Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-12-2011, 12:47   #9
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- A nie możesz jeszcze zostać? - W głosie Gwenn widniało widmo przyszłych łez.
Nie, nie mógł.
Gwenn, wpatrzona w niego wzrokiem zakochanej gąski. Jej wuj, wpatrzony w niego wzrokiem znacznie mniej przyjaznym, co mogło wynikać bądź z obawy o siostrzenicę, bądź ze złości, że ta nie przepadła na wieki wywieziona przez łowców niewolników. Jej ciotka, wpatrzona w niego głodnym wzrokiem, z jednoznacznym błyskiem w oczach. I jeszcze paru młodzianów, zawistnym z kolei wzrokiem śledzących każdy, skierowany w stronę Phelana, uśmiech dziewczyny, zgrzytających zębami przy każdym słowie zamienionym przez Phelana z bogatą dziedziczką.
Lepiej było wyjechać, zanim z małych problemów zrobią się wielkie, albo nawet posypią się trupy.

Nie obyło się bez łzawych pożegnań, mniej lub bardziej szczerych zapewnień o wdzięczności dozgonnej i paru innych, zwykłych przy takiej okazji frazesów, w końcu jednak udało mu się ruszyć w drogę.

***

- Pokaż pan to... - Siwawy krasnolud wsadził w oko zgrabną lupę, a potem zaczął oglądać podany przez Phelana kamyk. - Siedem i pół tysiąca - powiedział. - Jeśli chcesz pan sprzedać. Jeśli kupić, to więcej niż osiem nie warto dawać. Zainteresowany? Przelew, czeki?
- Na konto
- powiedział Phelan. Wożenie takiej góry cesarskich złotych nie wchodziło w rachubę, a papierki miały to do siebie, że w różnych stronach różnie z nimi bywało. Za to z karty można było wyciągnąć pieniądze niemal na każdym zadupiu.
Krasnolud wyciągnął spod blatu palmtopa.
- Numer konta poproszę.
Po chwili Phelan stał się uboższy o jeden niewielki diamencik i bogatszy o ponad siedem tysięcy imperiali.

U kolejnego jubilera Phelan spieniężył trzy kamyki, nieco większe, lecz w innych barwach. Dwa zielone przyniosły mu niemal dwa tysiące imperiali, a trzeci, czerwony dla odmiany, tysiąc pięćset. Część ponownie przelał na konto, część zaś wziął w gotówce. Parę papierków o nominałach pięćdziesiąt - w sam raz na wystawny obiad...
- A to? - O stół zadźwięczała ciężka, złota moneta. - Ostało mi się po dziadku.
Dzisiejszy cesarski złoty miał ze złotem niewiele wspólnego, prócz nazwy. Więcej w nim było innych metali, a złoto stanowiło symboliczną domieszkę. W przeciwieństwie do monety Phelana, której próba wynosiła 0.900.
- Dwieście pięćdziesiąt imperiali - powiedział natychmiast jubiler. W dziadka może i nie wierzył, ale w złoto - jak najbardziej.
- Mam trzy takie - oznajmił Phelan i po chwili do portfela trafiły kolejne setki i pięćdziesiątki.
- Zawsze będzie pan mile widziany - zapewnił jubiler wychodzącego klienta. Phelana wcale to nie dziwiło.

***

Przysypane ziemią ognisko wydało ostatni dech.
Phelan, oparty o pień starego klonu, przyglądał się starej, dość sfatygowanej mapie. Jej dokładność pozostawiała wiele do życzenia, ale najważniejsze miasta tam były. Podobnie jak punkty orientacyjne typu góry, rzeki, jeziora. Te obiekty miały (zazwyczaj) tę cechę, że nie zmieniały swego położenia. A mapa mówiła, że za jakieś dwa dni powinien dotrzeć do Troso. Tam, jak głosiły plotki, miał powstać projekt samobieżnej maszyny, która bez problemów mogła przejeżdżać przez najgorsze nawet bagna. To by było interesujące.
Już miał wstać, gdy na trawie, tuż przed nim, wylądował biały gołąb i wlepił w niego czarne oczka.
- Zgłodniałeś? Nie mam ziarna, ale może okruszki chleba? - spytał uprzejmie Phelan.
~ Dureń. Poczta ~ padło w odpowiedzi. Gołąb wyciągnął łapkę, do której była przywiązana mała, metalowa tulejka. ~ Odczep to wreszcie. Na co czekasz...
~ Kto ci to dał?
~ spytał Phelan, odczepiając pojemnik i zastanawiając się, czemu ptaszyska na służbie stały się takie bezczelne. ~ Ma być odpowiedź?
~ Nie przedstawił się. Dali to poleciałem.
~ Odpowiedź była lekko zgryźliwa. ~ Za to mi płacą. Nic nie wiem o odpowiedzi. Kopertę możesz zatrzymać.
Nie czekając ani na poczęstunek, ani na dalsze pytania, gołąb odfrunął.
Phelan wydłubał zwitek papieru i rozwinął.
Tiphereth? Varos? Ta pierwsza nazwa coś mu mówiła, ta druga - nic. Ale, sądząc z mapy, i tak najpierw musiał dotrzeć do Troso, a kawałek dalej skręcić na wschód.

