Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-08-2011, 00:07   #5
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Nie wrócił na noc do domu. Lola wiedziała, że mieli jakąś akcję z Brewerem, coś nagłego i nieplanowego, dlatego chłopaki z GSRów zgarnęli go w takim pośpiechu. Nie przejmowała się, nie pierwszy i nie ostatni raz jechał z innymi siepaczami MRu. Nie wrócił cały następny dzień i pod wieczór zaczęło ją to lekko niepokoić. W ministerstwie nie chcieli jej nic powiedzieć. Zadzwoniła do Brewera, znalazła domowy numer zapisany na biurku Garego. Przez trzaski i szumy podmiejskiego połączenia usłyszała suche stwierdzenie że akcja zakończyła się już poprzedniego dnia. John wzbraniał się, żeby coś więcej powiedzieć.
- Dolores, on nie został ranny, naprawdę nic mu nie jest. - siepacz wyraźnie chciał już zakończyć rozmowę, ale Lola wydusiła w końcu z niego adres. Od razu skojarzyła dom Jimmiego, zombiaka i kumpla Garego.
Późnym wieczorem dotarła na miejsce. Drzwi wejściowe po ich wywarzeniu zostały zabite dechami i oklejone żółtą policyjną taśmą. Zapadający zmrok przegnał wszystkich mieszkańców, okolica wyglądała jak po przejściu epidemii. W domu nie paliło się żadne światło. Przeszła za bramkę i obeszła posesję szukając tylnego wejścia. Drzwi były otwarte, weszła do środka w półmroku doszła do kuchni. Była tutaj wcześniej ale nie pamiętała rozkładu pomieszczeń. Pod nogą zachrzęścił odłamek szkła, zatrzymała się i zapaliła światło. Niemal jednocześnie usłyszała trzask odbezpieczanego rewolweru.
Siedział na podłodze, oparty o ścianę. Lufa colta w chwiejącej się ręce opadła zaraz ku ziemi, kiedy skupił swój wzrok na tyle, że rozpoznał ją wreszcie. Puste butelki walające się po kuchennych kafelkach zadzwoniły, kiedy starał się powstać. Niezborne ruchy i wszechobecny zapach taniej whiskey szybko powiedziały jej, że jest pijany w sztok. Podszedł do zlewu i odkręcił kurek z zimną wodą. Struga długo lała mu się na kark i łeb, zanim wreszcie wyprostował się i spojrzał na nią przytomniejszym wzrokiem. Wskazał palcem na kuchenny stół i dwa krzesła, ale Lola nie ruszyła się z miejsca. Widział żal i zawód w jej ciemnych oczach. Usiadł sam naprzeciw ustawionej jak do apelu zakręconej butelki trzydziestoletniej single malt Ardbeg i dwóch kanciastych kryształowych szklaneczek. Bursztynowego płynu na dnie butelki zostało może na dwa palce. Musiał coś powiedzieć, bo widział że jeszcze chwila i ona wyjdzie po prostu i nie zobaczy jej już więcej.
- Znaliśmy się od piętnastu lat. Był mi jak brat, wiesz? Nigdy… mnie nie zawiódł. – Patrzył przez chwilę na butelkę, uśmiechnął się lekko kącikiem ust. – Pamiętam jak w 2018 pojechaliśmy do obozu pakistańców zatrzymywać kilku skurwysynów szmuglujących semtex i inne wybuchowe badziewie. To nie byli żadni pieprzeni terroryści, po prostu banda dupków która zaopatrywała leszcze z okolicznej mafii. Proste zadanie. Nawet już nie pamiętam czemu się zesrało. Nagle pierdolnęło tak, że rozpadła się połowa magazynu. Nie mogłem się ruszyć, ciekło ze mnie jak z durszlaka, przywalił mnie taki drewniany słupek podtrzymujący strop. Jimmie miał poharataną rękę i pęknięte żebra… Klął jak skurwysyn, ale wyniósł mnie stamtąd na plecach. Potem poklął jeszcze trochę i wrócił po innych. Dwóch zdołał wynieść zanim wszystko zawaliło się w pizdu. Jak chcieli dać mu medal, to powiedział żeby go pocałowali w jego irlandzką dupę.
Uśmiechnął się szerzej i pokręcił głową. Milczał dłuższą chwilę.
- Od tego czasu zawarliśmy pakt. Zamiast medalu dostał to… - znowu popatrzył na butelkę. – I za każdym razem jak jeden uratował drugiemu dupsko piliśmy na umór, zaczynając od jednej szklaneczki Ardbega. Chował ją zaraz, leżała zawsze u niego, bo mówił skurwiel że mnie nie można ufać.

