Ziemia... Jak to człowiek może stęsknić się za jednym słowem. Zwłaszcza po dwóch miesiącach siedzenia na zadku w ciasnej kabinie, żarcia grochu z kapustą kiszoną, lub od... święta słoniną.
Bezmiar oceanu, który wpierw zachwycał, szybko się znudził.
A rozrywki jakimi był hazard wszelaki, straciły na uroku, gdy sakiewka zamiast pęcznieć od monet wisiała smętnie coraz bardziej pustawa.
Dwa miesiące oswajania się z ciężką rolą... opiekuna żywiołowej pannicy de Briosse.
Na szczęście, nie przywykły do marynarskiego wiktu i delikatny żołądek szlachcianki ograniczał jej aktywność. Choć przez to, szlachcic często gadał do jej zadka, gdy zwracała kolejny obiad morzu.
Z czasem jednak do jedzenia przywykła, niestety.
No i grog, zrazu smaczny dodatek do posiłku stał się po tylu tygodniach zmorą. Ale koniec z tym ! Dopłynęli.
Robert Arthur de Marsac. Najczęściej zwany Robertem, lub de Marsac przyglądał się skrawkowi lądu rosnącemu w oczach. Szlachcic był mężczyzną wysokim i postawnym. Dość szerokim w barach, acz bez przesady. Czarne długie włosy i krótka bródka przystrzyżona podług mody z Cles okalały podbródek mężczyzny.
Ubrany jak pospolity szlachciura Robert miał na ubranie narzucony płaszcz, który ukrywał tak charakterystyczną cechę jego stroju. Pistolety.
Oprócz rapiera i lewak, Robert nosił pistolety. I to nie byle jakie. Dwa pistolety dubeltowe, niemalże małe armaty z przodu, dwa zwyczajne pistolety, schowane w pasie za plecami. I po jednym pistolecie ukrytym przemyślnie w każdym wysokim bucie z cholewą.
Stroju dopełniał i kapelusz trzymany w dłoni, stary i wytarty, acz ozdobiony piórem. Co prawda postrzępionym, ale to detal.
Jednakże marynarze nie zapamiętali de Marsac'a z uwagi na obwieszenie pistoletami jak bombkami choinka na święta. A bardziej ze względu na głos. Niski chrapliwy głos o nieco nieprzyjemnym brzmieniu.
Głos którego nie dało się zapomnieć.
Może ten głos był właśnie powodem, dla którego spoglądał w milczeniu na Port Hope, ciekaw co go czego na nowym lądzie, w nowym życiu.