***

Gospoda "Na Rozdrożach" miała ciągle gości. Rozdroża aż takie wielkie nie były, raptem jedna droga od głównego traktu w bok odchodziła, na Trailion, Falun i Tiphereth, ale kupcy ciągnęli tędy co dzień i mało który nie zatrzymał się tutaj na nocleg. Z Troso do Derrv czy Tiphereth konno w dzień można było przejechać, ale kupieckim wozem dwa dni to były jak obszył. A na piechotę jeszcze dłużej się szło. Imć Sperro głowę miał na karku, tutaj karczmę postawiwszy. Obecny właściciel, Swann zwany Jednookim, mógł błogosławić swego przodka, gdyż (jak powiadali znawcy) z każdym dniem zasoby srebra w jego skrzyni się zwiększały. Zalety dobrego położenia i braku konkurencji. “Złoty Kłos” spłonął pewnej burzliwej nocy, a “Głowa Dzika” została niemal zrównana z ziemią przez bandytów. Niektórzy mają szczęście... Albo (jak głosiły bardzo ciche plotki) potrafią mu pomóc. Te same plotki (jeszcze ciszej) głosiły, że Swann, za młodych lat, na gościńcach zbójował.

Wnętrze gospody nie przedstawiało się zbyt okazale. Przynajmniej jeśli można to było ocenić w promieniach słońca, z trudem przebijających się przez okna, których pewnie od chwili zbudowania budynku nikt nie raczył umyć.
Najważniejszy element wystroju, długi szynkwas, obity był ocynkowaną, poplamioną tu i ówdzie blachą. Wiszące za nim na ścianie rzędy półek wbrew tradycjom świeciły pustkami, jeśli nie liczyć paru kufli i dwóch oliwnych lamp. Widocznie nikomu nie opłacało się wozić tu butelek.
Na szynkwasie, tuż przy ścianie, stał, wyraźnie gryzący się z otoczeniem, samotny, nieco podeschnięty kwiatek.
Resztę sali zajmowało kilkanaście stołów ponadgryzanych zębem czasu i ostrzami noży klientów. Stołki, ławy i krzesła, z których dwa straciły oparcia nie wiedzieć kiedy, nie ustępowały wiekiem i stanem 'zdrowia' wspomnianym wcześniej stołom. Podłoga z kiepsko heblowanych desek miotłę widziała pewnie tydzień temu. Schody wiodące na piętro straciły znaczny fragment poręczy. Ubytek został naprawiony byle jak, dużo jaśniejszym kawałkiem drewna.
Na zbudowanym z polnych kamieni kominku można było chyba upiec całego świniaka. W tej chwili wesoło płonęły tam grube polana, od czasu do czasu pryskające iskrami i rozsiewające przyjemne ciepło.
Z drzwi prowadzących najwyraźniej do kuchni płynęły całkiem smakowite zapachy. Miły kontrast w stosunku do wyglądu głównej izby...
Wejście Phelana nie pozostało niezauważone, bo wraz z nim do izby wdarło się trochę zimnego powietrza.
Większość natychmiast powróciła do potraw i rozmów, ale trzej mężczyźni o ponurych twarzach dość długo wpatrywali się w nowo przybyłego. Znacznie dłużej, niż na to pozwalały zasady dobrego wychowania.
Phelan, lekceważąc na pozór owe spojrzenia, podszedł do szynkwasu. Osoba co za nim stała z pewnością nie mogła być Swannem Jednookim. Zapewne właściciel zwalił pracę na pomocnicę, a sam siedział gdzieś na zapleczu, ciesząc się brzękiem srebra.
- Pokój na noc, kąpiel, kolacja - powiedział Phelan. - W takiej kolejności. A kolacja do pokoju.
- Scilla! - Barmanka odwróciła się w stronę zaplecza.
Po paru sekundach wyszła stamtąd dziewczyna, piętnastolatka na oko sądząc, w nieco przykusej sukieneczce.
- Zaprowadź pana do pokoju, tego w lewym rogu. Potem zaniesiesz wodę i kolację.