Pojechała tam. Samą siebie przeklinając pojechała do tego cholernego domu. Metrem. Jedno auto wytrzymujące z nimi dłużej niż dwa tygodnie to i tak był luksus. Weszła do zaniedbanego ogródka, czując się jak żona z przedmieścia. Brakowało toreb z zakupami i wyjącego bachora na biodrze.
Oto plakatowa żona swojego męża, wierna i uległa Wybawicielka Zagubionych.
Zdumiała ją dziwna emanacja miejsca – nie pamiętała tego. Żołądek podjechał jej do gardła, ale udało się jej dobrnąć do drzwi i nie zwymiotować. Odczyt był trochę przerażający, jednak nie po to tutaj przyjechała. Musieli zostawić tutaj jakieś ślady.

- Kurrrwa – skwitowała zapalając światło. Ręka z rewolwerem opadła, gdy ją rozpoznał. Stała nad nim w zdemolowanej kuchni nie mówiąc ani słowa. Więc to tak? To by było na tyle, zabieraj toboły mała i jazda, hasta – jak to mówicie – la vista!
Przyglądała mu się uważnie, jak zbiera się z kafelków. Jak wkłada głowę pod strumień wody. W milczeniu podziwiała skorupy, w które obrócił się właśnie ich związek. Alkohol wygrał. Złe rzeczy zawsze wygrywały z tymi dobrymi, nudnymi jak domowe obiadki. Nagle zrozumiała, ze jest jej po prostu ogromnie przykro. Że to, co budowali z mozołem znaczyło dla niej więcej, niż przyznawała. Że liczyła na niego. Że przyzwyczaiła się i teraz, jak to zwykle bywa, przyjdzie jej za to zapłacić.

Nie przerwała mu, gdy zaczął mówić, ale i nie drgnęła, gdy wskazał jej krzesło. Jeśli to się miało skończyć właśnie teraz, wolała być gotowa do drogi. Nie siadać i nie utrudniać sobie przejścia przez drzwi i zostawienia wszystkiego w tyle.
Słuchała, zaciskając wargi. Rzadko opowiadał o przeszłości.
- Co się stało... Garrry? - zabrzmiało to słabiej niż chciała. Ochrypły głos nie zawierał dostatecznie dużej dozy stanowczości. Spod wszystkiego przebijała rozpacz.

- Zabiłem go, Lola. Wpakowałem w niego cały bębenek. Ostatnią kulę nad lewą skroń, z metra. - głos z przepitą chrypką nie drgnął ani na moment, jakby mówił o pieprzonym meczu piłkarskim. Arsenal znowu wygrał u siebie. Fascynujące. Ręka odruchowo sięgnęła po szklankę, ale odstawił ją zaraz. Potarł powieki zmęczonym ruchem dłoni, wyglądał jakby przez noc przybyło mu dziesięć lat. - Zastrzeliłem go, kiedy w szale rzucił się na mnie. Zmienił się...
Wstał i podszedł do okna. Nie chciał by patrzyła na niego. Kosztowało go to sporo, ale mówił dalej. Krótkimi chaotycznymi zdaniami, opierając się dłońmi o szafkę i patrząc przez szybę w mrok.
- Dostali w MRze zgłoszenie. Przemieniony zombie, wiesz ta najnowsza historia. Sześć ofiar w ciągu jednej nocy. Miał się zadekować gdzieś w okolicy. Nie wiem czy wiedzieli od początku, ale przyjechali kurwa po mnie. Po mnie! Tylu siepaczy i to musiałem być ja... - Wściekłość zaczęła przebijać powoli z jego głosu. - Brewer ubezpieczał razem z GSRami, znaleźliśmy go. Całkiem niedaleko. Jak już zbliżałem się wiedziałem co... wiedziałem, że to Jimmie. Nie pytaj jak, ale kurwa wiedziałem. Rozmawiałem z nim trzy dni temu, był normalny. Nic tylko silniki, przekładnie, no kurwa to co go kręciło od zawsze. Mówił mi o tym Mustangu, którego kupił dwa tygodnie temu. Ile kurwa zapłacił za skrzynię biegów i jak się nie dał chujkom zza oceanu w ciula zrobić. Był normalny, rozumiesz?
Przerwał i odwrócił się do niej. Pustka znów wróciła do tembru głosu.
- Patrzyłem jak techniczni odrzynają mu głowę srebrną piłą. Dla bezpieczeństwa, mówili. Nigdy nie wiadomo, co się może stać. Jak wrzucili go do transportera by spalić w Komorze to, co z niego zostało. Zabiłem go. Ja wiem że... przemienił się. Widziałem to co zostało z tych sześciu ludzi. On... Ale gdy odwrócił się znad krwawych ochłapów które zostały z tej kobiety i spojrzał na mnie... Przysięgam, kurwa na wszystko, że przez chwilę... Poznał mnie. Wierz lub nie... Widziałem to, tak było! Rozumiesz?!

