Motyla noga, same kłopoty z tymi nicponiami - Munnleiber zaklął szpetnie i pociągnął łyk z wysłużonej piersiówki. Dzień zaczął się szpetnie, a zapowiadał się jeszcze gorzej.
Ale, ale, po kolei.
Ciepła posadka w Spengler Security nie była tak wygodna, jak się zapowiadała. A wydawała się być wprost stworzona dla Manfreda: przeciętnej klasy firma firma ochroniarska, należąca do potężnej szwedzkiej grupy kapitałowej i wyodrębniona na potrzeby niejasnych machlojek podatkowych zdołała wyżłobić sobie skromne miejsce na międzynarodowym rynku - głównie dlatego, że wszyscy poważni gracze dawno skupili swoją uwagę na daleko intratniejszych kontraktach pozaziemskich. Można powiedzieć, że w tym połączeniu było coś wręcz poetyckiego.
Karzełek w końcu pozazdrościł swoim starszym braciom i postanowił spróbować swych sił pośród obcych światów. Munnleiber, jako najstarszy stopniem wojskowym pracownik z miejsca przejął stanowisko dowódcy sekcji interplanetarnej - choć złośliwi twierdzą, że decyzja księgowych-decydentów miała swoje podłoże raczej w przekonaniu, że weteran z łodzi podwodnej będzie dbał o oszczędne wykorzystywanie przydzielanych zapasów.
Jednak zamiast opędzania się od kształtnych humanoidek i śmiertelnych zapasów z jaszczurami, jak dotąd ta praca polegała raczej na przewalaniu sterty papierów i próbie organizacji bandy gliniarzy na wcześniejszej emeryturze i wojskowych wyrzutków we względnie zorganizowaną siłę bojową.
A kiedy wreszcie złapali pierwszy sensowny kontrakt - żadne tam "przynieś wynieś pozamiataj" - przyszedł Francuz i wszystko spartolił.
Oberleutnant nie mógł wyobrazić sobie prostszej sprawy: wpaść do budynku, rozdeptać po drodze kilka kosmożab, przystawić największej lufę do czoła i pokazać zdjęcie prototypu, pozbyć się świadków. Ale zamiast siedzieć cicho i przetrząsać magazyn z innymi zaczął chrzanić o jakiś konwencjach i jeńcach wojennych.
Wszyscy zaczęli się kłócić, czas uciekał, na miejsce zjechali się żabi gliniarze i wszystko poszło w diabły. Manfred był niemal pewien, że żołnierze celowo spóźnili się z lotem powrotnym, by nie miał jak ich wypytać i opieprzyć przed weekendem.
A kiedy już cierpliwie wyczekał poniedziałku, poskromił kaca, powtórzył wszystkie słowa przyszłej wiązanki upewniając się, że żadne z nich się nie powtarza - na jego biurku wylądował list z centrali i wszystko zmienił.
Pomijając spore ilości korporacyjnego bełkotu i niedwuznacznych sugestii dotyczących szans na podwyżkę po ostatnim "wyczynie" sekcji na Gb17, rozchodziło się o to, że centrala załatwiła jakieś super-hiper zlecenie i stawia wszystkich w stan gotowości. Choć szansa na załatanie budżetu i nadszarpniętej reputacji firmy nie mogła przyjść w lepszym momencie, Munnleiberowi wcale a wcale nie podobała się końcowa część listu. Najwyraźniej przyjeżdżał obcy dygnitarz i jakieś baby z NASA, a on - zamiast dobrać się z miejsca do dupy podwładnym - miał czekać w sali konferencyjnej, opiekować się gośćmi i
dbać o życzliwe nastroje i dobry przebieg rokowań.
Na co oni liczą, dancing i wieczorek zapoznawczy?
- * - * - * -
W ciągu całej szesnastogodzinnej podróży Keiko zamieniła z Suzanne jedynie kilka grzecznościowych zdań. Nie chodzi nawet o to, że rozmowa się nie kleiła - po prostu żadna z nich nie miała drugiej nic do powiedzenia. Zresztą, Francuzka i tak większość drogi spędziła z nosem w
Nature.
Była nieco zła - nie dość, że Agencja traktowała ją jako dziewczynkę na posyłki, to wysyłała ją na drugi koniec świata, by musiała znosić niewybredne uwagi tępych żołdaków. Z drugiej strony, mogła to być miła odmiana od ciągłego znoszenia niewybrednych uwag tępych bogaczy.
No i jeszcze ten budynek.
To nie jest tak, że był brzydki, czy zaniedbany - w Lozannie mało co było brzydkie - tylko... Skromny. Japonka przyzwyczajona była do pośredniczenia w rozmowach od których ważyły się losy grubych milionów - i ujrzenie po co wysłano ją w taki kawał drogi było co najmniej niesatysfakcjonujące.
Cóż, adres się zgadza, mruknęła Suzanne i weszła do budynku, tocząc za sobą skromną błękitną walizeczkę. Keiko podążyła za nią.
Pod automatem z napojami dwóch żołnierzy żywo wykłócało się o coś związanego z tym o smaku pomarańczowym.
Przepraszam Panów, spytała ich Francuzka,
to jest siedziba Spengler Security, prawda? Jesteśmy konsultantkami z NASA, miałyśmy się zgłosić do pana Munnleibera. Szukacie Burdelmamy, ta? Będzie w swoim gabinecie, chyba że już zaciągnęli go na konferencyjną, odparł czarny gigant.
To jest na drugim piętrze i w prawo, dodał jego rozmówca, dość wyraźnie ucieszony przebłyskami francuskiego akcentu. -
A jeśli będzie zamknięte, to z powrotem w lewo i do końca.