Pokój nie był duży, ale w zasadzie czysty. Zaś w łóżku, przynajmniej na oko, nie było robactwa.
Phelan położył bagaże na stojący w kącie kufer i podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz. Pod oknem, kawałek niżej, był dach przybudówki. Za nisko, by ktoś mógł się wspiąć, ale gdyby trzeba było wyskoczyć... Cóż, nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć w środku nocy. Wiedział o tym z doświadczenia.
Drzwi otworzyły się bez pukania.
- Woda, proszę pana - oznajmiła Scilla. - Jedzenie przyniosę za chwilę.
Postawiła wiadra na podłodze i z tupotem drewniaków pobiegła na dół. Aż za dobrze słyszalne odgłosy dobiegające z dołu dowodziły, że barmance nie spodobał się hałas.
Scilla wróciła znacznie ciszej.
- Chleb, szynka, ser, wino - powiedziała. Wyglądała jakby ktoś wytargał ją za włosy i uszy.
- Postaw na stole i możesz iść - powiedział Phelan. - Masz - rzucił jej pół imperiala. - To dla ciebie. Z twoją szefową rozliczę się rano. I obudźcie mnie skoro świt - dodał.
- Ale czy nie chce pan... - ręka sięgnęła do zapięcia sukienki.
Phelan spojrzał na nią. Z widocznym brakiem entuzjazmu.
- Nie, nie chcę - powiedział zdecydowanie. - Nie jestem zainteresowany chudymi kurczaczkami.
- Ale pani kazała... - Scilla nie dawała za wygraną.
- Czy wyrażam się nie dość jasno? - Phelan Uniósł brwi. - Nie mam ochoty ani na ciebie, ani na twoją panią. Ani na żadną inną babę, jaką mi ona podeśle. Ani za darmo, ani za pieniądze... Więc idź już. Ale żebyś nie była stratna... - dał jej kolejną półimperialkę.
Scilla przez długą chwilę wpatrywała się w niego, jakby zastanawiając się, czy coś rzec, czy też milczeć.
- Niech pan uważa w nocy - szepnęła na koniec, po czym wyszła zamykając drzwi.
Phelan postanowił zrobić to samo, ze swojej dla odmiany strony.
Chociaż miał za sobą ładnych parę mil, a łóżko zachęcało do pójścia spać, zamierzał skorzystać z ostrzeżenia. A jedna noc w tę czy tamtą... W końcu nie raz, nie dwa w swym życiu spędził nocne godziny na czymś innym, niż spanie.
Ułożył odpowiednio pościel. Na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby ktoś spał przykryty kocem. Trzymając w lewej ręce miecz, z gotowym do strzału pistoletem pod ręką, usiadł na stołku i oparł się o ścianę.

Czas płynął. Już miał się położyć, gdy cichutki skrzyp deski na korytarzu i szmer głosów poinformował go o nadejściu nieproszonych gości.
- Ciii... Obudzisz go - szept był ledwo słyszalny.
- E tam... - padła odpowiedź. - Wiela mil przebył piechtą, wina się napił. A nawet jeśli nie, to i tak się mu zamknie gębę. Paniczyk chędożony.
Drzwi, chociaż zamknięte na skobel, otworzyły się bezszelestnie. Widać operacja ta przeprowadzana była nieraz, pokój w rogu miał swoje przeznaczenie.
W niewyraźnym świetle wpadających przez okienko promieni księżyca widać było błyszczące ostrza długich noży.
Phelan poczekał, aż pierwsze ostrze wbiło się w pościel.
Stojąca w drzwiach ciemna sylwetka padła z jękiem, z kilkoma calami stali w brzuchu. Osobnik, który pozostał na korytarzu zamarł ze zdziwienia. Zanim się otrząsnął zwalił się na podłogę trafiony strzałką.
Mężczyzna pochylony nad łóżkiem był widać bardziej bystry od swego kompana. Bez chwili wahania rzucił się w stronę okna. Gdy jego sylwetka przesłoniła światło Phelan strzelił po raz drugi. Opryszek stracił równowagę i runął w dół, z głuchym łoskotem przebijając daszek nadbudówki. Phelan, bez wahania, posłał jedno i drugie ciało w ślad za pierwszym
Dokoła panowała cisza i spokój, jakby nikt nic nie zauważył. O tym, że nie była to prawda, przekonał się kilka chwil później, gdy niewielki cień bezszelestnie wślizgnął się do przybudówki, by po paru minutach wyjść równie cicho i rozpłynąć się w mroku nocy.
Phelan, nie alarmując nikogo, postanowił poczekać do rana.

