomagały na porażający smutek i poczucie samotności tak głębokie, że przenikało ją na wskroś, do kości, jak podmuch lodowatego wiatru z północy.
Wolałaby, żeby było odwrotnie. Żeby to CG stała tu u boku Gary'ego a ona sama znajdowała się w trumnie. To byłoby bardziej sprawiedliwe. Tak się to wszystko powinno zakończyć. Wbiła się klinem pomiędzy dwie połówki martwego małżeństwa. Gdyby nie ona, pewnie zeszli by się na powrót, tym razem bardziej świadomie, znając swoje wady. Być może lepiej je tolerując?
Ziemia nie udzieli odpowiedzi. Ani na to, ani na inne pytania.

Gorące łzy spływały po jej śniadych policzkach. Starała się szlochać bezgłośnie. CG nie znosiła scen i chociaż raz Lola usiłowała uszanować jej zdanie.
Uporczywie wracała do niej ostatnia rozmowa, jaką odbyły przez telefon. Ta o szpitalnej bieliźnie. Na wspomnienie dotyku CG, nowa fala łez natarła na granicę powiek.

Pogrzeby nie były w tym czasie na porządku dziennym. Zrozpaczone rodziny, pozbywszy się w jakikolwiek sposób szczątków doczesnych swojego zmarłego, całymi latami potrafiły czekać na jego powrót. 2012 zrobił ludziom sieczkę z mózgów.
Załatwiając formalności, usłyszała kilka dobrych rad.
Kto mógł wiedzieć, że dla CG nie było powrotu? Że nie wróci, bo postawiła duszę w zakład z demonem. Że Lola, choć szukała jej wśród duchów tydzień, nie znalazła i zmuszona była wrócić z niczym.
Tak, jej strata była ostateczna.

*

Łagodnym, ale zdecydowanym ruchem uwolniła ramię z uścisku Gary'ego. Musi sobie z tym poradzić sama. Pochować i opłakać miłość, a potem wyjechać. Te same walizki, z którymi uciekła ze Stanów, czekały na nią teraz w samochodzie egzekutora. Musi być silna, by przetrwać. Choć możliwość oparcia się na kimś kusiła, Dolores odpychała ją od siebie ze wszystkich, mocno nadwątlonych sił.



Uspokoiła oddech na tyle, na ile było to możliwe.
Raz. Dwa. Trzy.
Krawędź dołu.
Ziemia jest mokra i tłusta. Pachnie tysiącem dawnych zmarłych.
Lola czuje ich milczącą obecność. Wyczuwa ich przez Zasłonę.
Prawdziwi, spokojni zmarli. Odeszli, zanim świat stanął na głowie.
Garść prochu waży tak strasznie dużo, kiedy masz nią przysypać szczątki ukochanej osoby.
Lola nachyla się nad dołem i wrzuca do niego jakiś przedmiot.
Wysłużona harmonijka ustna zsuwa się w głąb grobu, aż w końcu oprze o trumnę.
Żegnaj, CG. Żegnaj moje własne serce, wydarte z piersi tak brutalnie.
Dobranoc.



Odsunęła się na bok, pozwalając grabarzom czynić ich powinność. Każda szufla gliniastej ziemi boli jak postrzał. Rozsadza głowę. Czuła się, jakby ją samą ktoś wypychał piaskiem, garść za garścią wypełniał miejsce po jej duszy błotem. Jeszcze tylko kwiaty. Jeszcze tylko poświęci to miejsce. I będzie mogła odejść. Tak jak powinna była to zrobić długie tygodnie temu.



Patrzył na znikającą pod kolejnymi bryłkami ziemi trumnę. Z jego sztywnych palców wysunęła się garstka prochu. Gary przykucnął przy grobie, jakby chcąc się lepiej przyjrzeć i zapamiętać to miejsce. Kamienna maska nie drgnęła. Wyciągnął rękę i sypnął mokrą ziemią, po czym podniósł się i spojrzał na Lolę. Miał ochotę podejść do niej, powiedzieć coś. Cokolwiek.

Ludzie rozchodzili się powoli, a on dalej stał zapatrzony w grabarzy przysypujących mogiłę. Emocje powracały, ciągle przed oczami widział jej białą dłoń wystającą z tego pierdolonego kokonu. Wiedział, że Lola zrobiła wszystko aby ją znaleźć po drugiej stronie, ale nic to nie dało. To był koniec. Czterech cieciów w przybrudzonych gliną fartuchach dopiero mu to uświadomiło w jednej chwili. Nie ma jej. Metaliczny zgrzyt ziemi, gdy raz po raz szorowali szpadlami o kamienie.
Zostali sami. Dawny szef CG spojrzał na niego, ale nie podchodził. Kiwnął mu głową i odszedł alejką do bramy. Stali jeszcze chwilę. Wiedział że Lola ma jeszcze ostatnią rzecz do zrobienia.


Rytuał wyświęcenia zajął jej jakiś kwadrans. W tym czasie cmentarz opustoszał, zostali sami ze świeżo wzruszoną ziemią na grobie Lawrence.
W gestach zbierającej swoje utensylia Loli wciąż jeszcze było widać słabość wywołaną nadludzkim wysiłkiem, przeszło tygodniowym pobytem na oddziale intensywnej terapii oraz dotkliwą stratą duchową.

