Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2011, 20:30   #18
Piszący z Bykami
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Ahal Tarsyn i Godryk de Artois; Thedas, szlak fereldenski.

Właściwie na koniach nie było wiele. W bagażu, które niosły znajdowały się głównie nic nie warte bibeloty i trochę prowiantu. Poza tym siodła. Ot i tyle. Trupy smażyły się spokojnie w grzejącym z góry słoneczku, którego promienie spadały na was, poszatkowane przez cień liści. Gdzieś nieopodal jęczał konający Suliver. Dukt pokrył się zasychającą krwią. Śpiewały ptaki i szumiał las, muskany przez delikatny wiatr. Zapowiadał się więc piękny dzień. Pozostaliście we dwójkę. Godryk odniósł kilka mniej lub bardziej groźnych ran, które należało opatrzyć, choćby prowizorycznie. Zaś jedyne co Ahal z całego tego zamieszania wyniosła, to trochę adrenaliny, stresu i nowych przeżyć. Niezły bilans, jak na tak niespodziewany obrót spraw. Chyba mieliście fart. A może miłościwi bogowie mieli wobec was jakieś ważne plany i nie mogli dopuścić do tak niepotrzebnej śmierci? Może. A może jednak przeważył fakt, że nie spodziewali się tak zażartej i skutecznej obrony ze strony Tarsynowej, szczególnie ten numer z pluciem kwasem zrobił na nich wrażenie. Na Godryku zresztą też. Chłopina, chciał czy nie chciał, musiał zdać sobie sprawę, że nie ma do czynienia z taką zwykłą dzieweczką. Choć może obecnie bardziej zajęty był piekącym bólem swoich ran? Nie, raczej nie przejmował się nimi zanadto. W końcu był wojakiem, przyzwyczajonym do odnoszenia obrażeń.

Las był spokojny, a droga pusta. Widać nie często ktoś tędy jeździł. Mogliście liczyć więc na chwilę samotności i spokoju, uciąć sobie miłą pogawędkę lub poświęcić czas na podziwianie leśnych cudów natury. Wysokich drzew o zmurszałych, grubych pniakach i rozłożystych koronach, przezroczyście zielonych i pachnących soczystością. Rudych wiewiórek, czmychających po gałęziach niczym krasne cienie. Ponad tym wszystkim wzniesione ptasie trele i postukiwanie miejscowych dzięciołów, żywa muzyka, miód na uszy każdego miłośnika natury, bezczeszczony jedynie jękami konającego, który wijąc się na ziemi, nałykał się krwistego piachu. Zlitowałby się ktoś nad nim i go dobił. Raczej nie zrobi za was tego ten ponury dzik, który wypadł właśnie na ścieżkę i patrzył na was spode łba. Ruszy na was, czy nie ruszy? Nie ruszył. Popatrzył, popatrzył i znowu skoczył w las. Oddalił się, chrumkając donośnie. Błękit nieba, zieleń lasu, czerwień krwi. Niezłe połączenie. Dobre miejsce na pogaduchy, nie ma co. No dobra, naoglądali się już? Nagadali? Zrobili porządek z konającym biedakiem, czy olali go, pozostawiając na pastwę wolno konsumującej ją śmierci? Bo oto rozlega się klekot kopyt i stukot drewnianych kół na leśnym szlaku. Ktoś zmierza w waszą stronę, tą samą drogą, którą wyście tu przyjechali. Ten ktoś pogwizduje wesoło. Jedzie na wozie pełnym obiecująco wyglądających beczek. Popija coś ze szklanej buteleczki, niemal już pustej. Odziany jest w habit, albo coś na wzór habitu. Jakiś duchowny, malaria wie jakiego wyznania. Pijany w trzy dupy. No, może w dwie, bo na wozie całkiem nieźle się trzyma i dziarsko jedzie przed siebie. Tylko kołysze się niebezpiecznie.
- Prr! – woła i wóz przystaje obok was – Ojojoj! Jakiż tu bałagan! – zauważa, po czym spogląda na was ledwie przytomnym spojrzeniem. Ma pucołowatą twarz, widać, że szorstką od zarostu, całą zaś czerwoną. Może od upału, może od alkoholu. Może od jednego i drugiego. Uśmiecha się do was szeroko.
- To wasza robota? No, no, aleście rabanu narobili, cholibka! – i śmieje się, a śmiech jego przechodzi szybko w chichot – No, no, podwieźć was gdzieś, kochaneczki?... – po czym woła – Wio! – i wolno rusza dalej, nie czekając na odpowiedź…


Elissa Płomień; gdzieś w lesie.