Rankiem, jak się okazało, nikt go nie wypytywał o trzech truposzy. Całkiem jakby wszystko było snem. Za to, jak się przypadkiem dowiedział, zniknęła gdzieś Scilla. Zapewne ruszyła w świat szukać lepszego życia.
On sam też nie zamierzał siedzieć w "Rozdrożach" nie wiadomo jak długo i opuścił gospodę zaraz po zjedzeniu śniadania.

***

Wóz trząsł niemiłosiernie, ale siedzący na nim Phelan, przyodziany w grubą, białą parka, w najmniejszym stopniu nie okazywał niezadowolenia i cierpliwie znosił wszelkie niewygody. Podobnie jak cierpliwie wysłuchiwał tego, co woźnica mówił o najróżniejszych różnościach, jakie to przytrafiły się jemu i jego krajanom.
- Łońskiego roku, to potwora jakaś w lesie naszym się zalęgła. Rycerzyśmy chcieli nawet o pomoc prosić, ale zanim kto się do pism słania zabrał, pojawił się jeden, co to niby na potwory różniste polował. No i ubił gadzinę. Taaaaakie zęby miała. - Opowiadający pokazał rękami dobre pół metra. - Aniśmy się nawet o zapłatę nie targowali, bo widać było, że potwora nie trawę żarła, i że w końcu nas by żreć poczęła.
- A trzy roki temu nazad, to się rusołka w jeziorze usadowiła. Trzech chłopa pod wodę poszło i baba jedna.
- Chłop pokręcił głową ze zdziwieniem, nad babą oną zapewne. Phelan był nieco mniej zaskoczony. Wiedział, że różne bywają upodobania.
- No i wyobraź pan sobie - woźnica mówił dalej, najwyraźniej nie czekając na jakikolwiek komentarz - że przyplątał się żak jakiś. Kurdupel niewydarzony. I, imaginuj pan sobie, że ją wyciągnął z tej wody. - Pokręcił głową w zadumie. - Grajotko miał takie małe, co jak je uruchomił na brzegu, to rusołka wylazła, goła cała, i za nim polazła. A cycki to miała... - Woźnica aż westchnął. - Wszystkie chłopy się gapiły, chocia jeich baby ciągli do chałup, a sołtysowa swego męża patelnią walła, bo chciał za rusołką tyż leźć.
Jeśli to była prawdziwa rusałka, to Phelan nawet się chłopom nie dziwił. Panny wodne znane były ze swej urody. Nijak było się z nimi równać byle chłopce.
- A na polu to my południcę raz mieli. - Chłopu tematy nie kończyły się. Chyba ciekawe były okoliczne tereny i obfitowały w różne różności. - Ale razu pewnego baby się w kupę zebrały i przegnały paskudę. O, na nasze baby nie ma mocnych. Kiedyś i wampir jeden...
- Prrrrr!
- zawołał, nie kończąc opowieści. - Ki czort?
“Czort” stał na środku drogi, z samopałem wielkim, wymierzonym prosto w szkapę.
- Stać! - wrzasnął, wymachując bronią. - Wyskakiwać z portfeli i klejnotów! Karty też przyjmuję! Składka na biednego dziadka!
"Dziadek" był całkiem młody, na biednego nie wyglądał, a spasiony był, na obliczu przynajmniej, jak nie przymierzając tuczony wieprzek.
- Na co czekacie? - uniósł broń, najwyraźniej szykując się do strzału.
Phelan nie czekał. Nim lufa spojrzała w jego stronę wysunął spod futra dłoń trzymającą pistolet. Bezgłośna strzałka pomknęła w stronę rozbójnika. Ten, trafiony między oczy, zwalił się na ziemię, wypuściwszy wcześniej swoją broń.
Phelan zeskoczył z wozu. To był zapewne błąd, bowiem woźnica zaciął szkapę i pognał przed siebie, zostawiając Phelana sam na sam ze trupem.
- Hej! Stój! Zaczekaj! - krzyknął Phelan, ale woźnica, zapewne ogarnięty wizją kompanów “dziadka”, rozeźlonych śmiercią kamrata, ani myślał się zatrzymywać.
- Ty tchórzu - mruknął Phelan, po czym zabrał się za oglądanie swej najnowszej ‘zdobyczy”.