Popatrzyła na Gary'ego, choć unikała spojrzenia mu w oczy.

- Odwieź mnie na lotnisko.

Nie czekała, aż zaprotestuje. Ruszyła w kierunku samochodu krokiem tak pewnym, na jaki tylko było ją stać. Gdyby się zatrzymała, albo odwróciła, nie mogłaby się zdobyć na tyle siły, by zrobić, co postanowiła.

Szli do samochodu bez słowa. Chciała wyjechać. Zostawić to wszystko za sobą. Może i miała rację, może i tak byłoby lepiej. Spalić wszystko, pogrześć pod warstwą gruzu, wyrwać się z obrosłego bólem i wspomnieniami miejsca. Tyle że to nigdy nie działa tak prosto. Nie da się zerwać mostów i zapomnieć, przynajmniej on tak nie potrafił. Znowu spojrzał na nią, znów chciał coś powiedzieć. Podejść, dotknąć, sprawić by zmieniła zdanie.

Jak na komendę rozpadało się tuż przed tym jak wyszli na parking. Otworzył jej drzwi, a gdy wsiedli do środka lało już jak z cebra. Potoki deszczu obmywały szybę, ale Gary nie odpalał silnika. Patrzył przed siebie i milczał długą chwilę.

- Zostań. – Tyle. Jedno krótkie słowo, które mielił w sobie już od dnia kiedy ocknął się w szpitalu w sali koło niej.

Nie odpowiedziała. Wysupłała z kieszeni paczkę i przez dłuższą chwilę mocowała się z namokłym, rozłażącym się w palcach papierosem. Poirytowana rzuciła go na podłogę, walcząc z płaczem.

- Jedź. Błagam Cię, Garrry!

Skurczyła się w sobie na przednim siedzeniu, przymykając powieki. Jedna jej część chciała zostać, spróbować jakoś to wszystko poukładać. Druga krzyczała bez chwili przerwy - RATUJ SIĘ! SPIEPRZAJ STĄD!.
Gary był wspaniałym kochankiem, ale... to nie był tylko seks. Nie bezmyślna wymiana zwierzęcej energii. Dolores zaczynała na nim polegać i liczyć na niego. Szukać oparcia i tym samym wyzbywać się samodzielności, a ilekroć się przed kimś odsłoniła, życie rozprawiało się z nią boleśnie i to najwyższym kosztem. Tony. CG. Do cholery, ile może wytrzymać jeden człowiek?! Instynkt samozachowawczy bił na alarm.

Wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę i wysupłał dwie fajki. Odpalił obie na raz, z przyzwyczajenia osłaniając dłonią benzynową zapalniczkę przed wiatrem. Zaciągnął się tak głęboko, ze przez chwilę pociemniało mu w oczach, po czym podał jej papierosa zbliżając się. Wyglądała dokładnie jak wtedy, kiedy wyniósł ją ze szpitala po tym jak odwiedzili CG po jej przygodzie z zaminowaną przez zdechlaków paczką. Zwinięta w kłębek, bezbronna. Wtedy proponował jej kąt do spania bo całe jej życie dosłownie wyleciało w powietrze, teraz to było coś innego. Coś więcej, inaczej. Patrzył na nią i widział przecież że część jej chce rzucić się do panicznej ucieczki.
- Po prostu zostań, Lola. Choć na chwilę.

No i co mu miała powiedzieć? Że jest szczurem, który woli na zapas uciec ze statku, który prędzej czy później i tak utonie? Zaciągnęła się podanym papierosem, nerwowo szukając w głowie wymówki. To musiało być coś dobrego, warunek, który będzie niemożliwy do spełnienia...

- Ok – powiedziała w końcu. - Ok, zostanę. Tak długo, jak będziesz w stanie powstrzymać się od picia.

Umilkła spłoszona. To było cios poniżej pasa. Wiedziała, ze pił przez cały ten okres, kiedy była w szpitalu. Widziała w jego mieszkaniu taką ilość pustych butelek, że obrotny zbieracz szkła mógłby za to żyć przez pół roku.

A więc lotnisko. Gary sięgnął do kluczyków i odpalił silnik. Samochód ruszył rozrzucając żwir spod opon. Przez chwilę zmrużył oczy kiedy wściekły grymas przeleciał mu przez twarz. Odwrócił się do niej.
- Serio? Lola... To jest twój warunek? Nie masz siły powiedzieć mi w twarz „żegnaj frajerze”?
Zacisnął mocniej ręce na kierownicy a potem wdepnął hamulec tak że auto stanęło dęba.
- Wiem czego się boisz, wiem że szukasz tylko pretekstu... Wiem że nie chcesz być zależna, od niej... Ode mnie. Tego chcesz? Tyle wystarczy? Tylko tyle? Lola do cholery, spójrz na mnie. – Gniew który wypełzał tak nagle, chował się równie szybko. Mimo tego że czuł się jakby go walnęła na odlew w gębę. – A co zrobisz jak powiem „zgoda”? Co wtedy? Zostaniesz ze mną tylko dlatego że nie będę pił?