Świeżak natychmiast wyrwał swe ramię z twego uścisku i już miał odpowiedzieć, gdy dostał po łbie od swego towarzysza. Więc skończyła się gadka.
O świcie wasza wycieczka ruszyła w dalszą drogę. Nieprzytomnego Laurela zapakowano na osobny wóz, by zapobiec jakimś ponownym knowaniom i planom. Niebo było jasne, ptaki świergotały radośnie wśród drzew. Po jakimś czasie templariusz zdecydował się na postój.
- Idę się odlać, pilnuj jej. – oznajmił i zszedł z wozu – I nie gadaj z nią! – dodał, oddalając się od was. Inni templariusze też się zatrzymali. Trzech brakowało, bo zostali w miejscu ostatniego postoju, by rozejrzeć się za qunaryjskim truchłem. Ich miny jasno jednak sugerowały, że nie zamierzają się za bardzo przy tym szukaniu wysilać. Obecnie ekipa liczyła trzy wozy, łącznie sześciu templarów.
Staliście teraz na rozległej polanie, we wszystkie strony rozciągała się świeża, zielona trawa. W oddali, ze wszystkich stron otaczały was smukłe drzewa gęstego lasu. Templariusz musiałby się nieźle nachodzić, żeby dojść do jakiegoś krzaczka, toteż odszedł jedynie na parę kroków i zaczął ostentacyjnie szczać na widoku. Nikt jakoś szczególnie się tym nie przejął.
Świeżak natychmiast odwrócił się w twoją stronę.
- Co do tych ślubów czystości, to wiesz, panienko, warto by było może je złamać. – rzekł, oblizując wargi, przyglądając ci się przy tym, jakby oceniał wartość towaru na aukcji niewolników. - Gdybyś była miła, mógłbym się za tobą wstawić, żeby, no wiesz… potraktowali cię trochę – zaprezentował uśmiech, który miał być chyba złowieszczy – łagodniej. – dokończył, lecz nie dane mu było doczekać się odpowiedzi. Nagle doszedł was tętent kopyt, a na horyzoncie pojawił się jakiż tuzin jeźdźców, pędzących w ślad za wami. Templariusze odwrócili głowy w ich strony, szczający przestał szczać i też popatrzył na nich z całkiem beztroskim zaciekawieniem. Jeźdźcy zwolnili i zbliżyli się do was, jeden z nich zszedł z konia i podszedł do templariuszy.
- Coście za jedni? – zapytał jeden z templariuszy, wyciągając dłoń w stronę przybysza, w geście mówiącym, by się zatrzymał. Przybysz stanął posłusznie w miejscu i oznajmił:
- Poszukujemy groźnego berserka, który ukrywa się w tutejszych lasach. Nie widzieliście, go, panie?
- Qunari?
– zapytał templariusz, unosząc brwi, na co przybysz uśmiechnął się, zadowolony.
- Qunari.- potwierdził.
- Nie żyje. – odparł krótko templariusz i odwrócił się, by ruszyć w dalszą podróż. Reszta też zabrała się za swoje wozy, przybyszowi zaś uśmiech zszedł z twarzy.
- Zaraz, jak to! – zawołał, łapiąc odchodzącego templariusza za łokieć. Ten tylko się obejrzał i popatrzył na faceta z niesmakiem. Przybysz puścił więc templariusza, ale nie odszedł nawet na krok.
- Rzucił się ze skały, kawałek drogi stąd. – oznajmił chłodno, tonem sugerującym koniec tej jakże ciekawej pogawędki.
- Niech to szlag! – ryknął jego rozmówca i odwrócił się do swoich ludzi, szybkim krokiem ruszając w stronę swego konia. Nagle stanął jednak jak wryty, jakby nagle sobie o czymś przypomniał lub coś zobaczył. Odwrócił się i podbiegł do odjeżdżających wozów.
