Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-12-2011, 03:43   #7
villentretenmerth
 
villentretenmerth's Avatar
 
Reputacja: 1 villentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znany
Weenglaaf wyszedł ze skupu skór i udał się w stronę lasu. Było prawie południe. Wiatr jakby czasowo zelżał, zaczął prószyć śnieg. Psy, zazwyczaj spokojne, ujadały jak szalone tocząc pijane z pyska. Stary elf spoglądał przez okno na oddalającego się kłusownika.

„Że przez tyle lat się do niego nie przyzwyczaiły”

„Rynek skór przepełniony. Jest zima, minus dwadzieścia stopni, a on mi mówi że rynek futer… a to… kibic nie trykany. Żeby jego córka miała te swoje długie elfie nogi jak sarenka – gęsto owłosione. I po co mi na południe? Opuszczać Cesarstwo?! Może mają tam cieplej…w końcu to południe.”

(Kibic w gwarze łowieckiej oznacza jelenia na tyle dojrzałego by był fizycznie zdolny do rozpłodu, lecz za mało, by być konkurentem nawet o kulawą łanie, rykowisko spędza na ryczeniu cienkim głosem i uciekaniem przed dorodniejszymi samcami).

Borowy obszedł wszystkie swoje spiżarnie, podwędził mocniej mięso w leśnej wędzarni. Świerkowo-jodłowo-bukowa gęstwina maskowała dym na duże odległości, tedy nie bał się, że pod jego nieobecność ktoś go okradnie. Dołożył trochę olchowych szczap i gałązek jałowca z pobliskiej sośniny. Niby to mrozy, ale od ciała mięsko może ciepełka trochę złapać, a wtedy nie trudno o zepsucie.
Wrzucił do płachty, służącej mu za worek, woreczek suszonej tarniny. Jałowca, suszonego muchomora i parę innych przypraw. No i została jeszcze jedna sprawa. Pieniądze. Nie był na tyle ufny cywilizacji by trzymać w banku… banki w końcu okradają hakerzy. Znał inne zabezpieczenie.
Klono-lipowy lasek wyglądał nader sympatycznie o tej porze roku. Nagie drzewa artystycznie pokrywał śnieg. Lecz jeden mały szczególik psuł widok okolicy.
Taxus baccata – cis pospolity – drzewo śmierci. Czczone i szanowane przez wszystkie prastare kultury, stało dumną niebieskawą zielenią na tle białego krajobrazu. I mimo obsypania śniegiem, gdzieś między gałęziami jarzyła się czerń.
Korzenie corocznie toczyły truciznę, toksynę zwaną taxyną do gleby. A taxyna zabija wszystko. (Wystarczą trzy igiełki w herbacie by zabić teściową) Toksyna była w całej roślinie, prócz czerwonych osnówkach trujących nasion. Jest to gest i symbol lasu. Las cię nakarmi, ale także odbierze ci życie jak przyjdzie czas. Nawet najwięksi mocarze lasu podlegają tym samym zasadą co wiewiórka, czy mrówka.
Zebrał kilka nasion, Zżarł osnówki. Parę pestek i igieł wrzucił do saszetki. Przed zachodem słońca zrobi smar do zatruwania klingi. Począł rąbać zmrożoną glebę. Po dłuższym czasie wyciągnął szkatułę pełną pieniędzy. Wrzucił do płachty.
*****
Szybko przychodziła noc. Ptaki obwieszczały zmianę warty leśnego życia.
Weenglaaf sprawdził, czy wszystkie jego rzeczy są solidnie przymocowane. Zagasił ognisko zagryzając ostatnie kęsy kiełbasy z dzika. Popił spirytualiami z wody brzozowej. Słońce zaszło w końcu, a na miedzianych bransoletach pojawiły się prastare runy. Zaświeciły się przez moment. No to w drogę do Tiphereth… ostatecznie. Bransolety zajaśniały jeszcze przez chwilę i Weenglaaf stracił świadomość.
Obudził się w gawrze wygniecionej w śniegu. Cały obolały wymówił słowo porannej modlitwy zaczynające się na k a kończące na a. wyciągnął głowę znad śniegu. Umył oblepioną Las wie czym twarz i ujrzał zamek. Bądź, co bądź jakoś znajomo wyglądający.
Zamek był nie broniony, fosa zarosła, a brama otwarta. Po środku placu studnia, przy której stanął Weenglaaf. Musiał najpierw dowiedzieć się gdzie jest – postanowił sobie. Odczekał chwilę i jak się spodziewał został zauważony, w portalu do najbliższej komnaty stanęła urodziwa kobieta, ze wszystkich sił starając się wypuścić z domostwa jak najmniej ciepła.
- Panie Weenglaaf, Pani zaprasza do środka, nie ma sensu stać na mrozie, a jeśli wolno mi dodać, uważam że nie ma sensu przychodzić o takiej porze.
- W sumie równo o świcie nie ma sensu przychodzić gdziekolwiek.
- Cieszę się, że się rozumiemy Panie. Pani czeka u siebie?
- To znaczy gdzie?
– spytał wchodząc do środka. Gdy zamknęły się drzwi zrozumiał swój błąd. Służka nazbyt blada nie skrywała w szczerym uśmiechu długich wampirzych kłów.
- Niech Pan sobie żartów nie stroi. Jakby był Pan tu pierwszy raz

