Courynn Braegen przechadzał się właśnie po najniższym pokładzie, z ciekawością przypatrując się wyposażeniu statku - porozstawianym w równych odległościach potężnym, żeliwnym armatom, mocnym konopnym linom naprężonym do granic niemożliwości na mosiężnych kabestanach, wreszcie - pracującym ciężko pokładowym majtkom.
Ciężka to praca, ale niech was aby bosman zauważy, żeśta sumienni i zręczni, to a nuż za kilka lat będziecie już przy kole sterowym pomagać. Westchnął z uśmiechem do swoich wspomnień.
Ale to za kilka lat, najprędzej.
Wtem jego uwagę przykuł stojący blisko dosyć wysoki mężczyzna o ciemnej karnacji, z eleganckim złocistym turbanem na głowie. Pomimo, że jego ubiór był inny - i jakże przecież różny od tradycyjnych, bogato zdobionych calimszyckich szat sędziów i urzędników - i na twarzy odciśniętych było kilka nowych zmarszczek, niechybne ślady podróży, to marynarz rozpoznał go od razu. Przez kilka chwil ten człowiek był przecież najważniejszą postacią w życiu Courynna -
Albo przynajmniej w mojej śmierci, dodał w myślach z przekąsem.
Zbliżył się ostrożnie do Bahadura, przyjrzał z bliska jeszcze raz - ot tak, dla pewności i przemówił półgębkiem:
- Daleko od domu zaprowadziły was obowiązki, sułtanie.
Prawie syknął - słowa Courynna go zaskoczyły. Tak szybko, aby tylko nie dawać sygnałów o swoim popłochu, przeniósł wzrok na marynarza. Cóż, annuv nie odprawiał, więc źle nie było.
-
A owszem - uśmiechnął się lekko, starając się ukryć zdenerwowanie.
Kiedy patrzył na zawadiakę, zaczęło mu coś świtać w głowie. Jakiś podwładny? Nie... ale dałby sobie rękę uciąć, że człowieka widział w przeciągu ostatnich dwóch lat. Wreszcie, zdecydował się zaryzykować.
-
Courynn... Braegen? Mam rację? - spojrzał, szukając potwierdzenia. Nie było go, gdy szermierz się przedstawiał, więc był skazany na domysły... z drugiej strony, w Teshurlu miał styczność z kilkudziesięcioma - góra! - cudzoziemcami, więc domysł miał wszelką szansę być trafny.
Courynn mlasnął zadowolony i pokiwał powoli głową z uznaniem.
-
Wasza pamięć dorównuje jedynie waszemu miłosierdziu, zauważam. - marynarz uśmiechnął się sympatycznie do caliszyty i mrugnął porozumiewawczo -
Po zdenerwowaniu wnoszę, żeśta na statku incognito, hmm?
Ach, więc to on. Bahadur jak przez mgłę pamiętał jego proces – był iście ucieszny, największa parodia sprawiedliwości, jaką widział od lat. Paszy nie podobały się waterdhaviańskie statki kupieckie, to pasza wysłał zwadźców... i żądania sprawiedliwości, jeśli któryś z nich padł. Jako sułtan musiał znosić przemytników i kaprysy Rundeenu, ale na taką kpinę pozwalać nie zamierzał. Nigdy.
-
Trafniej byłoby powiedzieć, że nie chciałbym obnosić się ze swoją obecnością – odpowiedział z uśmiechem –
Zbyt wiele osób chciałoby kupić mą skórę, a ja jestem do niej dość przywiązany - sprecyzował.
Tym razem zdecydował się na grę va banque - będzie z zawadiaką całkowicie szczery. Jeśli ów skojarzył jego powołanie, to półsłówka nie miały żadnego sensu... nadto, Courynn wyglądał na osobę, która mogłaby docenić szczerość.
Marynarz przez chwilę przyglądał się obcokrajowcowi w milczeniu, aż w końcu - po czasie, który mógł wydać się wiecznością - szeroki uśmiech znów zawitał na jego twarzy.
-
Tacy kupcy to niebezpieczna przypadłość, szczególnie nad wodą, gdzie łatwo zniknąć bez śladu nawet po nieuważnym wyglądaniu przez burtę. - Courynn odwrócił się na chwilę od caliszyty i oparł o niską balustradę pokładu -
Ale nie tylko wy macie dobrą pamięć, sułtanie. Byłbym najgorszym łajdakiem, gdybym przyłożył rękę do waszej krzywdy, po tym, jak wyście mnie ułaskawili. - Zerknął na rozmówcę i uśmiechnął się szeroko raz jeszcze -
Poza tym, jesteśmy teraz jedną załogą!
-
Nie o skrytobójców się najbardziej lękam. – stwierdził Bahadur cicho –
Takich pewno na statku nie ma. Ale jeśli zrewiduje nas statek pod caliszycką banderą, to któryś z załogantów mógłby się połakomić na łatwą monetę i szepnąć komuś o mnie. A to, do którego Pesarkhala we flocie biegnie lojalność kapitanów, to zawsze loteria... – wzruszył ramionami, próbując odegnać niewesołe myśli.
Syl-Ralbahrem Floty był nominalnie sam syl-pasza. Praktycznie jednak oznaczało to tylko zwierzchnictwo nad marynarką – syl-sułtanem Nallojal (czyli sił morskich calimszanu) był Fahd, najstarszy z bahadurowych braci. Akurat ten, z którym sułtana Teshurl dzieliła głęboka niechęć...
-
Zresztą, pal to licho. Dobrze was widzieć – uśmiechnął się –
Jak mówiłeś, wszyscy jesteśmy jedną załogą! Powiedz – dawno przestałeś pływać pod tym, jak mu tam, waterdhavianem?