- Hej!
- Hmm?
- Co to za jedna?
– zapytał, wyraźnie podekscytowany, patrząc prosto na ciebie.
- Wiedźma! Bardzo groźna! – zawołał rozweselony świeżak, jakby chwalił się swoją pierwszą dziewczyną. Natychmiast dostał po łbie. Przybysz jednak nawet na niego nie spojrzał, podszedł do twej klatki i przypatrywał się tobie jak jakiemuś ciekawemu okazowi. Templariusze zaś przypatrywali się jemu z zainteresowaniem.
- Dante ci to zrobił? – zapytał, spoglądając na twą rękę z zachwytem. Z bliska mogłaś dobrze przyjrzeć się jemu steranej życiem twarzy, prostym włosom w ciemnym odcieniu brązu, w którym jaśniały już pierwsze kosmyki siwizny i w tych samych odcieniach utrzymany zarost w postaci brody i wąsów. Oczy miał błękitne i głębokie, podkrążone jasnolawendowym sińcem zmęczenia, ubrany był na czarno.
- No, nie gadać mi tam z więźniem! – zawołał jeden z templariuszy.
- Wykupię ją! – odparł stanowczo przybysz, wyciągając wcale niemałą sakiewkę pełną radosnego brzdęku.
- Chyba żartujesz! To groźna wiedźma i ważny więzień. Nie na sprzedaż!
- Zapłacę każdą sumę! – wykrzyknął mężczyzna, po czym ryknął do swych towarzyszy – Hej! Wyciągać sakwy, kto co ma, wszystko, szybko!
- Nie.
– oznajmił chłodno i stanowczo templariusz, z którym przybysz rozmawiał wcześniej. To ucięło wszelkie negocjacje. Mężczyzna warknął jedynie w odpowiedzi i niebezpiecznie sięgnął po swój miecz. Ostatecznie jednak zrezygnował z jego wyciągnięcia, na pewno nie chciał walczyć z templariuszami. Nagle jednak na jego twarz zajaśniała, jakby dostał nagłej iluminacji, aż dziw, że nad jego głową nie pojawiła się rozżarzona żaróweczka.
- To chociaż rękę… – wyszeptał do siebie, podczas gdy syknęły baty, a wozy znów zabrały się za ruszanie – Więc wykupię jej rękę! – krzyknął, a templariusze się zatrzymali. Popatrzyli po sobie, rozważając tą propozycję. Tak, to było do przyjęcia. Ręki i tak nie potrzebowali, bez ręki wciąż przecież będziesz mogła mówić, nie? No, więc czemu by nie dorobić.
- No dobra, byle szybko. – rzucił znów ten sam templariusz, który zdawał się być tu szefem, a mężczyzna ruszył do twej klatki. Templariusze mu pomogli. Otworzono twe więzienie i wywleczono cię na zewnątrz, mogłaś stawiać opór, ale to na nic, wobec takiej ilości wrogów. Niestety nie było w pobliżu żadnego pniaka, na którym można by cię było podeprzeć, toteż zrzucili twą klatę na trawę i wciągnęli cię na wóz. Jedni trzymali za zdrową rękę, inni za nogi, głowę czy włosy. Ta niezdrowa ręka zawisła poza wozem, gotowa do odcięcia. Nikt się z nią wcale delikatnie nie obchodził, przez co czułaś w niej rozdzierający ból, jakby do żył wpuszczono ci pokrzywy a z zewnątrz zdzierano skórę. Nikt jednak niczego nie zdzierał. Jeden z templariuszy trzymał cię za nadgarstek, przybysz zaś wyjął swój miecz i zamierzył się, by odciąć kończynę przy samym ramieniu. Wytknął przy tym język, jak dziecko podczas odpakowywania prezentu. Rach-CIACH! Ostrze świsnęło w powietrzu…


