Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-09-2011, 19:14   #4
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Powietrze pachniało nasiąkniętą deszczem ziemią i soczystą trawą, pachniało ziołami i świeżo skoszonym sianem, pachniało wilgocią po niedawnych ulewach, przede wszystkim zaś pachniało różami, których w ogrodzie Twisletonów było pod dostatkiem.


Margaret odetchnęła pełną piersią, wciągając do płuc całą gamę zapachów. Mimowolny uśmiech poruszył kąciki jej ust, gdy rozglądała się po swoim królestwie. O tej porze roku ogród prezentował się wyjątkowo okazale. Gałęzie różanych krzewów uginały się pod ciężarem intensywnie pachnącego kwiecia. Zieleń idealnie przystrzyżonych trawników ładnie kontrastowała z intensywnymi barwami kwiatów. Całość cieszyła oko gości, stanowiąc dumę gospodyni domu.

Szelest poruszanych gałęzi wyrwał ją z zamyślenia. Zaraz potem jej uszu dobiegł radosny śmiech. To dzieci znów ganiały się po ogrodzie. Dostrzegła chłopca o blond czuprynie przemykającego między krzewami bukszpanu. Po chwili jego śladami podążył drugi, nieco wyższy, o włosach ciemniejszych, niemal czarnych, lecz tak samo piegowatej buzi.

Kobieta zacmokała z dezaprobatą, a potem rzuciła: - Edward, prosiłam przecież, byście się z Philipem nie ganiali po ogrodzie. Przed domem macie wielki trawnik, nie możecie tam?
- Ale mamo – mruknął chłopiec przerywając na moment pogoń za bratem. – Tam nie ma się gdzie schować – dodał i nie czekając na odpowiedź matki kontynuował bieg.
- Skaranie boskie z tymi dziećmi – mruknęła bardziej do siebie niż do syna, zresztą on – zajęty pogonią – i tak by jej nie usłyszał.

Westchnęła ciężko. Z początku chciała gonić za niesfornymi pociechami, doszła jednak do wniosku, że aż tak jej nie zależy. Zresztą w sztywnej halce i długiej spódnicy i tak miała nikłe szanse na powodzenie. Poza tym ganianie za dziećmi i pilnowanie ich to było zadanie Fanny, a nie jej. W najgorszym wypadku chłopcy pokłują się kolcami róż, a wtedy może wreszcie zaczną słuchać matki. Z tą myślą kobieta podążyła do domu.

***

Wchodząc zapukała cicho, po czym uchyliła ostrożnie drzwi. Gabinet jej męża zdawał się pusty, a jednak doskonale wiedziała, że właśnie tam go znajdzie. Podpowiadały jej to lata małżeńskiego doświadczenia, a także specyficzna woń, jaką czuć było w domu już od progu.

Nie pomyliła się. William siedział w swoim ulubionym fotelu, przy biurku. Na blacie rozłożoną miał gazetę. Z trzymanej przez niego w ustach fajki buchał siwy dym.


- Prosiłam cię, byś nie zatruwał mi tym świństwem całego domu – powiedziała spokojnie zamykając za sobą drzwi.

Mężczyzna nie odpowiedział, zdawać by się mogło, że zupełnie nie dostrzegł obecności żony. Ta stała spokojnie cierpliwie czekając. Była pewna, że wreszcie doczeka się jakiejś reakcji.

- Znowu piszą o tych wariatkach – mruknął William znad gazety, i kolejny raz pyknął fajką.
- Wariatkach? – zapytała uprzejmie, nie bardzo rozumiejąc, kogo konkretnie jej małżonek ma na myśli.

Znów milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie złożył gazetę i odłożył ją na bok. Spojrzał w jej kierunku, a jego wzrok wskazywał na to, że dopiero teraz w pełni ją zauważył.

