Wątek: Cena Życia III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-09-2011, 02:26   #6
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Wyjeżdżając spod moteliku miał nadzieję, że cieć będzie wykrwawiał się długo i boleśnie, zanim pożywą się nim mutanty. Głupi zawsze ma szczęście. Zacisnął zęby ze złości. Albo Green go ostrzegł. Nie. Kurwa taki głupi chyba by nie był. Rodzina górala obchodziła go tyle co zeszłoroczny śnieg. I tak nie mieli więcej oleju w głowie jak benzyny w zaparkowanym gruchocie, więc byli spisani na starty już na starcie. Już byli trupami. Żywymi czy jeszcze nie. Ich sprawa. Reszta spierdoliła. To było do przewidzenia. Czemu nie wzięli czarnego turysty też nie stanowiło skomplikowanej zagadki.

Noga napierdalała kiedy zapominał się i z przyzwyczajenia odruchowo używał jej na pedałach. Wkurwiało go to konkretnie, bo nie mógł się skupić zajęty używaniem lewej na hamulcu i gazie wojskowego automatu. Jazda jednak wyciszała. Gniew. Ten który narastał od chwili kiedy otworzył oczy wczoraj. Nabuzowany adrenaliną i prochami ani myślał o spaniu. W noc taką jak ta nawet trupy nie spały. A sprawiedliwi... Cóż ich już nie było na dobrą sprawę. A na złą była śmierć. Życie było ceną czyjejś śmierci. Żywego lub martwego.

- Dziękuję – murzyn powiedział na tyle głośno, by go usłyszeli. – Dziękuję, że mnie nie zostawiliście, bym zdechł jak pies.

Goran zaciskając z bólu zęby, kurtuazyjnie ukłonił się w fotelu zamiatając esy floresy pistoletem. Swen zerknął przelotnie w lusterko i pomyślał, że w innym życiu czarnego byliby z niego ludzie. Teraz to już pewnie nie zdąży. Ani on się przekonać.

Póki Green jeszcze żył, to przypominał mu o człowieczeństwie. Czarni zawsze są kurwa wyrzutem sumienia. U białych i u siebie. Tym razem po prostu przypominał mu o zasadach. Których już nie było. Nie chciał miłosiernej kuli, więc pewnie zdechnie po drodze. Do-nie-wiadomo-kąd. Kto wie, może hodowali sobie na tylnym siedzeniu prywatnego mutanta. Wszyscy są mutantami. Ludziom dopiero muszą wyrastać dyndające po chuj języki, żeby spadły maski uładzone makijażem społecznej kultury tej cywilizacji głupców. Ale nadszedł koniec dla grzecznych zombie. I już nie trzeba ślizgać się po obrzeżach jedynie słusznego prawa. Teraz ona, demokratyczna cywilizacja dogorywa w cieniu anarchii. Odwieczna walka o przetrwanie wyrasta ponad miejsce parkingowe, stołek czy sumiennie pielęgnowaną nienawiść do skurwiela sąsiada.

Póki co cel był prosty. Spierdalać jak najdalej. I jak najszybciej. Po trupach. Do wykonania tego potrzebna była ropa. Amunicji było w ciul. Wystarczy na ostatnią godzinę, bo Jorgensten nie zamierzał dać się dorwać żywcem. Tak się zamyślił, że dopiero gdy minął tablicę Winthrop zdał sobie sprawę, że minął boczną drogę na lotnisko. Kurwa. Cofać się nie będzie. Byle do przodu. W Twisp też jest jedno, tylko, że na południe wcale nie było po drodze dla Jorga.

Kiedy taksówka dachowała na mostku zmiął w ustach przekleństwo. Wiadomo co to mogło znaczyć. Ktos dawał dyla więc miał powody ku temu, a teraz tylko jeden był ważny, żeby nim sobie głowę zawracać. Wirus. Na dodatek zablokowali w pizdu przejazd.

Dzieciak wyleciał przez szybę w foteliku. Trupek. Miotał się jak tamta suka policyjna z vena. Goran przywitał krwiożerczego bękarta marnując jedną kulę. Druga trafiła w czerep druzgocąc czaszkę. Swen sięgnął po M4 nie zdejmując nogi z hamulca. Ułożył je na kolanach. Dziecko umarło już dawno temu. Zostało ożywione wirusem ciało. Sentymenty były nie na miejscu co słusznie zauważył Jugol. Nie obyło się jednak bez czułosci. W sumie stracił dzieciaka. Niech ma.

- Swen – Green wyjąkał z trudem – Zatrzymajmy się ... na moment. Muszę ... zmienić opatrunki. Może ... gdzieś w pobliżu ... znajdziemy .... jakieś miejsce.... z apteczkami i ... środkami przeciwbólowymi.... zapytaj go.