Kain Baldran z Avarak; w-czarnej-dupie!

Ustalmy fakty. Na skutek iście przewrotnych wydarzeń, zacząłeś spadać w dół, aż znalazłeś się w jakiejś jaskini, z której złudnie miałeś nadzieję szybko się wydostać. Panna Płomień, twoja pożal-się-boże towarzyszka niedoli, została tam, na górze i jeśli pod twą nieobecność nie zdarzył się żaden cud, została zapewne schwytana. W tym wszystkim jedyną dobrą wiadomość stanowił fakt, że zapewne jej nie zabiją, bo przecież chcieli ją przesłuchać. Zakładając oczywiście, że w ogóle przejmowałeś się jej losem. Ale czy nie zrobili jej jakiejś innej krzywdy w zemście za próbę ucieczki lub po prostu od tak sobie, to już takie pewne nie było. Laurel też został na górze, przez całość waszej dywersyjnej akcji pozostając nieprzytomnym. Wciąż chłopina był wycieńczony i potrzebował wiele odpoczynku. A już nad rankiem miał znaleźć się o włos od śmiertelnego niebezpieczeństwa, no ale o tym to już innym razem. Co do ciebie zaś, to wlokłeś się na ślepko przez jaskinię, widząc wciąż niewiele, choć wzrok twój nieco już przyzwyczaił się do tutejszych ciemności. Szybko straciłeś nadzieję, że wydostaniesz się stąd tą samą drogą, którą się dostałeś, szczególnie, że po drodze zwaliłeś za sobą parę całkiem ciężkich kamieni. Nawet gdyby udało ci się je podnieść, co było w twoim przypadku możliwe, to niestety w lataniu nie byłeś tak dobry jak w spadaniu. Zresztą, to że dostałeś się tutaj taką a nie inną drogą i nie zginąłeś, zawdzięczałeś jedynie dwóm faktom; po pierwsze – klatce, która miłosiernie wzięła na siebie większość twoich upadków, po drugie zaś – byłeś qunari. A więc upadek, który normalnemu człowiekowi urwałby głowę, zakończył się u ciebie jedynie potężnym guzem. No dobrze, tyle tytułem wstępu, teraz do konkretów:

Szedłeś sobie tą podziemną jaskinią i wcale nie podobało ci się odczucie, że droga prowadzi w dół. Delikatnie, ale jednak w dół. Kilka razy wydało ci się, że to słoneczne refleksy majaczą gdzieś ponad tobą, przebijając się przez wąskie szczeliny, ale nie. To były ledwie widoczne błyski szlachetnych kamieni, które wystawały niekiedy ze ścian lub skalnego sklepienia. Nie znałeś się na takich błyskotkach, więc nie wiedziałeś, czy są wartościowe. Jak dotąd nie spotkałeś jednak żadnego robotnika, kilofa czy wózka, nie należało więc przypuszczać, że ktoś prowadzi tu jakieś wydobycie. Zresztą, akurat guzik wiedziałeś o wydobywaniu z ziemi wartościowych kamieni, więc żadnych wskazówek nawet się nie spodziewałeś.
Jaskinia okazała się być całkiem rozległym labiryntem. Kilkakrotnie musiałeś decydować się, czy pójść w prawo czy w lewo. Cały czas czułeś też, że idziesz w dół i przechodziło ci przez myśl, że może powinieneś zawrócić. Ale co jeśli za następnym zakrętem będzie wyjście? Idąc tak przez kamienne, ciemne korytarze, odkryłeś nagle, że od jakiegoś czasu na ścianach regularnie pojawiają się uchwyty na pochodnie. Były mocno zardzewiałe, niekiedy zupełnie pokrzywione, a chwilami jedynym śladem po nich była głęboka dziura w ścianie. Ktoś więc albo nie dbał o nie, albo dawno przestał ich używać. Podobnie jak podziurawionych beczek, w których zalęgły się już pająki i kilku porzuconych kilofów, na które w ciemności nadepnąłeś. Im dalej szedłeś, tym więcej było jakiegoś żelastwa. W końcu udało ci się odkryć, że kiedyś były tu tory, które teraz, zapomniane, pochłonięte zostały przez ziemie. Omal nie rozwaliłeś sobie nosa, przyglądając się tym wszystkim zjawiskom, przez co nie zauważyłeś kolejnego rozwidlenia dróg, jakie wyrosło przed robą. W prawo czy w lewo? Którędy pójdziesz, Kainie?