- Tych całych… sufrażystkach – ostatnie słowo wycedził przez zęby, jakby z trudem przechodziło mu przez gardło. – Pod koniec czerwca paradowały po londyńskim Hyde Parku wykrzykując swoje postulaty, absurdalne zresztą.
- Absurdalne – powtórzyła uśmiechając się ledwo dostrzegalnie.
- Owszem, absurdalne. Domagają się… - zawiesił głos, jakby się zastanawiał nad kolejnymi słowy, lecz zamiast kontynuować, uciął – zresztą, co ci będę tłumaczyć. To głupoty.
- No dobrze, skoro tak twierdzisz, to zostawmy to. Pamiętasz, że mamy dziś jechać do Oaskpark? – zapytała czysto retorycznie. Z pewnością pamiętał, a nawet gdyby zapomniał, w żaden sposób nie dałby tego po sobie poznać.
- Tak, tak – pokiwał głową energicznie. – Pamiętam. Jeszcze nie jestem tak stary, by o wszystkim zapominać.

Nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się mimowolnie. Cóż mu miała powiedzieć? Czego by nie rzekła, z pewnością w jego uszach zabrzmiałoby to nieodpowiednio. Przez te dziesięć lat nauczyła się już, że w takich sytuacjach najlepiej milczeć.

- Mam ochotę na herbatę. Napijesz się ze mną? – zapytała po chwili zmieniając temat.
- Wolałbym kawę – wyznał mężczyzna z uśmiechem. – Przed wyjazdem muszę jeszcze parę spraw załatwić. Kawa pozwala mi trzeźwo myśleć.
- Wiesz, że nie powinieneś – pogroziła mu palcem na niby. – Christopher niepokoi się o twoje serce. Mówił, że powinieneś ograniczyć używki.
- Bennett tak mówił? – zaśmiał się William, po czym wstał od biurka i podszedł do żony. – Ten podstarzały amator cygar i whisky?
- Nie przesadzaj. Aż tak źle z nim nie jest.
- No może – zgodził się niezbyt chętnie. – Ale i tak żaden konował nie będzie mi mówił, jak mam żyć. Nawet taki, który pomógł przyjść na świat trójce moich dzieci.

Podszedł do niej i pocałował ją w czubek nosa. Potem pogładził ją po policzku i uśmiechnął się. Wreszcie ucałował jej obie ręce i rzekł spokojnie:
- Poproś Joan, by przyniosła mi kawę tutaj. Jak mówiłem, muszę jeszcze coś zrobić. I dopilnuj, żeby przez najbliższą godzinę dzieciaki trzymały się jak najdalej stąd.

Odwrócił się na pięcie i bez słowa wrócił do biurka. Jedno spojrzenie i wszystko stało się jasne. To był koniec rozmowy, przynajmniej dla niego. Margaret westchnęła cicho, po czym wyszła. Nie miała siły się z nim sprzeczać.

To był jeden z tych okresów, gdy William był w domu na dłużej. Okresów, co tu dużo mówić, nielicznych. Zwykle mężczyzna zjawiał się w West Littleton na kilka dni, potem wyjeżdżał na dwa, lub trzy dni w interesach, a potem wracał. I tak w kółko, aż do momentu, gdy sprawy wymagały dłuższej podróży. Wtedy nie było go przez kilka tygodni.

Margaret nieraz mówiła mu, że za często wyjeżdża, że powinien więcej czasu poświęcić rodzinie, przede wszystkim dzieciom. Ale William uważał, że bez niego wszystko się posypie. Wszystkiego musiał doglądać osobiście, zatrudnienie asystenta nie wchodziło w rachubę. Nikomu na tyle nie ufał. Nikomu, z wyjątkiem Malcolma, ale ten jakoś nie chciał współpracować i wyjechał. Tym sposobem stary Twisleton wiecznie był w drodze.

Teraz jednak było inaczej. Zjawił się w West Littleton przeszło miesiąc temu i póki co nie wspominał nic o wyjeździe. Za to ciągle starał się wszystkim udowodnić, że to on jest tu panem. Przestawiał meble, decydował, co będą jedli na obiad, zmieniał plan dnia, przewracał całe ich poukładane życie do góry nogami. Doprowadzał tym Margaret do szewskiej pasji. Kobieta zaczynała tęsknić za swoim słomianym wdowstwem.

