Leżał w łóżku i wsłuchiwał się w bębnienie kropel deszczu o parapet. Kochał chwile takie jak ta za spokój. Światło wpadające przez niezbyt szczelnie zasunięte zasłony wskazywało, że zbliża się południe. Jego długie niewstawanie z pewnością wzbudziłoby zaniepokojenie służby. Zapewne już z godzinę temu wparowałby kamerdyner niosąc tacę z jedzeniem. Na szczęście wszystkich odprawił, poza panią Woods, która przychodziła dwa razy w tygodniu posprzątać. Z początku nawet sądził, że ojciec zrobił mu na złość kupując tę rezydencję, ale wraz z upływem czasu wzrastała w nim świadomość presji jaka ciąży na dorobkiewiczach. Miejscowe elity przypominały to takim jak on na każdym kroku.
Odwrócił głowę i jego wzrok zatrzymał się na kartce papieru leżącej na stoliku przy łóżku.
„Piknik i polowanie.” stwierdził z rezygnacją. Żaden plan zajęć nie wydawał mu się dobry, więc nie pozostało nic innego jak zdecydowanym ruchem odrzucić kołdrę i podnieść się z łóżka.
Idąc do łazienki słyszał cichutki szloch za plecami. Znak, że „wyrzut sumienia” jak nazywał swego awatara, już się obudził. Mimo prawie dwudziestu lat wspólnego obcowania nie udało mu się z tym oswoić. Nie pomogło ani leczenie psychiatryczne, ani nauki Hansa Bauera – jego mentora. Świadomość, że to coś istnieje naprawdę oznaczała tylko, że wszystko co było z tym związane jest prawdą. To zaś napawało go przerażeniem tak wielkim, że śmierć wydawała się czymś przyjemnym.
Wszedł do łazienki odkręcił wodę i zaczął się myć przy umywalce. Szczególnej troskliwości wymagała broda, którą uważał za nic więcej jak łapacz brudu, ale z niechęci do golenia wybrał mniejsze zło. Mydląc się spojrzał w lustro i zamarł. Zobaczył przypatrującą się mu z rogu pomieszczenia małą dziewczynkę w potarganej, brudnej sukience, której wielkie zapłakane oczy przyglądały mu się badawczo.
Oparł się ciężko o umywalkę i wyraźnie poirytowany powiedział:
-Umawialiśmy się, miałaś mi dać spokój.
Dziecko zrobiło nadąsaną minę.
-Kłamca! Obiecałeś, obiecałeś pomóc! -Czego chcesz, co mam zrobić? Ty nic nie mówisz... -Po co idziesz do Oakspark? Tam spodziewasz się znaleźć swoje przeznaczenie? -Na pewno nie znajdę go tutaj słuchając twoich żalów! -Oni ranią, zranili mnie i ciebie, zranią innych - dziecko podeszło na wyciągnięcie ręki. Zobaczył jak jej twarz zmienia się w głowę jaszczurki a z ust wysuwa się rozdwojony język. Rudolph zamknął oczy, czuł jak pulsująca krew rozsadza mu głowę, wkrótce poczuł jej smak na języku i zorientował się, że krwawi z nosa.
-Nie wrócę tam, odejdź!
-Nie mogę, jestem częścią ciebie.
Odwrócił się gwałtownie. Pomieszczenie było jednak puste.
***
Po wyjściu z domu skierował kroki do najbliższej restauracji, by zjeść skromny śniadanio – obiad. Na szczęście nie przyplątał się żaden znajomy wymieniać grzeczności. Szczególnie uciążliwy był pewien emerytowany wojskowy, Howard Smith, ponad sześćdziesięcioletni, krewki staruszek, zagorzały anglikanin. Przyuważył Rudolpha jeszcze jak ten się wprowadzał i przylgnął do niego jak rzep. Sir Howard poczuł się w obywatelskim obowiązku objąć bohatera wojennego troskliwą opieką. Polegała ona zazwyczaj na zanudzaniu go wspomnieniami z wojska, wyciąganiem na drinka i swataniem z majętnymi wdówkami. Zaznajamiał go też z krążącymi po Brystolu i Bath plotkami i pokazywał co bardziej znaczące persony. Wkrótce stał się bardziej uciążliwy niż jego awatar. Znajomości nie osłabiło nawet przyznanie się Rudolpha do luteranizmu.
Wychodząc z restauracji, zostawił zapłatę wraz z sutym napiwkiem na stole i poszedł w kierunku postoju dorożek. Złapał pierwszą lepszą i kazał wieźć się czym prędzej do Oakspark. Wysiadł przed bramą rezydencji. Korzystając z cudownej poprawy pogody postanowił pójść piechotą i przygotować się psychicznie przed wejściem do jaskini lwa. Podczas ostatniej wizyty popełnił grubą niezręczność składając Pani Adams kondolencje z powodu śmierci syna, który tylko zaginął. Spowodowało to atak histerii starszej pani i wściekłość jej córki.
-Ciekawe po co mnie zaprosili, chcą mi podać cyjanek?- powiedział do siebie, po czym zastukał kołatką.