Mówił o tym, którego musiał usłyszeć. Młodego. Jorgensten nic nie odpowiedział. Nie odwracał uwagi od sytuacji na drodze. Faktycznie potrzebowali lekarstw. Każdy z nich oberwał kulą. Draśnięcia na barku i łydce Swena zgoją się jak na psie, ale rana Gorana wymagała przynajmniej dezynfekcji bardziej skutecznej jak Whisky. Właściwie mogli zostawić Greena miejscowym i może tak by zrobili, gdyby taksówka nie była wrakiem. A ludzie Indianinami. Bo o dziwo pasażerowie z wywróconego na dach auta byli czerwonymi. Dialog był konieczną formalnością doprecyzowania tego co już wiedzieli, bo zbyt wiele faktów mówiło samymi za siebie. Wirus był już w Twisp. A oni nie byli ugryzieni. Inaczej stary nie pieprzyłby o zadrapaniach „niewiadomego” pochodzenia. Góry z perspektywy drogi to znał kurwa każdy nawet turysta odwiedzający okolicę co roku na tygodniowy urlop. Ot kurwa jedna szosa główna i kilka bocznych dróg. Mając mapę każdy był nawigatorem nie od parady. Czarwony pewnie kłamał. Co to Indianiec, który nie szwęda się polasach, choćby żeby drzewa pomacać i ponawijać z grzybami. Niech jednak ma. Przydadzą się jak nic. Są mobilni, mają dwie zdrowe ręce do strzelania i nogi do chodzenia. Czego nie można było powiedzieć o Jorgu i Goranie. Nie wspominając o Greenie, którego trzeba było na dodatek niańczyć. Jorgensten ani Markovich paplać w jego podjerzanej ponoć krwi się nie będą. Ale czerwoni mogli ryzykować nie wiedząc o tym.

Jesli z początku młody ze starym mogli brać ich za wojsko, to pozory rozmyły się bardzo szybko. Pod wojskowymi ciuchami i w militarnym pojeździe nie było żołnierzy. Nikt w jeden dzień nie zapuszcza brody i długich włosów. Nawet w rezerwach jest to niezgodne z regulaminem. Ich zachowanie też dalekie było od służy ku chwale ojczyzny i jej mieszkańców.

- Weź kanister z taksy jak masz. Pakujcie się do środka. – powiedział spokojnie. – Póki jedziemy razem zajmujecie się rannym. Jak nie podoba się, to zapierdalajcie na piechotę. – dodał wzruszając ramionami udając obojętność.

Było im na rękę, żeby jednak wsiedli choć wolał żeby to wyglądało tylko jak przysługa. A jak zaczną gorączkować, to będzie wiadomo dlaczego.

Wintrop miało przejebane. Z każdą mijającą chwilą coraz bardziej. Nadzieja zgasła ze światłami, jeśli jeszcze ktoś ją miał w miasteczku. Oni też mieli nie mniej przesrane, ale potrzebowali kilku fantów od spowitej ciemnościami osady, żeby pozyć chwilkę dłużej. Rurka paliwowa, choćby pocięty wąż ogrodowy i obfite stacje benzynowe, czyli zaparkowane deasele. Czy to auta, traktory, czy maszyny farmerskie. Bez znaczenia. Dlatego przyglądając się w blasku reflektorów czy taksówka nie wbiła się w barierkę mostku, miał zamiar ostrożnie przejechać bokiem przepychając Humvee przewrócony wrak. Teraz plan zmieniał się wraz okolicznościami. W pierwszej chwili chciał zawrócić tych kilkaset metrów i objechać miasteczko wzdłuż rzeki. Następny most był siedem mill dalej. Jednak tego nie zrobił. Bez zapasu ropy ujadą sporo. Lecz nie tak daleko jak chciałby. Na dłuższą metę. Na stacji zdejmą klapę w ziemi i spuszczając wąż ogrodowy domorosłym sposobem dotankują tego smoka oraz zaleją baniaki, które sobie pożyczą z niej. I fajki. Jak trafi się apteka to będzie szaber. Żarcie i ciepłe ciuchy już mieli, pomyślał mrugając wycieraczkami, które odgarniały marznącą mżawkę z szyby Hummera.

- Rozglądajcie się za wszystkim co na ropę. Jedziemy na północ. W góry. Jak najdalej. - powiedział Jorgensten sprawdzając mapę czy po drodze jest stacja.

- Jak jest apteka lub weterynarz po drodze to mówcie. - rzucił Goran przez ramię do Indian.

- Zatrzymamy się. - dodał Swen ruszając z miejsca.

Biali, czarni i czerwoni. Kurwa. Do wyboru do koloru. Młody, stary i najstarszy. Dobry, zły i brzydki. Heh. Wirus nie wybiera.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline