Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-02-2012, 18:08   #1
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Assasin's Creed: Zmierzch Templariuszy [historcial sci-fi, autorski]

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mLgQ3em2JYY&feature=related[/MEDIA]



19 stycznia rok 1308



-Widzisz go?

-Tak. Przez cały czas…

-Tylko nie zrób nic głupiego. Rozkazy są jasne. Mamy czekać na sygnał.

-Więc co robimy teraz?

-Czekamy, bracie. Po prostu czekamy…



***


Świeża porcja końskiego łajna opadła z majestatycznym plaśnięciem na zdeptany śnieg. Śmierdząca chmura pary poniosła się w górę, by szybko wymieszać się z oddechami przechodniów i kupców, wypełniających po brzegi Londyńską uliczkę. Mróz tłumił zwyczajowy smród miasta, lecz nawet w czasie tak srogiej zimy trudno było nie poczuć charakterystycznej woni odchodów, potu oraz nieczystości zalegających na ulicy.



Koń, który zostawił za sobą śmierdzący ślad swojej bytności przyśpieszył nieco, kłuty ostrogami po bokach. Jeździec odruchowo zasłonił twarz wełnianym szalem, chroniąc się przed smrodem oraz zimnem. Bezwiednie poprawił pęk listów trzymany pod ubraniem i po raz kolejny przeklął swój los. Wielu ludzi mogłoby zazdrościć Pierre’owi de Foyal’owi. Był gońcem, dobrze płacono mu za każdy list a on sam podróżował po za granice Francji. Do tego ojciec nauczył go czytać i pisać, a w drodze czystego przypadku opanował także podstawy języka angielskiego. I właśnie z powodu znajomości angielszczyzny otrzymał to zadanie. Dobrze płatne, ale za razem czasochłonne.

W gruncie rzeczy, Pierre był prostym człowiekiem i nie miał dupoko w głębie kto jest jego pracodawcą. List, miejsce docelowe, zapłata. To te trzy rzeczy liczyły się najbardziej. Ale nawet de Foyal poczuł delikatny dotyk zaskoczenia, gdy wezwany został pod tylne drzwi Uniwersytetu Sorbony a postać z głębokim kapturem na głowie wręczyła mu sakiewkę z zaliczką oraz gruby plik listów związanych sznurkiem.

Ale nawet pomimo świadomości, że już niedługo jego sakiewka stanie się jeszcze cięższa, nie mógł nie przeklinać. Było mu zimno, złapał katar, przemoknął a dupa bolała go jak po jeździe na oklep.

Pierre z trudem zszedł z konia, rzucił kilka pensów stajennemu i powolnym krokiem wszedł na targowisko. Dziesiątki ludzi tłoczyło się na niewielkim placu znajdującym się nad brzegiem Tamizy, kłócąc się, handlując, krzycząc oraz najzwyczajniej w świecie snując się bez celu pomiędzy straganami. Kurier, który wychował się na wsi, cały czas nie mógł pojąc dlaczego ludzie tak usilnie uciekali w te smrodliwe i zatłoczone gniazda grzechu, nazywane miastami.

Kurier rozejrzał się, wodząc wzrokiem po szyldach wiszących nad drzwiami każdego z budynków otaczających rynek. Wedle słów pracodawcy, miał odnaleźć warsztat kowalski „Okopcony Młot” i podać listy handlarzowi mającemu stoisko po prawej stronie drzwi.

„Okopcony Młot” okazał się zabitą dechami i zaniedbaną ruderą. Pierre aż sam się zdziwił, słysząc dobiegający z parteru dźwięk młotka uderzającego o kowadło. Gdyby budynek miał oddawać charakter właściciela, to tutaj mieszkałby pewnie jakiś zachlaj-morda.

Mężczyzna odpuścił sobie jednak rozważania na temat podupadłego warsztatu i podszedł do ośnieżonego straganu ustawionego obok drzwi. Na sękatych deskach stały zbite byle jak skrzynki, zawierające w sobie przeróżne śmieci. Z pewnym niesmakiem przyjrzał się siedzącemu za nim handlarzowi, nie zwracając nawet uwagi na gołębia wylatującego przez okno „Okopconego Młota”.

Kupiec nieufnie spojrzał na przybysza, w sposób dość nietypowy dla handlarza. Ten typ spojrzenia mówił „Odejdź stąd i nie przeszkadzaj”. Całość obrazu dopełniały łachmany, jakie miał na sobie mężczyzna oraz szal zakrywający większość twarzy. Pierre odchrząknął i sięgnął pod pazuchę.