-
Charvy Amalith. Nazywał się Charvy Amalith. - odparł szybko Courynn i raz jeszcze wygodnie rozparł się o balustradę. Patrząc na horyzont w kierunku, w którym jeszcze niedawno niknęła Athkatla, bezgłośnie poruszał ustami, jakby coś liczył. -
Nie będzie więcej niż sześć miesięcy. - mlasnął z namysłem -
I pewnie pływałbym dalej, gdyby jeszcze była możliwość. Niestety - rozłożył szeroko ręce z niegasnącym uśmiechem -
po kolejnym przetasowaniu politycznym i koniunkturalnym, flota zaczęła ciążyć Amalithowi. Od dawna już zajmowaliśmy się prawie wyłącznie obsługą północnych części Wybrzeża Mieczy, a po kolejnym przetasowaniu w Luskańskiej Radzie Kapitanów, przemyt w tamtych rejonach stał się wielce... nieopłacalny. Amalith przerzucił się na szlaki lądowe wiodące przez Mirabar, a ja, jak i prawie cała reszta jego floty, zostaliśmy na bruku.
Courynn, pomimo mówienia o nieodwracalnie utraconym - a przecież tak swojego czasu szczęśliwym - rozdziale swojego życia jakoś nie tracił werwy i pogody ducha. Za chwilę kontynuował: -
To było z pół roku temu. Odebrałem od zarządcy Dukana małą odprawę za lojalną służbę i wyruszyłem na południe, do Athkatli. Od tamtego czasu zajmowałem się... czymś innym.
Marynarz nieznacznie wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie byłoby to coś, o czym rozmawiałby chętnie. Za chwilę z horyzontu przeniósł świdrujący wzrok na caliszytę.
-
A wy, sułtanie? Dawno zrezygnowaliście z pereł i przepychów Teshurlu?
-
Bahadurze – mówili cicho, raczej w pobliżu otwartego bulaja nie było... ale trzeba było chuchać na zimno... –
Mam też imię – mrugnął –
Będzie z kilka tygodni, jak opuściłem to gniazdo przemytników. Trzeba było coś zrobić w Amn, a odmówić się nie dało. I takie moje szczęście, że skończyłem na okręcie pirackim i robię za przestrach siedmiu mórz! – roześmiał się.
Tak, to była pokrótce opowiedziana cała historia. Liczył na to, że Courynn nie będzie się dopytywał... w końcu było jasne, czyje rozkazy wykonywał - a negocjacje były pewnego rodzaju tajemnicą dyplomatyczną, której zdradzać - w imię własnych zasad - bez powodu nie zamierzał.
Marynarz tylko rozłożył ręce i zarechotał do wtóru.
-
Jak opuszczać dom, to już opuszczać z rozmachem - tak przynajmniej jeszcze niemały kawał świata zobaczycie. A żeby uchodzić za pirata, najpierw byście się musieli kilku zębów pozbyć i nie kąpać przynajmniej ze dwa księżyce. - Courynn uśmiechnął się lekko -
Miewałem przeprawy z tutejszymi i tamtejszymi piratami. Lepiej, jakbyśmy nie weszli sobie w drogę na tej wyprawie. Chociaż z tego, co plotkują ciury portowe, to akurat na tym statku będziemy mieli, w razie potyczki, potężnego sojusznika.
-
Nie gadajcie, widzieliście kapitana? Wystroił się bardziej niż pasza na paradzie – odciął się żartem, choć głos ściszył. O temperamencie kapitana Lanthisa było głośno -
I o jakim sojuszniku mówisz? Słyszałem tylko, że kapitan jest magiem w imieniu Rady - zaczął, znów niezbyt głośno. Nie sądził, żeby w plotkach było dużo prawdy... ale zawsze można z nich coś wyciągnąć.
Marynarz raz jeszcze wzruszył ramionami.
-
W każdej plotce jest ziarnko prawdy, szczególnie plotce portowej. - odparł sentencjonalnie Courynn, po czym wyjaśnił szybko: -
Zanim zdecydowałem się odpowiedzieć na ogłoszenie Lanthisa popytałem w porcie co nieco. Ponoć kapitan włada potężną magią, ale oprócz tego jest na tyle tajemniczy, że niewiele więcej o nim wiadomo. - Braegen wychylił się przez burtę i energicznie smarknął w morskie odmęty. -
A, i Rada czerpie z tych jego ekspedycji niezłe profity. Mam nadzieję, że uda się z tego wykroić kawałek tortu.
-
Czyli słuchałeś tych samych pijaczków, co i ja - podsumował -
Zastanawia mnie tylko, po co kapitanowi tyle ostrzy. Na morzu tyle nie trzeba - w końcu, korsarskiego galeonu chyba nikt nie tyka...
-
Chyba, że inni korsarze. - jeszcze raz yartarczyk dokładnie zlustrował horyzont i westchnął cicho: -
Ano, patrząc po ilości najemników na galeonie, rzekłbym, że cel naszej podróży leży raczej w głębi lądu, a statek jest jedynie opakowaniem - transportem, który ma nas dostarczyć do celu i przewieźć z powrotem cokolwiek, co stamtąd wyciągniemy. Nie, żeby mi to odpowiadało - najpewniej czuję się na solidnych, dębowych deskach. - i jakby na potwierdzenie swoich słów tupnął donośnie, przyciągając uwagę kilku najbliższych majtków.
-
Tymczasem nie ma co snuć domysłów. Pójdę sprawdzić, co reszta robi na dole. A wy, Bahadurze, bądzcie spokojni. Wasz mały sekret jest ze mną bezpieczny.
Courynn westchnął z namysłem i mruknął jeszcze na odchodne: -
Ciekawe gdzie nas zaprowadzi ten rejs.