BĘC! Oto dostałeś jakimś tępym przedmiotem w łeb i od razu usłyszałeś suchy trzask. To nie twoja czaszka pękła, więc prawdopodobnie młot, którym cię walnięto. Zakładając, że umiałeś rozpoznać narzędzie po pulsowaniu guza, który rósł ci właśnie na głowie.
- O żesz kurwa! – zawołało coś, co roztrzaskało broń na twojej głowie – Kurwa jego mać! – dodało, gdy odwróciłeś się w tego czegoś kierunku. W pierwszej chwili nie dostrzegłeś małego dziwadła, które wzrostem ledwo sięgało twych kolan i wielkimi, maślanymi ślepiami przyglądało się spod krzaków. Skąd się wzięły tutaj krzaki, przysiągłbyś, że wcześniej ich tu nie było. A teraz są, o krok od ciebie, a spomiędzy nich wystaje chuda jak patyk łapka trzymająca lampę, która daje niewiele światła. Złamany młot leżał obok. Chwila, chwila, niech no zakotłują się trybiki w twej czuprynie a percepcja osiągnie swe wyżyny, a zobaczysz, że to wcale nie krzaki! To są gęste, zakołtunione wąsika tego stworzenia. Długie wąsika, wespół z długimi włosami i potężną brodą, sięgającej niemal samej ziemi. W efekcie, żyjątko wyglądało jak wielka włochata kula z cieniutkimi raczkami i nóżkami, spomiędzy zarośli której patrzyły na świat wielkie, zielone ślepia. Jakim cudem to coś walnęło cię w łeb, tego nawet wolałeś nie roztrząsać.
- Kurwa! Kurwa! O żesz kurwa! – zawołało stworzonko, po czym odwróciło się i rzuciło do ucieczki…


Jensen Adavarus; w drodze.

Dawno tu pana nie było, panie Adavarus, świat zdawał się trochę pozmieniać. Zmarznąć, opustoszeć, zarosnąć, osamotnieć. Może. A może to za sprawą zbliżającej się zawieruchy, zdawał się być inny niż zwykle. Cóż, nieba wciąż nie było widać, w ogóle niewiele mogłeś dostrzec przez tę pokruszoną biel wirującą ci przed oczami. Zawracanie byłoby nie na miejscu; mało praktyczne i w dodatku zupełnie nieliterackie. Tak więc brnąłeś dalej, mimo że – nie oszukujmy się – znawcą literatury akurat nie byłeś. No ale do rzeczy, do rzeczy. Zerwał się mocny wiatr, śniegiem miotało jak szatan. W sensie, że wirował dziko naokoło. Więc jechałeś trochę na ślepo. I na głucho, bo wiatr dął donośnie. Zresztą, i tak nie było się w co wsłuchiwać. Dzikie stworzenia dawno pochowały się w swych norach lub zamarzły, ludzie też pouciekali przed paskudną pogodą. Musiałeś zejść z konia i prowadzić go dalej piechotą, bo w tych warunkach zupełnie nie dało się jechać. Głównie dlatego, że zwierze się buntowało. Szczęśliwie, niedaleko było już do wiele obiecującej karczmy i jej błogiego ciepła, toteż opatuliłeś się szczelniej i przyspieszyłeś kroku. Choć i tak szedłeś już całkiem szybko. No, ale wolałeś trochę nadwyrężyć mięśnie niż zamarznąć tu na kość. A mróz był coraz większy, noc zaś coraz głębsza. W sumie ładny pejzaż, gdyby ktoś akurat był malarzem…