-Mam dla pana listy…- zaczął ostrożnie, nie będąc pewnym czy to na pewno ta osoba.- Mój pracodawca obiecał mi sowitą zapłatę za ich dostarczenie.

Handlarz szybko wstał z ociosanego pieńka, na którym siedział a jego oczy utkwiły na zwitku kopert. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, za plecami kuriera rozległ się nosowy, nieprzyjemny głos.

-Stój gdzie stoisz, kochaneczku…- Pierre odwrócił się powoli żeby spojrzeć w twarz, której główną częścią był złamany nos wystający spod talerzowego hełmu. Obcy uśmiechał się w nieprzyjemny sposób, niedbale opierając halabardę na ramieniu.

Za jego plecami stało pięciu podobnych dryblasów. Spod niechlujnych i upaćkanych płaszczy podróżnych wystawały rękojeści mieczy oraz toporów.

Francuz zająknął się, cofając o krok. Handlarz zgarbił się i spiął, bacznie obserwując niespodziewanych gości.

-Stój gdzie stoisz, kochasiu.- powtórzył tamten, kciukiem trąc o drzewiec halabardy.- Teraz ładnie oddasz nam te listy i pójdziesz z nami, a może nasz pracodawca będzie dla ciebie łaskawy.

Pierre przełknął ślinę, wodząc oczami po twarzach napastników. Znał ten typ ludzi, nie raz musiał przed nimi uciekać lub kryć się po lasach, wcześniej porzuciwszy konia. Już teraz wiedział że czego by nie zrobił, zabiją go, dla zabawy. Musiał uciekać, ale nie miał jak. Handlarz, z którym stał teraz ramię w ramię milczał. To też nie wróżyło niczego dobrego.


-Więc jak będzie, kochasiu?- zapytał rębacz, tępą końcówką halabardy grzebiąc w śniegu.- Mamy to załatwić ładnie, czy też zmusisz nas do rękoczynów?

De Foyal przełknął ślinę, szukając właściwych słów. Nie miał pojęcia czego mogli od niego chcieć. Był kurierem, gońcem, zwykłym posłańcem mającym za zadanie dostarczyć przesyłkę w wyznaczone miejsce. Właśnie to chciał powiedzieć, lecz strach ścisnął mu gardło do tego stopnia, że zdobył się na jedynie niezrozumiały bełkot.

-Uciekaj.- Pierre spojrzał na stojącego obok handlarza, akurat w chwili, gdy zamaskowany mężczyzna wskoczył na swój stragan kopiąc z całej siły w jedną ze skrzynek ze śmieciami.

Improwizowany pocisk wystrzelił do przodu, trafiając w twarz przywódcę bandytów. Pozostała piątka z przekleństwami na ustach dobyła broni, tym samym dając handlarzowi czas na posłanie w ich stronę jeszcze dwóch skrzynek. Kolejny napastnik zwalił się na ziemię niczym worek kartofli.

-Co to za jeden?- herszt bandy z trudem podniósł się na proste nogi, dociskając dłoń do pociętej i poobijanej twarzy. Gwoździe, kawałki szkła i gruzy tkwiły w jego skórze. Dryblas widział już w swoim życiu wiele walk i na pierwszy rzut oka mógł dostrzec wprawnego wojownika. Ten mężczyzna, kimkolwiek by nie był, znał się na walce.

-Brać go! Bić po nogach! Sam go, kurwa, chcę wypatroszyć!- stojący dookoła gapie cofnęli się, widząc czterech najmitów okrążających stragan, na którym stał zakapturzony mężczyzna. Domniemany kupiec uśmiechnął się tylko pod nosem i rozejrzał dookoła.

Dwa uderzenia serca później szybował już w powietrzu, obiema stopami lądując na twarzy najmity z toporem. Stojący obok niego towarzysz zaryczał gniewnie, wyprowadzając poziome cięcie na wysokości głowy napastnika. Zwinny mężczyzna wygiął się jednak do tyłu, a ostrze miecza śmignęło mu niegroźnie przed twarzą. Następnie padł plecami na ziemię, wykonał sprężynkę i uniknął ciosu trzeciego z bandy, próbującego rozdeptać mu głowę na brukowanej drodze.

-Nie możecie trafić jednego szmaciarza?- przywódca ryknął wściekle, zbierając z ziemi swoją halabardę.