- Nie – mówienie o uczuciach było trudniejsze niż zszywanie własnych ran bez znieczulenia. Z bólem fizycznym potrafiła sobie poradzić. - Dlatego, że będę wiedziała, że Ci zależy. I że nie zrobisz czegoś tak głupiego, jak...

W końcu odwróciła się w jego stronę, mógł zajrzeć w ciemne, wypełnione bólem i strachem oczy. Jeden rzut oka mógł wystarczyć, by zrozumieć, że Lola nie jest w stanie przetrzymać ani jednej straty więcej.

Patrzył w jej oczy, szukając odpowiedzi. Szukając tego, co sam wbrew sobie tak usilnie chciał tam znaleźć. Powodu by spróbować jeszcze pożyć trochę na tym świecie jak człowiek. By nie wpaść na dno śmietnika razem z innymi odpadkami. Już blisko ten punkt Gary, patrz już kurwa prawie samiuśkie dno. Spojrzał w lusterko i zobaczył twarz pijaczka, któremu ręce zaczynają się trząść gdy odstawi flaszkę choć na... ile? 12 godzin jesteś na chodzie? Nie panował już nad niczym, ledwo wytrzymał i przyszedł trzeźwy na pogrzeb.
Patrzył w oczy i w końcu zrozumiał. Dostrzegł nić tego co zawiązywało się miedzy nimi. Porozumienie, ugoda. Coś więcej niż pieprzony pakt o nieagresji. Wyciągała rękę, choć panicznie bała się tego, że znów zostanie sama. On chciał ją złapać, ale bał się tego co będzie jak chwyci się jej kurczowo a potem spierdoli znowu wszystko tak jak zawsze to robił.
- Lola... – potrzebował jej, zwyczajnie, po ludzku. Czy potrafił jej dać to, co oczekiwała? Nie wiedział tego i ona też nie wiedziała, dlatego siedziała skulona na siedzeniu i zastanawiała panicznie się czy warto się pakować w bagno razem z nim. Ile wytrzyma i czy po raz kolejny świat się rozleci na kawałki. Pokiwał głową, raz i drugi, jakby gadał w duchu sam ze sobą.
- Zostań. – powtórzył jak echo po raz trzeci.
- Zgadzasz się?
- Zgadzam. Nawet żetonik ci przyniosę.

Ledwie zauważalny wyraz ulgi przemknął przez twarz kobiety o siwych skroniach. Widziany kątem oka mógł wyglądać jak wywołany szlochem spazm, ale zaczerwienione oczy chwilowo były suche.
Płynnym, jakby przećwiczonym po stokroć ruchem wcisnęła się pomiędzy kierownicę a pierś kierowcy. Nim zapanowała nad odruchem, otoczyła go ramionami. Fizyczna przyjemność stanowiła panaceum na wszelki ból. Chociaż rozpacz czaiła się na samej granicy pola widzenia, czerpana z kontaktu z jego ciałem satysfakcja na krótki czas przeganiała demony w głąb lasu.
Opuszkami palców dotknęła jego zmęczonej twarzy. Nie mieli dotąd okazji, by uczcić swój tryumf nad Mythosem. Utrata CG zabarwiała powietrze pomiędzy nimi niewypowiedzianą goryczą. Aż do teraz. Aż do chwili, gdy zapieczętowani w aucie strugami deszczu w końcu popatrzyli sobie w oczy.

Pocałunek był delikatny, niemal nieśmiały, jakby byli ze sobą po raz pierwszy.
Poruszyła się niespokojnie, gdy przesunął dłońmi po okrytych mokrą tkaniną plecach. Nie przerywając pocałunków, powoli lecz metodycznie uporała się z guzikami koszuli. Wilgotne włosy odrzuciła przez ramię, gdy całował jej obojczyki.

Zamki na piasku, stąpanie po kruchym lodzie… Może tędy właśnie biegła droga, może tylko tyle potrafią zbudować. Aż tyle. Pokiwał głową raz i drugi, jakby gdzieś we wnętrzu gadał do siebie, przekonywał, namawiał. Pierwszy przerzucony most nad przepaścią. Gdy usiadła mu na kolanach widział w jej oczach odbicie tego samego co nim targało. Obawa, niepewność, strach i coś jeszcze.
Przygarnął ją do siebie, wiedział że potrzebowała choć odrobiny bliskości, zapewnienia, oparcia. Przyjemności, która choć w niewielkim stopniu odsuwała od nich obojga cały syf, który ich ciągnął na dno. Pozwalała odgrodzić się od tego na moment.

Przesunął ręką po jej plecach, rozpinał guziki całując szyję, muskając wargami czułe miejsca. Szukając nowych, nie spiesząc się. Było inaczej, nie zderzyli się w wybuchu iskrzących zmysłów i podniecenia, choć jak zwykle krew gotowała się w nim gdy tylko poczuł chłodny dotyk śniadej skóry.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me

Ostatnio edytowane przez hija : 17-08-2011 o 23:25. Powód: link
hija jest offline