Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-09-2011, 22:02   #3
Zapatashura
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
oth'illam był jakoś nie w sosie. Nie, żeby ostatnimi czasy stan ten był dla niego nienaturalny, ale jednak Silverymoon drażniło go w sposób, który trudno byłoby mu opisać. Coś jakby irytująca mucha, latająca pod powałą. Nieszkodliwa, praktycznie niedostrzegalna, ale brzęcząca tak, że trafia człowieka szlag. Może właśnie dlatego pozbawiony krztyny profesjonalizmu kieszonkowiec również go drażnił? W innym miejscu, w innym czasie może Zoth by się mu ukradkiem przyglądał licząc na mierną rozrywkę w postaci niechybnego skopania małego i leżącego człowieczka. Ale to nie był ani ten czas, ani to miejsce.
Z pewnością nie to miejsce.

Dlatego też mężczyzna wstał, po wcześniejszym upewnieniu się, że jego dobytek wciąż jest jego, i wyszedł na zewnątrz. Poprawy w tym jednak nie było za miedziaka. Głównie dlatego, że "Tańczący Kozioł" znajdował się irytująco blisko Księżycowego Mostu. Jasne, była to praktycznie atrakcja turystyczna, pokaz wspaniałej i potężnej magii. Ale jakoś na jego widok coś we wnętrzu Zoth'illama skręcało się w bardzo niewygodne supły.
Dobra, małe przyrzeczenie na dziś. Twa noga nie postanie na tym moście”- obiecał sobie w duchu, odwracając wzrok i kierując się w górę ulicy.
Północny brzeg Rauvin był zdaje się starszą częścią Silverymoon, a przynajmniej tak zdążył usłyszeć. Mogło być w tym sporo prawdy, bowiem tutaj miasto wyglądało jak z elfich podań. Wszystko wokół wyglądało, jakby wyrosło naturalnie. Wysokie, rozłożyste drzewa, których gałęzie podtrzymywały mieszkalne tarasy, sąsiadowały z pnącymi się ku niebu wieżami, które z powodu swej charakterystycznej architektury przywodziły na myśl stalagmity (oczywiście przy założeniu, że ktoś dbał by stalagmity te były śliczne, strzeliste i gładkie). Ale życie w Silverymoon nie tylko sięgało gwiazd i chmur. Niziołki i krasnoludy zgodnie ze swymi tradycjami mościły się tuż, tuż nad ziemią, albo nawet i pod nią, w przytulnych piwniczkach. A to wszystko razem łączyła jakaś dziwna awersja do kątów- wszystko było poskręcane, zaokrąglone, jakby jakaś nadopiekuńcza mamuśka bała się, że jej dziecko rozbije sobie czoło o róg. Kręcone schody, balustrady, balkony, bluszcze i donice z kwiatami. Zoth'illam był w naprawdę wielu miastach, ale żadne z nich nie sprawiało wrażenia tak bardzo... sztucznego. Nawet w powietrzu nie unosił się charakterystyczny zapach rynsztoków i... no po prostu życia. Bo i co z tego, że na każdym kroku mijał jakichś ludzi, elfów, krasnoludy czy gnomy, kiedy nigdzie nie było widać żebraka. Miasta muszą mieć żebraków. A Silverymoon wywierało wrażenie, jakby było pozbawione slumsów. Jakby każdy był szczęśliwy, bogaty i patrzący w przyszłość z idiotyczną nadzieją.

O właśnie, mieszkańcy. Człowiek naprzeciw elfa, elf mieszkający nad krasnoludem, krasnolud sąsiadujący z niziołkiem. I wszyscy byli wobec siebie tak obrzydliwie uprzejmi. Wymieniający się uśmiechami, gadający o pogodzie. Nikt nie wytykał palcami pół-elfów, żaden krasnolud nie groził szpiczasto-uchemu, że zetnie jego dom w cholerę i napali nim w kominku. Nawet Zoth był obdarzany przez przechodniów zainteresowanymi uśmiechami zamiast spojrzeniami pełnymi zdziwienia. A to już trochę kuło w samoocenę mężczyzny. Widokiem był bowiem niecodziennym.
Mierzył sobie sześć stóp wzrostu, na które składało się smukłe a zarazem muskularne ciało, w równym stopniu skrywane, co odkrywane przez jego nietypowy strój. W większości bowiem Zoth'illam ubrany był w skórzane pasy inkrustowane jasnymi kryształkami. A było ich dokładnie dwadzieścia osiem: cztery na lewej i cztery na prawej ręce, tyle samo chroniło jego brzuch, jeden spinał w tali spodnie z białego sukna, dwanaście owiniętych było wokół prawej nogi, trzy umiejscowione były na kostce, łydce i udzie nogi lewej. Jak nietrudno się domyślić pasy pozostawiały odsłoniętą ogorzałą cerę, odcinające się pod skórą węzły mięśni i gładką pierś pokrytą tatuażami dwóch smoków. W pełni odziane były jedynie przedramiona chronione karwaszami, dłonie zakryte aksamitnymi, czarnymi rękawiczkami, odziane we wspomniane już spodnie nogi i stopy, na których nosił buty z wysoką cholewą i na niskim obcasie, lecz wykonane z bardzo delikatnej skóry i na pozór nienadające się do żadnych długich podróży. Owszem, miał także ciemny płaszcz, ale ten był nonszalancko zarzucony za ramiona.


I nic. Żadnych szeptów za jego plecami, żadnych głupawych uwag. Zupełnie, jakby wszystko było tu jedynie dziecięcą iluzją.

Co mogło w pewnej mierze być prawdą. Powietrze w Silverymoon trzeszczało bowiem od magii. Zoth'illam czuł ją cały czas, gdzieś z tyłu głowy, nie możliwy do pomylenia z niczym innym szum mocy. Podobno całe miasto chronione było przez mythal i może to właśnie on wywoływał to nieodparte uczucie? Wykrywanie magii zdawało się to sugerować.
I nagle, w jednej chwili, Zoth'illam zrozumiał, czemu Silverymoon tak potwornie go irytowało. Jego przesłodzona atmosfera to tylko połowa obrazu, którego dopełnieniem było potwornie silne podobieństwo do Halruaa. Magia, na każdym kroku magia. Księżycowy Most, mythal, Konklawe, budynki wznoszone przy pomocy czarów a nad tym wszystkim długie, przemądrzałe łapska magokracji. Dwadzieścia lat nie minęło od kiedy Splot posłał do piachu setki biegłych w Sztuce, nawet dwie dekady nie upłynęły od kiedy czarodziejskie wieże zawalały się grzebiąc pod ciężarem kamieni nie tylko swych mieszkańców, ale i przypadkowych przechodniów. Ale mieszkańcy Silverymoon wyraźnie się nie uczyli. Żaden czarodziej nigdy nie był w stanie nauczyć się, że magia to nie jest żadna Sztuka, tylko rwący, niepowstrzymany żywioł.
„Jak ja nie cierpię tego przebrzydłego Klejnotu Północy.”


Mężczyzna bynajmniej nie spacerował sobie po krętych i och-jak-wspaniałych uliczkach miasta dla relaksu. Wprost przeciwnie- szukał sklepu w celach jak najbardziej zawodowych. Zbyt długo już odwlekał uzupełnienie swoich zapasów, a losu nie wolno kusić zbyt długo. Jest bowiem kapryśny i lubi korzystać z nadarzających się okazji.
Podpytywani przechodnie dzielili się informacjami nad wyraz chętnie i serdecznie, a Zoth za każdą wskazówkę dziękował uśmiechem tak szczerym, że aż musiał być ćwiczony godzinami przed lustrem. Summa summarum uzyskał to, czego chciał – drogę do Lśniącego Zwoju. Sklep podobno obfitował w przeróżne zwoje i eliksiry, a tych drugich Zoth'illam akurat potrzebował.

Pierwsze wrażenie jakie jednak kram wywierał, było fatalne. Kamienne schodki prowadzące do drzwi przywodziły na myśl misternie ułożone kamulce tylko czekające na delikatne szturchnięcie, by mogły przemienić się w lawinę. Dziwnie koliste (trochę jakby na niziołczą modłę), błękitne drzwi pokryte były czymś, co miało udawać magiczne runy. Owszem, znaki były misterne i wiły się podstępnie, ale kto w tak przepełnionym czarodziejami mieście miał się na to nabrać? Z drugiej strony – kto, jak nie Zoth'illam miał docenić pokazowe efekciarstwo?
Wnętrze Lśniącego Zwoju było zaś... Albo inaczej. Wnętrza Lśniącego Zwoju nie było za wiele. Na pewno nie wszerz. Dwa krasnoludy może i by się jeszcze minęły, ale trzy mogłyby już spokojnie się okopać i spędzić kilka lat na wymuszaniu na sobie ustąpienia drogi. Pojedynczy stołek, mający zapewne robić za siedzisko dla klientów, rósł w tych warunkach do rangi prawdziwej przeszkody. Zresztą i tak nie dało się na nim teraz usiąść. Był bowiem zajęty przez wielkiego, czarnego kruka, rzucającego właśnie Zothowi niemożliwe do pomylenia z niczym innym spojrzenie pod tytułem „to moje miejsce”.


Pozbawiony zatem wyboru mężczyzna podszedł do przegradzającej pomieszczenie w poprzek lady i nie widząc żadnego sprzedawcy chrząknął donośnie, chociaż coś mu podpowiadało, że i tak sobie chwilę poczeka. Przynajmniej mógł pooglądać rozłożony na pułkach za ladą asortyment. Aż do momentu (a nastąpił on szybko), kiedy zorientował się, że buteleczki z eliksirami są niepodpisane, a zwoje zwinięte pustą stroną do zewnątrz.

Cierpliwi mawiają „czekajcie, a będzie wam dane”. Z ogromnym bólem serca Zoth'illam musiał podporządkować się tej maksymie, lecz ostatecznie właścicielka przybytku raczyła obdarzyć go swoją uwagą wychodząc z zaplecza.
 
Zapatashura jest offline