Handlarz zauważył to kątem oka, jednocześnie zauważając, że stojący po jego lewej stronie najemnik szykuje się do pchnięcia sztyletem. Mężczyzna odczekał jeszcze sekundę a w chwili ciosu, cofnął się o krok. Zaskoczony bandyta wytrzeszczył tylko oczy, widząc jak jego niedoszła ofiara chwyta go za nadgarstek, szybkim szarpnięciem łamie go a następnie przetacza się zwinnie po zgiętym karku zakapiora. Finalnie wylądował obiema stopami na bruku i ruszył biegiem w stronę zaskoczonego lidera bandy.

Szef najmitów był pod wrażeniem. Facet wiedział co robi, zachowywał zimną krew a do tego był w stanie obronić się przed przeważającym liczebnie przeciwnikiem. W innym wypadku pewnie odpuściłby sobie zabijanie go, i zaproponował dołączenie się do jego bandy. Widział jednak, dla kogo pracuje. Oni nie wybaczali zdrady.

Dlatego też pochylił się nieco, poprawił chwyt na halabardzie i odczekał aż uciekinier zbliży się na odległość ciosu.

Cięcie wyprowadzone początkowo z góry zmieniło się nieco mniej więcej w połowie drogi do celu. Ostrze, początkowo wymierzone w głowę biegnącego mężczyzny, gwałtownie zmieniło kąt. Z założenia, przeciętny wojownik nie zdążyłby zrobić uniku a masywna broń rozprułaby mu brzuch. Handlarz jednak zadrobił w miejscu nogami, przyhamował i pochylił się nisko. Rozpędzone ostrze ścięło mu czubek kaptura a rozpędzony drzewiec o kilka milimetrów minął jego twarz.

-Nieźle

Były to ostatnie słowa, jakie usłyszał Lucas „Berdysz” Brown nim mężczyzna, którego miał zabić, wbił mu w pierś ukryte w rękawie ostrze. Wąska, ostra jak brzytwa klinga przebiła się kolejno przez skórzany napierśnik, kolczugę oraz przeszywanice. Cały proces trwał mniej niż sekundę. Browna przestał obchodzić już oddalający się biegiem mężczyzna. Jedyną rzeczą, jaka przykuwała uwagę najemnika oraz jego ludzi, była brunatna plama powoli rozlewająca się po prawej stronie jego piersi.

-Ale jak… ?- wyszeptał i padł na plecy. Ostatnią rzeczą jaką zobaczył, była oddalająca się postać ze srebrnym ostrzem wystającym ze ozdobnego karwasza.




***


Pierre nie widział walki, śmierci ani konającego najemnika. Pędząc wzdłuż brzegu Tamizy, biegł co sił w nogach. Nie widział prześladowców, nie słyszał krzyków ani odgłosów pościgu. Mimo to, biegł dalej. I tylko życiowa maksyma: Non venandi non ratio prohibere lacus (Brak pościgu nie jest powodem do przerwania ucieczki) pozwoliła mu uniknąć kolejnych trzech napastników, którzy wychynęli z zaułka obok zakładu kowalskiego. Ta trójka różniła się jednak od wcześniej napotkanych rębaczy. Dobre buty, brak widocznej broni no i zdecydowanie drobniejsza postawa. Każdy z nich ważył i mierzył zdecydowanie mniej od uciekającego kuriera.

Przez głowę francuza przemknęła myśl, aby dobyć zza paska drewnianą pałkę i zwyczajnie przebić się do stajni gdzie zostawił konia. Jednak nóż, który śmignął tuż nad jego uchem utwierdził go w przekonaniu, że w tym wypadku najlepszy będzie bieg. I to szybki.

Wielu niedoświadczonych uciekinierów często oglądało się za siebie. Był to błąd. Opór powietrza, brak skupienia na drodze oraz nagle pojawiające się przed uciekającymi przeszkody często były powodami nieudanych ucieczek, a co ważniejsze, przedwczesnych zgonów. Z resztą prawda była taka, że skoro człowiek ucieka żeby ratować życie, to i tak biegnie możliwie szybko. Czego by za sobą nie zobaczył, i tak już bardziej nie przyśpieszy.

Uciekając, Pierre wykazywał niesamowitą zdolność omijania przeszkód oraz ludzi, bez zwalniania przy tym. Dlatego też nie zwrócił najmniejszej uwagi na okrytego łachmanami mężczyznę, na którego omal nie wpadł. Domniemany żebrak obrócił się za nim i uśmiechnął pod rzadkim wąsem, słysząc zbliżające się kroki za swoimi plecami.