Po paru chwilach truposz wylądował w przydrożnych krzakach, a Phelan, kierując się doskonale na śniegu widocznymi śladami ruszył w głąb lasu. Zbyt długo tam nie zabawił. Obozowisko bandyty nie było wcale daleko. Nie później niż dwie godziny po całym zajściu Phelan znów był na szlaku. Tym razem w siodle, dosiadając całkiem niezłego wierzchowca. Zbójowi koń nie był już potrzebny, a w lesie, w środku zimy, pewnie padłby z głodu. Przyczepiony do siodła długi pokrowiec krył samopał bandyty. Sakiewka też zrobiła się nieco cięższa, zaś porfel - grubszy. W sumie - było to całkiem udane spotkanie.

***

Parę osób zachwalało “Rumianego Wieprza” zarówno jeśli chodzi o jakość posiłków, jak i o wygodę noclegu. Z drugiej strony przyznawano, że najlepsze towarzystwo spotkać można “Pod Różą”, a burdelmama Emma i jej panienki są po prostu przeurocze i znają swój fach.
Jako że płatna forma takiego spędzania czasu nigdy Phelana nie interesowała, skierował swe kroki w stronę wspomnianej wcześniej gospody. Zaprowadziwszy konia do stajni wkroczył w gościnne progi “Wieprza”. Przebiwszy się przez kłęby dymu i ominąwszy kilka stojących mu na drodze krzeseł dotarł wreszcie do lady, za którą królował potężnie zbudowany mężczyzna, który bardziej wyglądał na wykidajłę niż na barmana.
- W tej chwili obiad i pokój na noc - powiedział Phelan.
Urlih, bo to on stał w tym momencie za barem, oderwał się od kontemplowania desek sufitu i spojrzał na mówiącego.
- Jutro dzień targowy, to i obłożenie mamy większe - powiedział - ale jeszcze są miejsca. Ma być z widokiem na ulicę, czy na ogród?
- Na ogród
- powiedział Phelan zakładając, że nocne życie ulicy może nieco zakłócić spokojny sen.
- Życzy pan sobie obiad w saloniku? - Urlih zadał kolejne pytanie. - Za niewielką dopłatą?
- Może być.
- Samotność na szlaku ma swoje wady, ale co to za przyjemność, gdy sąsiad chucha ci w nos tytoniowym dymem, albo piwem cię poleje.

Wspomniany salonik różnił się od głównej sali i rozmiarami, i wystrojem. Na pobielanych ścianach wisiało kilka marnej jakości landszaftów, zabytkową komodę oszpecono pamiętającą te same stare czasy narzutką, na półce nad pseudokominkiem umieszczono wazon - kiepską podróbkę słynnych wyrobów manufaktury w Meisen. Wisząca nad okrągłym stołem lampa nadawała się do muzeum, ale okno, główne źródło światła, lśniło od czystości. Krzesła, a osobiście jedno sprawdził, były zadziwiająco wygodne.
Mimo zapewnień Urliha nie było Phelanowi dane zjeść posiłku w samotności. Widać gospodarza skusił kolejny zarobek...
Gość okazał się niewysoką niewiastą, co to na pozór niedawno dopiero osiągnęła dorosłość. Spomiędzy czarnych włosów wyłaniało się coś na kształt rogów, a czerwień oczu sugerowała, że warto poszukać niewidocznego na pierwszy rzut oka ogona. Phelan jednak nie wezwał bogów na pomoc, ani też nie sięgnął po broń. Słyszał o tym ludzie, o mieszkańcach wysp Karatha i oto, niespodziewanie, z dala od koła podbiegunowego, spotkał przedstawicielkę rasy Eldfall. Zbrojną w pokaźny sejmitar i sztylet. Coś w jej postawie sugerowało, że nie są to zabaweczki noszone dla urody lub dodania sobie powagi.
- Czuj się jak u siebie w domu. - Zaprosił ją do stołu, gdy skończyli wymieniać pierwsze powitalne słowa.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 08-12-2011 o 13:18.
Kerm jest offline