Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2011, 06:56   #1
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[Western] Pewnego razu na Dzikim Zachodzie






Badlands, South Dakota, kwiecień 1876



[MEDIA]http://www.fileden.com/files/2011/11/4/3219312//western.mp3[/MEDIA]


Przepastne tereny porośnięte zielenią niemal niekończących się na horyznocie traw. A gdzie indziej łagodne wzniesienia albo wyrastające z nich piętrzące się pagórki co przechodziły w szaro-czerowne, piaszczysto-skalne pogórze.



Lakoci Sioux nazywali ten teren „Maco Sica” co znaczyło w ich języku „Złe Ziemie”. Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądały na złe. Ziemia była uprawna, strumyki i rzeczki przecinały krainę łagodnymi zygzakami. Biali ludzie siłą wzięli sobie we władanie tę ziemię i nazywali Południową Dakotą. Był to czas pionierów. Osadnicy ze wschodniego wybrzeża oraz Europy ściągali tłumnie w poszukiwaniu nowego domu. Nowego życia. Schedy bydła przybyszów wypierały rdzenne bizony. Kraina nie była jeszcze zorganizowanym stanem i dlatego nosiła nazwę roboczą, jak i inne ziemie na zachodzie Ameryki po prostu Terytorium.

W Black Hills odkryto złoto. Ekspedycja badawcza generała Custera potwierdziła plotki, że europejscy imigranci rzeczywiście trafili na żyły tego cudownego kruszcu. Wyrastały jak grzyby po deszczu osady poszukiwaczy, którzy łącząc się w skupiska w szybkim czasie wznosili prymitywne miasteczka w zarośniętych lasami górach. Złoto przyciągało jak magnes. Obietnica łatwego i szybkiego zarobku kusiła i dawała nadzieję na lepsze życie. Na krawędzi cywilizacji. Przybywali ze Stanów Zjednoczonych, Kanady ale przede wszystkim z Europy. Niemcy, Skandynawi i Irlandczycy osiedlali się licząc na to, że im się uda. Nie wszyscy jednak ciągnęli tylko za złotem. Tam gdzie ono było, czyli w przyspieszonym tempie rozwijających się miastach, pojawiali się wszelkiego pokroju ludzie. Ale wszystkim chodziło w zasadzie o jedno. O pieniadze. Nie licząc nawiedzonych oraz szaleńców. Dobrzy, źli i brzydcy. Czyli, uczciwi i szlachetni, wyjęci spod prawa bandyci oraz wszyscy, którzy nie mieścili się jednoznacznie w dwóch poprzednich kategoriach.

Było jednak kilka problemów w Black Hills z jakimi borykali się pionierzy. Brak oficjalnego prawa był wszakże zaproszeniem dla ludzi wszelakiej maści ale i wcale nie ułatwiało, że Czarne Góry to była święta ziemia przodków czerwonoskórych. Cmentarzyska plemion Indian z Wielkich Równin. Mało tego. Po traktacie z Fortu Larami, gdzie podpisano nareszcie pokój między białym i czerwonym człowiekiem osadnicy w Black Hills wręcz otwarcie i wbrew rządowi USA, na własną rękę zagarniali sobie prawo do tej ziemi. Bo Black Hills traktatem z 1868 wykluczało osiedlanie się bladych twarzy na świętej ziemi Siuksów. Lakotów i Dakotów.

Dlatego w początkach lat siedemdziesiątych w South Dakota nie było całkiem bezpiecznie. Co prawda wojsko na siłę przeniosło Indian do rezerwatów w zachodniej części Terytorium, ale w ślad za białymi, czerwoni opuszczali wydzielone im tereny i napadali na nieproszonych osadników. Intruzów. Tych, którzy deptali ich świętą ziemię.

Jak głosiły opowieści o tych, którym się udało dorobić majątku, jednym z takich złotych miasteczek w zielonym wąwozie Gór Czarnych był Westwood. I właśnie ku niemu zmierzał przez Badlands bardzo oryginalny gang podróżujących wspólnie od kilku miesięcy ludzi.










Na szlaku jechał wóz. Zwyczajny, osadniczy. Zaprzężony w dwa, mocne konie pociągowe. Takie, które do pługa bardziej jak pod siodło się nadawały. A powoził Hugo. Kolba karabinu wystawała zza białej płachty, którą obciągnięty był drewniany szkielet pojazdu. Wewnątrz wozu na sienniku przykrytym pierzyną leżała czarnulka Lulu. Czarnulka to miała czarne włosy, oczy i ciemną karnację. Daleko jej jednak było do typowego Mulatto. Skórę miała zdecydowanie jaśniejszą nawet od Meksykanina lub Metysa. Tylko wydatne wargi, białe i mocne ząbki oraz krągłe kobiece kształty, które kryły w sobie drzemiącą drapieżność dzikiego kota z tajemniczym spojrzeniem oswojonego kanapowca. W rozpiętym gorsecie wachlując się aktem własności do kawałka ziemi w Westwood wzdychała a piersi jej falowały na wybojach. W Black Hills czekał budynek. Nie byle jaki. Okazały. Na rogu głównej ulicy. Prawie wszystko miała już zaplanowane i widziała to oczyma swojej wyobraźni.