Dwóch ścigających nie miało nawet czasu zwolnić, gdy stojący na ich drodze bezdomny zrzucił płaszcz, jednocześnie dobywając zza pasa ciężkiego korbacza. Kolczasta kula na łańcuchu zafurkotała w powietrzu, z głośnym chrupnięciem rozbijając czaszkę pierwszemu z biegnących. Drugi zwinnie przeskoczył ponad ramieniem napastnika a trzeci…

Trzeci zaskowyczał niczym raniony pies, kiedy dłoń obcego zacisnęła się na jego twarzy i brutalnie powaliła na ziemię. Przez ułamek sekundy patrzył w beznamiętne oczy swojego oprawcy, a następnie poczuł jak trzonek korbacza miażdży mu grdykę.

Śniady najemnik ze złością wyprostował się i spojrzał za oddalającą się sylwetką. Zerwał z głowy kaptur i odkleił te irytujące wąsy z końskiego włosia. Następnie podszedł do stojącego obok straganu z ptactwem domowym i skinął głową właścicielowi. Kupiec odpowiedział skinieniem i podał mu stojąca pod ladą klatkę. Kilka sekund później gołąb pocztowy wyfrunął z niej, w pierścionku przy nóżce niosąc złożoną karteczkę.

-I kto to teraz posprząta… ?- wojownik oderwał oczy od ptasiego posłańca i rozejrzał się po małym pobojowisku, drapiąc po głowie. Następnie naciągnął kaptur na głowę i nucąc cicho, zniknął w najbliższym zaułku.

***

Pierre po raz pierwszy w życiu zaryzykował spojrzenia za siebie w czasie pościgu i prawie się przewrócił. Nie miał zielonego pojęcia, kto mu pomógł, ale zrobił to w sposób szybki, krwawy, i jak się okazało, nie do końca precyzyjny. Z drugiej jednak strony, dwóch prześladowców mniej zwiększało szanse na przetrwanie.

Kurier gwałtownie skręcił w jakiś zaułek i przykucnął w nim, kryjąc się za beczką deszczówki. Leżący obok pijak zachrapał głośno, wypuszczając z objęć gliniany antałek zawierający w sobie resztkę gorzały. Zamarł, gdy tuż za rogiem rozległy się szybkie kroki.


***


George Williams z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Tamten skurwiel zabił mu dwóch podkomendnych bez mrugnięcia okiem, a i on otarł się o śmierć. Odruchowo docisnął dłoń do boku, który zraniły mu kolce korbacza.

Teraz najważniejszy był ten przeklęty kurier. Mężczyzna miał pecha że kazano dostarczyć mu list do tej, a nie innej osoby. Ale w tym wypadku nie było to ważne. Cel, który im przyświecał, pozwalał na pewne… prostolinijne zachowania. Takie jak pozbywanie się wszystkich świadków. Mistrz wydał mu bardzo precyzyjne instrukcje w tej sprawie.

Łowca zwolnił nieco, rozglądając się dookoła. Jego cel nie miał już gdzie uciekać. Kilka ślepych uliczek, zamknięte magazyny, dok no i rzeka. Mógł wskoczyć do rzeki, ale to oznaczałoby samobójstwo. Lód na Tamizie był cienki, nie było szans żeby utrzymał kogokolwiek cięższego niż dziecko.

Williams zaczął więc ostrożnie przeszukiwać zaułki. W czwartym z kolei usłyszał chrapanie. Głębokie, nosowe, zaprawione alkoholową nutą. Spokojnie zajrzał do środka, jednocześnie wyjmując zza pasa długi nóż. Pijak spał w najlepsze, okryty grubą stertą śmierdzących łachmanów. George zignorował go, powoli zbliżając się do beczki z częściowo zamarzniętą wodą.

Zaklął cicho, widząc ordynarnie pustą przestrzeń. Nie było go tam. Musiał schować się gdzieś indziej. Ale gdzie? Chociaż z drugiej strony, po drodze minął stary wóz z sianem… No tak!

Rozgorączkowany mężczyzna ruszył szybko w górę ulicy, nie zauważając jak trzecia ręka pijaka ostrożnie wyłania się spod płaszcza i zdejmuje mu z głowy kupkę szmat. Pierre już teraz wiedział, że nawet porządna kąpiel nie zmyje z niego tego smrodu. Ale żył. To się liczyło. Żył i mógł uciec. Nie zwrócił nawet uwagi na dziwny symbol zamieszczony na każdej z kopert.




