Brama została otwarta i ludzie się zebrali. Po czym zgodnie z rozkazem
Sverdragona misja wojskowa ruszyła w kierunku miasta. Mieli dotrzeć na drugi koniec miasta, do baraków i siedziby tutejszego oddziału Purpurowych Smoków.
A to oznaczało wędrówkę przez całe miasto. Kapitan miecza zerkał od czasu do czasu na niziołkę, z którą przeprowadził krótką rozmowę na uboczu, podczas gdy jego ludzie forsowali bramy miasta.
Rozmowę na temat epidemii. Jeśli bowiem
Lialda miała rację i w Wormbane panowała zaraza, to cały oddział jest w śmiertelnym zagrożeniu. Dlatego też polecił mateczce
Deldi mieć baczenie na ludzi i zwracać uwagi na wszelkie objawy chorób wśród najemników, jak i żołnierzy.
Na razie jednak, przemierzali opustoszałe uliczki miasta.
W Wormbane bowiem nie było żywej duszy, kopyta końskie uderzały o kocie łby miejskiego bruku, z hałasem mogącym zbudzić umarłego, ale nic poza szmerem deszczu i odgłosami nie przerywało tej ciszy. Ulice były puste domy zamknięte. Pozostawione na ulicach drewniane kosze i wozy gniły na deszczu. Żadnych śladów po koksownikach, służących od okadzania zmarłych. Żadnych śladów po koksownikach odganiających dymem morowe powietrze. Żadnych śladów po zmarłych. Żadnych śladów zamieszek. Żadnych trupów.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=aAeVcdymlvs[/MEDIA]
Ale zgniliznę czuć było w powietrzu. Czuć było butwiejącym drewnem, przesiąknięty wilgocią tynk śmierdział, podobnie jak pleśń pokrywająca ściany i dachy budynków. Nie było może trupów w Wormbane, ale samo miasto zdawało się ulegać rozkładowi.
A padająca ciągle mżawka tylko potęgowała te zapachy. Wędrująca grupka była niczym przemarsz much po rozkładającym się trupie miasta.
Zamknięte szczelnie drzwi i okna potęgowały odczucie osamotnienia. Łomotanie pięściami w drzwi nic nie dawało, a Tarnus zabronił wywarzania. Na razie głównym celem wyprawy było dostanie się do baraków garnizonu.
I wydawało się, że nic nie zakłóci tego marszu.
Do czasu, aż dotarli w rejon miejskiego targu i w okolice w okolice ratusza.
I to jakiego ratusza. Jak na mieścinę na krańcu cywilizacji, Wormbane mogło się pochwalić imponującym ratuszem z wieżą zegarową. Obecnie, zegar zapewne produkcji tutejszej gnomiej gildii stanął o godzinie dwunastej. A imponujący budynek, niszczejący w deszczu również sprawiał wrażenie ruiny chylącej się powoli do upadku.
Lecz uwagę żołnierzy i pozostałych członków wyprawy zwrócił co innego. Bowiem ich nozdrza uderzył odór straszliwy. Smród gnojówki, gówna wszelakiego rodzaju i rozkładających się szczątek organicznych pochodził z wielkiej niczym mały dom kupy nawozu starannie zebranej przez stworzenie z którym żołnierze spotkali się po raz pierwszy.
I co więcej, ta kupa łajna miała swojego strażnika.
A Tarnus zarządził, atak.
Wielki niczym mały dom, dziwaczny chrząszcz, zwrócił swe małe oczka w kierunku zbliżających się w jego kierunku oddziałów wojskowych. Z je żuwaczek rozległy się nieprzyjemne zgrzyty. Po czym zafurkotał skrzydłami i ruszył w kierunku wyprawy wojskowej.
-Formować szyk!- Lionel wydał rozkaz, a
Garison krzyczał.-
Przygotować kusze. Ostrzał na mój rozkaz.
Zaś
Tarnus jedną dłonią trzymając uzdę, zaś w drugiej ciężki oszczep krzyczał.-
To tylko przerośnięty robak, nic z czym wojsko Cormyru nie dałoby sobie radę. Walczyliśmy z orkami, smokami i złowrogimi magami. Nie damy się byle robactwu. Rozdepczemy je, bez względu na wielkość.
Paradoksalnie, jego słowa wlewały odwagę w serca żołnierzy i dodawały otuchy.
Potwór zaszarżował zatrzymując się tuż przed linią długich włóczni i zafurkotał skrzydłami rozpylając nimi mdlący odór jakie wydawało jego ciało, przy którym smród nawozu wydawał się przyjemną wonią.
-Ognia.- rozległ się krzyk
Garisona i bełty poleciały w kierunku chrząszcza.
Rozpoczął się bój.