„No to wpadłem jak śliwka w kompot. Albo jak zając do lisiej nory.”
Służka nader uprzejmie prowadziła Weenglaafa do sypialni Pani zamku.
- Jak się cieszę, że Cię widzę – uradowała się Wampirzyca mianowana dotychczas via Pani. – rozumiem też tą niestosowną porę. W końcu Pleomorfizm w twoim wypadku wiele rzeczy okrywa mgłą, wspomnienia toną w otchłani bez szansy ujrzenia choć odrobiny księżycowego światła – powiedziała gładząc mu policzek, dłonią niezwykle drobną, piękną jak wampirzyca w wykwintnej koszuli nocnej – przyznam, że wyczekiwałam aż przyjdziesz do mnie za dnia.
Stetryczałemu kłusownikowi po raz pierwszy przebiegło życie przed oczami. Nieludzko urodziwa wampirzyca hipnotyzowała twarzą, a wielkie czerwone oczy odciągały uwagę na za długie nawet jak na wampira kły. Wyglądała przy nim drobniutko. O dwie głowy mniejsza, półtora lub dwa razy lżejsza, a Weenglaaf do najwyższych nie należał.
- Miło mi słyszeć, że jestem tak wyczekiwanym gościem – wyburczał w końcu cokolwiek.
- Niestety tylko chwilkę… z tobą poobcuję – zaśmiała się kokieteryjnie. – mam dla ciebie prezent mój drogi Weenglaafie
- Doprawdy Pani?

- Chyba długo się nie przyzwyczaję do twojego głosu. Tyle lat się znamy, a dziś słyszę go po raz pierwszy. Dziś co prawda jesteś mniej okazały, ale to ma i swoje dobre strony… może więcej delikatności – zaświeciła czerwonymi ślepiami.
Weenglaaf próbował połapać się w sytuacji… co u licha się tu dzieje. Postanowił milczeć przyjmując kamienną, nic nie zdradzającą, przez lata wypracowaną minę przygłupa.
- Prezentem dla ciebie jest… zawartość moich lochów. Jak tylko dziesięć lat temu dałeś mi znać o swoich rozterkach, kazałam sprowadzić specjalistę od… tej… przypadłości. Czeka więc na ciebie przykuty i karmiony przez mą ludzką służbę.
- Dziękuję pani.
- Ale teraz nie czas na to. Jest coraz jaśniej, nim zasnę chcę dziś po raz drugi Ciebie zażyć, tym razem w egzotycznej inkarnacji… najdroższy.