***


Londyn, teraz


Postać w białym kitlu spojrzała krytycznie na ekran, szybko uruchamiając buforowanie oraz filtr nagrania. Delikatne problemy techniczne mogły być związane z niestabilnym łączem. Ale nawet pomijając problemy z synchronizacją, efekty był na wyraz dobre.

-Jak miewa się nasz obiekt?

Naukowiec aż podskoczył, słysząc za plecami zimny, kobiecy głos. Od razu obrócił się i wstał, z trudem powstrzymując się od salutu. Dystyngowana kobieta w okolicach czterdziestki spojrzała na niego wyczekująco, unosząc brew. Pod niedbale narzuconym na ramiona kitlem nosiła dopasowany do jej pozycji kostium ze srebrnym krzyżem wpiętym w klapę.

-Pani England

-Czekam, doktorze.

Mężczyzna szybko uruchomił zapasowy monitor, wyświetlając na nim wykres kodu DNA.

-Brakuje nam jeszcze ponad dwudziestu pięciu procent do pełnego połączenia, ale już mamy interesujące nas informacje. Dane są niestety niepewne, bardzo możliwe że… No

-Mów, człowieku! Nie mamy czasu na twoje wahanie!

-Potrzeba nam jeszcze kilku obiektów, powiązanych z tym okresem. Nasze obecne źródło informacji nie jest w stanie w pełni połączyć się z przodkiem. Mamy zbyt wiele Zamazań.

Laeticia England westchnęła z niezadowoleniem i oparła się o panel kontrolny. Z trudem mogła pojąć jak ludzie mogą być tak słabi, tak niedoskonali, tak… nieudolni. Zmrużyła gniewnie oczy, widząc wychudzoną postać podrygująca w konwulsjach na świetlistym łożu. Nie spojrzała nawet na odczyt medyczny, wskazujący na migotanie komór. Ten człowiek był już nic nie wart. Śmieć, odpadek, coś po czym nie należy nawet mieć wyrzutów sumienia.

Kobieta wyprostowała się i poprawiła kitel na ramionach.

-Pozbyć się go. Zaraz zarządzę poszukiwania.

Laeticia England, prezes Abstergo Industries, członek wewnętrznego kręgu oraz mistrz Zakonu Templariuszy nie mogła wahać się ani chwili. Przed wyjściem obejrzała się jeszcze przez ramie, patrząc z dumą na dzieło rąk jej podwładnych.




Była to przyszłość.






************************************************** ***


Witam wszystkich w rekrutacji do stworzonej przeze mnie sesji w realiach Assasin's Creed. Każdy kto marzył kiedyś o zagłębieniu się w odmęty historii w skórze Assasyna, nie będąc jednocześnie Eziem Auditore d Firenze ani Altairem Ibn-La'Ahadem, ma niepowtarzalną okazję.

Z góry informuję jednak że sesja będzie wymagała dość częstego kontaktowania się z MG lub innymi graczami przy pomocy Prywatnych Wiadomości lub niezwykle prostego komunikatora GG.

Jednocześnie chciałbym też zaznaczyć że nie jestem wrednym ani sadystycznym mistrzem gry, który wymaga od graczy wiecznego obawiania się o życie z każdej możliwej strony. Sesje RPG mają dawać przyjemnośc za równo graczom jak i Mistrzowi Gry.

Fabuła sesji będzie obracać się dookoła wydarzeń historycznych za czasów panowania króla Filipa Pięknego. Gracze wcielą się w członków Paryskiej komórki Assasynów, wykonujących zadania zlecone przez Mentora, przywódcę Bractwa.

Wględem samej rozgrywki, będzie to tyle o ile otwarty sandbox. Przy wykonywaniu zadań gracze będą mieli swobodność w planowaniu i dotarciu do celu.

Rekrutacja trwa Niedzieli 4 Marca. Minimalna liczba graczy to dwóch, maksymalna pięciu/sześciu. Karty proszę wysyłać mi na PW. Mechanika tworzenia postaci zawarta zostanie w poście poniżej.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...

Ostatnio edytowane przez Makotto : 20-02-2012 o 18:48. Powód: Dzięki za zwrócenie uwagi, Kymil
Makotto jest offline