Obok wozu, który toczył się leniwie przez trawy Badlands, jechał Jared. Koń posłusznie ciągnął naga za nogę a stary przyjaciel strzygł wąsem zerkając na psa, który włóczył się już od dobrych kilku dni za ich przewodnikiem. Bo William jak na typowego trapera przystało trzymał się zawsze na dystans. Jakby nieśmiały albo jakby niedawno wypuszczony prosto z dziczy. Wysunięty nieco dalej od reszty wypatrywał przed siebie, to oglądał chmury czasem pochylił się w siodle przyglądając się czemuś. Coś tak chyba widział, ale zazwyczaj zatrzymywał to sobie. Czasem mruczał coś pod nosem.

Za to Tiggs lubił snuć opowieści. Miał dwóch całkiem dobrych słuchaczy. Pierwszym był jego kary, drugim zas czarny woźnica. Obaj zdawali się przejawiać zainteresowanie w podobny sposób. Koń strzygł uszami a Hugo kręcił połamanym nosem albo furkał z niego na bok. Słuchali go w milczeniu zazwyczaj. Więc albo łowca nagród dobrze nawijał makaron na uszy albo oni byli wspaniałymi słuchaczami. Do Lulu również dolatywały strzępy historii na przykład o Juniorze i wcale nie musiała nastawiać ucha. Powiedzmy, że wąsacz miał donośny głos. Miał za to dobre oko. Jego kule nosiły równie daleko jak ton rozmowy, który zazwyczaj nadawał. I bardzo celnie. Szczerze lubił Lulu mimo, że w gruncie rzeczy była więcej jak dziwką. Była kurwą niemal z rodowodem. Porozmawiać można było na wszystkie tematy. Od sprośnych żartów, przez dokuczliwe hemoroidy i literaturę Juliesa Vernesa a na telegrafie i polityce ekspansyjnej Białego Domu kończąc.

Hugo w przeciwieństwie do Lulu dużo nie mówił. Dobrze wiedział jakie korzenie ma jego podopieczna. W przeciwieństwie do reszty znał jej nazwisko, które samo w sobie było genezą jej przeszłości. Pasował mu w samo raz, że nie musi tłuc się w siodle. Po co konia męczyć takim ciężarem? Bo Hugo był duży. Kupa mięśni obrastających grube kości a wszystko obciągnięte czarną skórą. I miał ciężką rękę. Czego chyba ikt nie chciał przekonać się na własnej skórze. Hugo zaś był spokojny jak baranek kiedy nikt mu w drogę nie wchodził. No a w Westwood mógł zacząć od nowa. Jak w każdym zresztą innym dotychczas miejscu... Wszędzie ciągnęła się za nim ta przeklęta fama i kłopoty. Nawet kiedy palił za sobą mosty. Nie musiał się chwalić, że oglądał świat wiele razy zza krat. Również będąc wolnym i dumnym człowiekiem. Bo po co.

Molly z Krisem jadąc na przodzie między traperem z wozem marszcząc brwi ponosili wzrok to na miejsca w które patrzył McClyde to na plecy przewodnika. Trawa, ziemia i bycze gówno. Nie innego tam przecież nie było. Szlak w sumie nie był aż taki trudny do podążania, bo choć nie było śladów kół czy wytartych traw, które można by nazwać drogą, to co jakiś czas mijali wypalone ogniska, lub śmieci jakie zostawiali za sobą osadnicy i poszukiwacze złota. Niemniej obecność kogoś kto zdawał się mieć kompas w głowie pomagała im jechać bardziej beztrosko. Raz nawet wszyscy dzięki temu odludkowi uniknęli sporej watahy czerwonoskórych, których Wiliam usłyszał lub dostrzegł w porę. A może ostrzegł ich pies? Nie byli byle jaką zbieraniną osadników z rodzinami, którzy mogliby odrzutem ze starej strzelby poobijać sobie ramię, ale po co niepotrzebnie się narażać?