Szedłeś pod wiatr, więc śnieg uparcie wciskał ci się do oczu, ust nosa. Nim się obejrzałeś, brnąłeś też w śniegu po kolana. Aż się prosiło o jakiś nieprzyjemny wypadek. Choćby głęboką zaspę, w którą mógłbyś wpaść po szyję i wyzionąć ducha. Jedna niepozorna zaspa. A tak katastrofalny efekt mogła wywołać. Wydostałbyś się z niej? Zmęczony i niemal ślepy, wciąż przygniatany wirujący śniegiem, z zziębłymi palcami rąk i nóg, ze zmarzniętym całym ciałem. Dałbyś radę? Sprawdźmy; oto zatrzeszczał śnieg i w jednej chwili nałykałeś się go tyle, że omal nie udławiłeś. Wpadłeś w zaspę po piersi, puszczając przy tym konia, który od razu zawrócił i popędził w odwrotną stronę. Nie było szans żeby dotarł do domu, chyba, że zawieja ustała by natychmiast w jakiś cudowny sposób. No, ale cudów nie ma. Należało przypuszczać, że zwichnąłeś sobie kostkę przy tym nieszczęsnym wypadku, a jeśli nie, to wyraźnie nadwyrężyłeś tamtejszy mięsień. No cóż, i tak długo ci już pewnie nie posłuży. Zastanówmy się nad tym przez chwilę… ty, świeżo upieczony Szary Strażnik, potencjalny pogromca pomiotów, smoków czy może jeszcze innych końców świata, walczyłeś właśnie z zimną, mokrą i śliską zaspą, wyraźnie z nią przegrywając. Ciężki ekwipunek nie ułatwiał sprawy. Z zimna nie czułeś już palców, cóż, w następnym życiu zaleca się zaopatrzyć w pełne rękawice. A nie takie z poucinanymi palcami. Ale mróz. Ubranie niby ciepłe, ale teraz śnieg i tak pod nie powpadał. Przemarzłeś na kość. No dobrze, dosyć już gadania. Dobranoc. No dobra, nie chcesz spać to nie, męcz się z tą zaspą, ale wiedz, że tylko bardziej się zakopujesz. Co to w ogóle za dziura, i skąd się tu wzięła na środku ścieżki?! Jasny gwint, jak pech to pech. Nawet nie ma na czym nogi podeprzeć. A jednak, powoli zacząłeś się wydostawać. Udało ci się już prawie do pasa pokonać zaspę, gdy nagle poczułeś, że zaraz znów do niej wrócisz. Było po prostu za ślisko. Dobrze, że czyjaś dobroduszna dłoń złapała cię za nadgarstek i wyciągnęła. Facet nawet się nie odezwał, po prostu cię wyciągnął, władował i władował na kawał dechy, do której przywiązany był sznurek. Takie prowizoryczne sanki. Twarzy gościa nie widziałeś, przez hulającą śnieżycę dojrzałeś jedynie jego czarny, łopoczący na wietrze płaszcz. Niewygodnie było patrzeć. Zresztą, byłeś zmęczony. Jeśli spróbowałeś wstać, przypomniałeś sobie o bólu w kostce. Chodzenie było kiepskim pomysłem, zwłaszcza przez tą zawieję. Jechałeś więc na saniach, a cokolwiek wypowiedziałeś do nieznajomego, miało marny efekt: milczenie i kupa śniegu w ustach. Dowiózł cię pod samą karczmę i zrzucił z sań. Następnie ruszył dalej, nawet się na ciebie nie oglądając. Jak jakaś zjawa albo duch. W końcu zniknął gdzieś między śniegiem a nocą.

Zostałeś sam na sam z karczmą. Ach, co do niej, to wiele się tu pozmieniało, odkąd ostatni raz ją odwiedzałeś. W zasadzie przybytek praktycznie nie istniał. Budynek był ciemny i opuszczony, drzwi ledwie trzymały się w otworze i brakowało ponad ćwierci dachu. To była dla ciebie kiepska wiadomość jeśli byłeś głodny. Na schronienie przed zamiecią mogło to jednak zupełnie wystarczyć. Wlazłeś więc do środka i poczułeś przyjemny zapach pieczonego mięsa i piwa z miodem, od kominka biło zaś przyjemne ciepło. Zjawiska o tyle dziwne, że w opuszczonej karczmie było zupełnie pusto, a w kominku leżały jedynie spalone na popiół drwa. Definitywnie zaś nie było w nim ognia. Czyżby zmysły się panu pomąciły w tej zamieci, panie Adavarus? Sam zacząłeś się nad tym zastanawiać, gdy usłyszałeś kroki i przyciszone rozmowy, a przed tobą stanęła młoda niewiasta o troskliwym uśmiechu. Niska i drobna kruszyna o prostych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Odziana w skromną sukienkę i eleganckie pantofelki. Bezkolorowa bo przezroczysta. No, nie tak do końca, bo przecież ją widziałeś. Taka na wpół przezroczysta, może na ćwierć. Nieco, jakby, matowa. Miała łagodny głos, jak na ducha.
- Witaj, zbłąkany wędrowcze. Miło, że zdecydowałeś się do nas dołączyć.
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 27-08-2011 o 00:00.
Piszący z Bykami jest offline