***

Stała już w holu instruując służbę, William jeszcze coś robił w swoim gabinecie. Jak zwykle musiała go nawoływać. Jak zwykle nie mógł się rozstać z pracą, choć za chwilę mieli wyjeżdżać.

Z West Littleton do Oaskpark nie było wcale daleko, ale ulewne deszcze, jakie od pewnego czasu nawiedzały hrabstwo Gloucestershire, podobnie zresztą, jak pół Anglii, stawiały pod znakiem zapytania przejezdność okolicznych dróg. Margaret nie miała ochoty utknąć gdzieś w szczerym polu w kałuży błota. Wolała być nieco przed czasem, niż się spóźnić. To były nietakt, na który pani Twisleton nie miała ochoty sobie pozwolić.

Drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich koniuszy. Widząc panią domu skłonił się nisko, po czym rzekł:
- Powóz jest już gotowy, proszę łaskawej pani. Czy pakować bagaże?
- Tak, pakuj. Zaraz będziemy wyjeżdżać – odparła kobieta. – O ile mój mąż raczy wreszcie tu przyjść – dodała nieco zniecierpliwionym głosem.

A więc powóz już czekał. Powóz, choć William początkowo upierał się, że pojadą tą kupą żelastwa, jaką sprowadził sobie ostatnio aż z Manchesteru. Ale Margaret się nie zgodziła. Cóż z tego, że jej mąż zwykł nazywać owo najmłodsze dziecko fabryki Rolls-Royce cudem techniki? Cóż z tego, że konstruktor tej piekielnej maszyny – Charles Rolls – skądinąd bardzo szarmancki gentleman, był dobrym znajomym Williama? Margaret twardo zapowiedziała, że żywa się do tej ryczącej konserwy zamknąć nie da i dopięła swego.

Wreszcie William wyłonił się z czeluści gabinetu. Z kieszeni surduta wyjął zegarek na łańcuszku, a zobaczywszy, która godzina, spojrzał na żonę jakby z wyczekiwaniem.

- Doskonale. Widzę, że jesteś już gotowy – rzuciła Margaret z uśmiechem. Odpowiedzią jej męża była jedynie nieznaczne skinienie głowy. – W takim razie jeszcze raz, Fanny – tym razem zwróciła się do stojącej tuż obok guwernantki – dzieci mają być w łóżkach między ósmą, a dziewiątą wieczorem
- Dobrze, proszę pani – odparła dziewczyna.
- Dopilnuj, żeby się nie przejadły na kolację, bo potem nie będą mogły zasnąć – kontynuowała swoją wyliczankę zatroskana matka. - Zwróć uwagę na Emmę, żeby wszystko zjadła i nie dokarmiała psów, bo znowu się obudzi w środku nocy głodna. Przypilnuj, żeby się dzieci porządnie wymyły. Sprawdź, czy Philip dokładnie umył stopy, żeby znowu nie nanosił piachu do łóżka. Powtórz z Edwardem tabliczkę mnożenia. Jak wrócę przepytam go.
- Dobrze, proszę pani – powtórzyła Fanny z uśmiechem. – Dopilnuję wszystkiego, może być pani spokojna, jak zawsze.
- Ach! I jeszcze jedno – przypomniała sobie kobieta – gdyby Eleine znowu miała koszmary, zaparz jej waleriany. Rośnie w ogrodzie między…
- Nagietkiem, a rumiankiem – dokończyła za nią służąca.

Pani Twisleton uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Następnie ucałowała piątkę swych niesfornych pociech i razem z mężem wyszła z domu. Chwilę później z pomocą koniuszego wsiadła do bryczki. Wreszcie ruszyli.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 16-09-2011 o 12:10.
echidna jest offline