Wampirzyca podniosła go i rzuciła na trzy metry w sam środek łóżka.
*****
A gdy zasnęła w swej krypcie sąsiadującą z sypialnią Weenglaaf próbował połapać się o co w tym wszystkim chodzi. Zabrał ze sobą podarowany przez wampirzyce klucz do piwnic. I zszedł do podziemi. Jak się można było spodziewać, prócz szczurów jedynym lokatorem był ów nieszczęśnik, który jakimś cudem kwitł w tych lochach za sprawą Weenglaafa dziesięć lat.
- Wybacz panie. Przybyłem cię uwolnić
- Kim jesteś? Dlaczego mnie tu więzicie i nie dajecie umrzeć?
- Uwolnię Cię, porozmawiamy chwilę i wypuszczę Cię na wolność. Dobrze?
- Dobrze.
- Może zaczniemy od początku. Jam jest Weenglaaf… prawdopodobnie konkubent pani tego domu. A ty?

Twarz więźnia rozjaśniała szaleńczym strachem.
- Ja..ja… ja… Panie…. Wasza eksce…. Jestem Hizda.
- Ogłoszono, że zginołeś… parę ładnych lat temu… Rozumiem… układanka składa się w całość małymi kroczkami. Porwała Cię.
- Tak… Ta szelma, jej służąca… wypytała mnie o moją pracę naukową. Właśnie zacząłem publikować przełomowe prace…
- Traktujące o pleomorfizmie… kurwa. Latami czekałem na kolejne, dziwiąc się, że nie kontynuujesz pracy.
- Czekałeś? Z całym szacunkiem Panie, nie spodziewałem się po twym wyglądzie, że znajome są Ci arkana czytania.
- Ta… nie ty jeden. Tak czy owak… eo ipso jesteś tu z mojego powodu
– mówiąc to pokazał więźniowi bransolety. Więźnia przez pierwsze chwile przepełniła nienawiść i chęć mordu, jednak zawodowa ciekawość skupiła się na bransoletach.
- Nocą pojawiają się runy?… zapewne nieznanego tobie języka?
- Tak.
- I chciałbyś już nie mieć powodu, by je nosić?
- Tylko o tym marzę. Mam tu uzbieranej gotówki w różnych walutach… Na pewno więcej niż zarobi naukowiec na grantach przez dziesięć lat. Wszystko będzie twoje, tylko ocal mnie.
- Nie mogę, przynajmniej jeszcze… jakby to rzec… spotkałem się z tym rzadko. Niechybnie tylko u twoich rodaków. Jest to magia znacznie starsza od magii krain Południa. Potrwa lata, aż będę mógł stwierdzić, czy człowiek współczesny może zrobić cokolwiek w tej materii. Ale możebne jest, bym wzmocnił pęta. Jest to rzecz dla mnie prosta. Trzeba po prostu uzupełnić energie run.
- Uczyń tak jak najszybciej waszmościu.
- Ale nie tu… Ucieknijmy w końcu! Chcę zobaczyć słońce. Na południe… nie chcę mieć z tym miejscem więcej kontaktu.

****
Dwa dni drogi później w zajeździe, odżywiony Hizda odprawił zaklęcia. Zaznaczył jednak, że działanie ich trwać będzie tylko przez kilka miesięcy i niedługo pęta znów będą niestabilne. Podziękował za szkatułkę kosztowności. Pożegnał się, obiecując kontynuacje badań. Tak więc, przepotężny mag, wyrwany znów do życia rzucił na odchodne, by w razie kłopotów w drażniącej ich obydwu materii zgłosił się do uniwersytetu portowego miasta Moe na południowym krańcu kontynentu.
Dla Weenglaafa zaświeciło nowe słońce nadziei. Zaczął myśleć o sobie jak o brzozie, pełnej życia awangardzie życia, a nie jak o cisie ostatecznym końcu życia dążącego do zniszczenia wszystkiego, łącznie z sobą samym.


Tiphereth majaczyło już na horyzoncie. Zbliżał się do celu, próbując połapać się w tym ile jego życia zależy od niego samego i kim… lub czym ostatecznie jest.
 

Ostatnio edytowane przez villentretenmerth : 06-12-2011 o 04:15.
villentretenmerth jest offline