W delikatnych kącikach ust słodkiej Molly błąkał się uśmieszeki zagryzała wargę na myśl, że miejsce do którego się udaje w tak ważnej sprawie, jest niczym innym jak żyłą złota. Która leży sobie gdzieś tam może i na ną czeka. Ta wizja słonecznego koloru przyćmiewała czarne chmury jakie czasami gromadziły się na jej czole. Gdyby dziadek się dowiedział w jakim gangu przyszło jej się zadawać. Miała jednak o wiele gorszy w przeszłości. A może po prostu inny. Tam przynajmniej nie było negros. A tu był mruk pierdzący w kozę na wozie. Przynajmniej nie musiała cały czas na niego patrzeć na szlaku, bo podczas podróży pozwalała mu oglądać dyndający się ogon swojej kobyły. A sama wyglądała ku przyszłości. Za sobą zostawiła Texas zamieniając list gończy na towarzystwo łowców głów. Dość oryginalnych i bardzo kulturalnych dżentelmenów. Prawie tak szarmanckich jak Kris. Bo ten to był cowboy mucha nie siada. Najmłodszy ze wszystkich panów ale świecący przykładem nieskazitelnego zachowania. Wobec wszystkich kobiet. Lekkich i ciężkich obyczajów. I mężczyzn. Bo tego wymagał teksański honor. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Nawet złościł się uprzejmie jakoś gdy przegrywał w karty z Molly, Jeramiah Smithem i traperem. No właśnie. Hazard był tym do czego zamknięty w sobie McClyde garnął się jak dziecko. A Moly miała szczęście w kartach. Ale pomagała temu szczęściuzgodnie ze swoją raczej optymistyczną naturą. I do póki panna O'Malley nie otworzyła swojej licznej buzi albo nie wstała od stołu tudzież zeskoczyła z konia, to można by pomyśleć, że ta panienka potrzebuje opieki. Pozory mylą. Ale nie wszystkich. Nie wiadomym było czy to Kris trzymał się Molly czy to ona raczej niego. Po prostu znali się chyba jak łyse konie co dreptały w jednym zaprzęgu. Bo wozu od Lulu nie pożyczali w ciepłe, gwieździste noce na prerii. A może to tylko dlatego, że w etykiecie Balor ustępował chyba tylko Lulu i nie uchodziło? Kris w drodze żuł tytoń, wobec czego dość często leniwie wychylał się w siodle i spluwał z gracją. Widać było, że jakby urodził się w siodle. Czasem na jego twarzy przewijała się nadzieja kiedy wypytywał w Cheyenee o ludzi, których uparcie szukał. Bezskutecznie. Jednak cień smutnego rozczarowania szybko znikał lub rył się pod uśmiechem i żartem jakim raczył Molly i resztę gangu.

Jeramiah Smith był człowiekiem osobliwym. O nim było wiadomo jeszcze mniej niż o traperze i Balorze a wyglądem swoim skupiał równie wiele zaintrygowania co poharatany bliznami na gębie i zakolczykowany niczym siłacz cyrkowy Hugo. Smith chodził z dumnie podniesioną głową i chodził własnymi i ścieżkami. Często zamykał kolumnę. Może lubił mieć wszystkich na oku. A może płachta wozu w ciepłych podmuchach odsłaniała nagie ramiona pięknej Lulu? A może mógł sobie spokojnie pociągać z butelki nie narażając się na częstowanie i zainteresowanie innych? Jeremiah był jedyny w swoim rodzaju. Gdyby nie koloratka to jego zarośnięta i jakby wyrzeźbiona z kamienia twarz mógłby być wzięta za typowego, zimnokrwistego rewolwerowca. Kiedy jednak mówił to często Panu Bogu, którego widział niemal wszędzie. Może dlatego zdawał się sprawiać wrażenie, że nigdy nie pije tylko sam z sobą. Smith nie był jednak zwykłym moczymordą. Od przeciętnych smakoszy Whisky odróżniał się wprawą rąk, w których obracał cygarem, kartami i rewolwerem niczym perfekcyjny artysta. Jeśli ręka mu drżała to nikt tego nie widział.

Późnym popołudniem, kiedy byli wciąż kilka mil przed zapowiedzianym przez McClyda miasteczkiem Hot Springs, traper zatrzymał wszystkich podnosząc rękę. Wychylił się w siodle stając w strzemionach ku niebu jakby wietrzył. Potem jednak pociamkał i pomlaskał jakby coś smakując. Powietrze? Zeskoczył żywo z konia i przyłożył głowę do gruntu. Przyklękając odwrócił się ku wszystkim.

- Kilkadziesiąt koni. Jadą szybko. W naszą stronę...

Teren w którym byli to zielone łąki upstrzone gromadami drzew. Pagórki falując przechodziły w coraz częściej pokazujące się skałki i skarpy. Na horyzoncie góry. Wzdłuż szlaku ciągnął się strumień. Od dłuższego czasu mijali nawet ciepłe źródła, które biły w okolicy prosto ze skalnych otworów tworząc w kamiennym podłożu dymiące oczka. I teraz byli w pobliżu skały która wyrastała po jednej stronie szlaku i swój cień rzucała na kilka rozłożystych drzew, które u jej stóp puściły korzenie.









 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 05-11-2011 o 08:36. Powód: CD.
Campo Viejo jest offline