Gdy się odwrócił, stała tuż za nim. Bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Zadarła głowę, by patrzeć mu w oczy.
- To było jeszcze w Stanach. Mieszkałam w Nowym Orleanie. Z Tonym i nie było dla mnie rzeczy, która była by od niego ważniejsza. Wróciłam tego dnia do domu i – twarz dziewczyny skurczyła się z bólu – i... Czekał na mnie, ale... Rzucił się na mnie od progu. Ten zapach... Nigdy się go nie pozbędę. Był agrrresywny. Wył i próbował mnie... Nie mogłam tego zgłosić, nie on. Nie Tony. Przez tydzień mieszkałam pod jednym dachem z rrresztkami tego, co kiedyś było moim kochankiem i przyjacielem. Przykułam go... do kalorrryfera... ten – zająknęła się - ten dźwięk...
Potrząsnęła głową, bo wspomnienia uderzyły w nią z siłą kolejki podmiejskiej. Pierwszy raz opowiadała na głos tą historię. Detale nie przechodziły jej przez gardło. Jak opowiedzieć komuś, że najważniejsza osoba na świecie umarła i próbowała ją zeżreć jak kurczaka z rożna. Jak wytłumaczyć ten strach, który przykuł ją do łóżka tuż obok szalejącego zombie na koszmarny tydzień.
- Rozumiem.

Podszedł ten ostatni krok, przyciągnął ją do siebie i objął ramieniem. Na krótką chwilę, chciał poczuć ciepło jej ciała.
- Staram się, Lola. Wierz mi, staram się jak mogę. – Nienawidził swoich chwil słabości, nienawidził gdy inni, gdy bliskie osoby musiały na to patrzyć. Tak jak CG gdy umierał jego ojciec, tak jak ona teraz. Gdy rozsypywał się na kawałki i nie było kurwa co zbierać. – Czasami, myślę że nie daję rady... Że pora już kończyć.
Rewolwer zaklekotał metalicznie upadając na szafkę. Dopiero teraz puścił go z dłoni. Trzymał ją w objęciach, jeszcze przez chwilę. Czerpał od niej siłę, kolejne oddechy przesycone zapachem jej ciała uspokajały roztrzęsione myśli. To nie był on, nie zachowywał się tak. Zawsze umiał nad tym zapanować, zepchnąć pod maskę skurwiela i cynika, ale teraz wczoraj coś pękło i nie wiedział jak to załatać. Oboje byli zepsuci, wybrakowani w tym pieprzonym świecie. Myśl że ona po prostu stąd wyjdzie...
Odsunął się od niej i usiadł znów przy stole patrząc się w butelkę. Przyciągała wzrok, hipnotyzowała. Nalał do dwóch szklaneczek.
- Napij się ze mną, Lola. Nie przyrzeknę ci, że to ostatni raz. Nie mogę, bo nie chcę cię znów zawieść. Ale wiedz że się staram. Jestem słaby, ale się staram. Przyjaciół mam coraz mniej, mniej będzie okazji.
Uśmiechnął się krzywo i popatrzył na nią proszącym wzrokiem.
- Napij się ze mną, Lola. To ważne.

Przylgnęła do niego z rozpaczliwą zachłannością. Grunt osuwał im się spod stóp z zaskakująca regularnością. Damaged goods to najlepsze, co można było o nich powiedzieć. Przytuliła go, na moment odrzucając własny strach. Bała się jego bezbronności. Tego, że coś mogłoby mu się przydarzyć. Nie miałaby wtedy szans, żeby uciec przed szaleństwem. Żaden środek lokomocji nie jest dostatecznie szybki, żeby uciec przed samym sobą.

Nie spuszczając z niego spojrzenia ciemnych oczu, sięgnęła po szklankę. Dobrze wiedziała ile go kosztowało te kilkanaście tygodni bez alkoholu. Podniosła naczynie do ust. Pierwszy łyk wypluła na podłogę. Kiedyś nazywał to marnotrawstwem, teraz wiedział, ze pod tym dziwnym gestem kryje się coś głębszego. Wierzyła w konieczność ponownego podziału światów nie ze względu na strach czy nienawiść. Zmarli powinni pozostać za Zasłoną. I już.
Opróżniła szklankę prawie nie mrugając i głośno odstawiła ją na stół tuż obok pustej szklanki Gary'ego. To, co narodziło się pomiędzy nimi było całkowitym wariactwem, wiedziała o tym. Pochowała swoje serce już dwa razy i myśl, że miałaby to zrobić po raz trzeci budziła w niej taki strach, że chciała biec, dokąd ją nogi poniosą. Przerażenie wzbierało w niej falą o sile tsunami; nie było już nic pomiędzy – musiała uciekać, albo zostać i odsłonić się przed nim zupełnie.

Rzuciła się na niego jak człowiek, który od tygodnia nie widział kropli wody. Gorączkowymi ruchami rozpinała guziki koszuli. Wpiła się w jego usta z taką intensywnością, że gdyby siedzieli na stogu siana, wznieciłaby tym pożar. Była bezradna wobec palącej chęci zjednoczenia się z nim w najlepiej znany sposób. Właśnie teraz, kiedy obydwoje byli tacy... ludzcy.

Odpowiedział taką samą pasją i namiętnością. Przywarł do jej warg wplatając rękę we włosy na karku, przesuwając palcami po tatuażu i przyciągając ją do siebie łapczywie. W jednej chwili poderwał ją lekką jak piórko, wyswabadzając się jednocześnie z koszuli i zdzierając z niej bluzkę. Wstał, pociągając ją za sobą a ona zarzuciła mu ręce na szyję i oplotła w pasie udami nie odrywając ani na moment ust od jego warg. Płomień zaczynał ogarniać ich oboje.

Pod tym względem nic się nie zmieniło, wystarczył jej dotyk, pieszczota, spojrzenie aby krew w nim zaczynała się gotować. Przycisnął ją do ściany i przylgnął do nagiego ciała.
Łapali się wzajemnie tuż przed upadkiem w przepaść, ratowali sami od siebie. Tak jak bezcieleśni mieli swoje kotwice, trzymające ich na tym świecie, tak jej bliskość i świadomość że jest z nim, trzymała go jeszcze na powierzchni bagna. Nigdy tak desperacko jej nie pragnął. Ta jedna chwila, to co sobie zawierzyli nawzajem zbliżyło ich do siebie, starło kilka barier które stawiali mniej lub bardziej świadomie. Kurczowo i desperacko obejmował ją i tulił do siebie jakby bojąc się, że jedna chwila wystarczy by stracić ją na zawsze.

Usta i język błądziły po szyi drapieżnie. Stopy dotknęły na moment ziemi, tylko po to by mógł zsunąć z niej dżinsy i koronkową bieliznę, która zaraz opadła na podłogę zaplątana wokół kostki. Dotknął ją i pieścił palcami wzmagając podniecenie, patrząc w jej czarne, zamglone pożądaniem oczy. Wszedł w nią gwałtownie i do końca, aż wbiła ząbki w jego nagi bark, tłumiąc jęk. Uniósł ją mocniej i przyparł biodrami do ściany, chcąc być jak najbliżej. Tak że bliżej już się nie da. Zespolić się, czuć całym sobą jej ciało połyskujące od potu, przyspieszony oddech na twarzy. Widzieć jej przymknięte oczy, zagryzane wargi.

Zatracenie spłynęło na nich w rozbłysku orgazmu jak, nie przymierzając, aureolka na świeżutko narodzone Dzieciątko Jezus. Było tak samo jak ona oczywiste.
Ich świat wykazywał tendencje implodyczne – kurczył się do zarysów ich ciał bez zapowiedzi. Ściągał ich z dwóch niezależnych orbit prosto w czarną dziurę wymieszanych i nienazwanych emocji.

To właśnie stało się w kuchni w mieszkaniu Jimmy'ego.
Z każdym ruchem bioder, z każdym wymienionym oddechem, każdym pełnym pasji jęknięciem osuwali się w głąb własnego leja, ratując się nawzajem i gorączkowo przerzucając mosty pomiędzy zgliszczami ich dusz. Byli Koktajlem Mołotowa składającym się ze słabości i wielkiej siły. Miłości i bólu.
 
Harard jest offline