Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-03-2012, 22:03   #1
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Assasin's Creed: Zmierzch Templariuszy [historical sci-fi, autorski]

Bo upadek nigdy nie jest kwestią przypadku...



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JsOamyTCnPU&list=FL_aozUtfXzEkAHnZtMG_6FA& index=1&feature=plpp_video[/MEDIA]


Londyn, teraz


-Vidic, do jasnej cholery! Co się dzieje?!- młody lekarz z trudem docisnął rękę wyrywającego się mężczyzny z powrotem do oparcia fotela. Metalowe zatrzaski z kliknięciem zamknęły się nad drgającą spazmatycznie kończyną.



Widoczna na ekranie twarz wyostrzyła się, gdy doktor Warren Vidic pochylił się w stronę kamery. Projekt był ryzykowny, głównie dla nowych obiektów. Nigdy jeszcze synchronizacja nie miała być przeprowadzona u pięciu osób jednocześnie. Było to za równo wiekopomne, ale i wymagające przedsięwzięcie.

-Pięć gram środków uspokajających.- rzucił krótko, widząc jak pozostałe obiekty miotają się w czasie wstępnego wejścia do Animusa. Samo urządzenie było jeszcze dość wadliwe, o czym świadczył Obiekt 16.

-To ich zbije z nóg…- młody lekarz zawahał się, z całych sił trzymając prawą rękę miotającego się pacjenta.

-I to wystarczy, Mathews!- Vidic zmarszczył brwi, patrząc chłodno na rozmówcę. Był to jeden z młodych rekrutów, nie do końca świadomych, o co toczy się gra.- Mają tylko przekazywać obrazy, a nie kierować się w miejsca, które nie znają ze swojego DNA. Wykonać!

-Tak jest… - Eric Mathews przełknął ślinę, zdejmując strzykawkę pneumatyczną ze stojaka. Następnie skinął głową, by reszta lekarzy w pomieszczeniu zrobiła to samo.

TSSK!

Kilka sekund później pięć ciemnych sylwetek leżących na stołach zamarło, zagłębiając się we wspomnienia, o których nie miało pojęcia. Wcześniej jednak nastąpił niesamowity ból w skroniach oraz krótkotrwałe drgawki.

A potem… światło.


***


15 luty 1308, droga z Portsmouth do Londynu





Woźnica skrzywił się, po raz kolejny smagając powietrze lejcami. Pogoda była naprawdę Angielska. Ziąb, mgła i jeszcze ten deszcz. Stevo westchnął cicho, mocniej opatulił się płaszczem i spod kozła wyjął szklany antałek. Był młody, a ojciec często podkreślał, że picie w zbyt młodym wieku szkodzi na pomyślunek. Mimo to cygański młodzik wyjął zębami korek i wypluł go na kolana.

-Nie za dobrze ci tu, co?- Stevo aż podskoczył, słysząc tuż obok ucha zachrypnięty głos swojego ojca. Podstarzały Rom zaśmiał się tylko, wyjął synowi butelkę z rąk i samemu zajął jego miejsce. Chłopak chętnie skrył się pod krótkim zadaszeniem wozu.

-Em…- zaczął niepewnie, widząc jak ojciec pociąga zdrowy łyk gorzałki.

-Nie tłumacz się, smarku. W taki ziąb i psu bym pewnie nalał

Stevo odetchnął cicho i spojrzał na małe drzwiczki za plecami ojca. Jakże miło byłoby wejść do środka wozu, schować się w sianie i zasnąć przy blasku świec rozstawionych wzdłuż drewnianych ścian. Młodzik nie znał innego życia. Był Cyganem, z dziada na pradziada, i gdyby nawet mógł, nie zamieniłby tego na żadne inne życie.

Wiedział jednak, że nie mógł wejść teraz do wozu który przez całe życie uważał za dom.

-Nawet o tym nie myśl, synu.- głos ojca otrzeźwił chłopaka na tyle, że cofnął dłoń od małych drzwiczek.

-Ale ojcze

-Stev. Rób jak mówię. I nie pytaj!- dodał, widząc już otwierające się usta jego pierworodnego.

Stevo skrzywił się i podkulił nogi pod brodę. W sumie, nie wiedział zbyt wiele o tych dziwnych obcych. Widział tylko jak zeszli ze statku z francuską banderą, wymienili kilka słów z Królem, przywódcą taboru i szybko zajęli jeden z wozów. Pech chciał, że owym wozem okazał się ten, w którym mieszkała rodzina chłopaka.

-To przyjaciele.- głos ojca po raz kolejny wyrwał młodzika z jego ponurych rozmyślań.

-Ja wiem… Tamta dziewczyna i jej czterech przybocznych na pewno…- Stev zadrżał na myśl o zimnych spojrzeniach i kocich ruchach czterech Cyganów idących niczym cienie w ślad za Nią. I już wtedy, nawet ktoś tak młody jak Stevo miał pewność, że nie tylko uroda była powodem, dla którego towarzyszyło jej czterech przybocznych. Miała w sobie coś niezwykłego.- Jest z rodu wojowników, prawda?

Stary Luca westchnął cicho, po raz kolejny żałując tego, że syn był równie spostrzegawczy i domyślny co jego matka.

-Tak…- stary Rom odpowiedział niechętnie.- A nawet, jeśli się w nim nie urodziła, to wiedz że teraz ona i jej towarzysze walczą za nas.

-A ci obcy… ?

Bo oprócz piątki Cyganów, było też czterech innych. Jeden co prawda, mówił płynnie po romsku, ale w tym świdrującym uszy poddialekcie z okolic ziem królestwa Polskiego. Ale za to pozostała trójka… potężny mężczyzna z wielkim mieczem przy siodle konia, dziwny chłopak w płaszczu z kapturem i ich przywódca, zdecydowanie z Romami nie mieli za dużo wspólnego. Ale mimo to Król ugościł ich niczym najznakomitszych gości. Król, a za razem dziadek Steva.

-To też przyjaciele, synu. Też walczą. Nie tylko o nas, ale także o wszystkich tych, którzy cierpią niesłuszne krzywdy. O chłopów, mieszczan

-Ale chłopi i mieszczanie nas nienawidzą, ojcze.

Luca zaniemówił, znów pociągając z gąsiorka. Dokładnie wiedział, kim są obcy w jego rodzinnym wozie. Wiedział też, dlaczego chłopi i mieszczanie pluli na jego rodaków. O cichej wojnie, prowadzonej pomiędzy urzędnikami w bogatych szatach. Wojnie nie na miecze, lecz na słowa zapisane w opasłych woluminach.

Ale nie mógł wciągać w te tajemnice własnego syna. Tak samo jak reszty taboru. Tylko on oraz Król wiedzieli o celu podróży obcych.

-Zrozumiesz jak dorośniesz.- odpowiedział w końcu, znów uderzając lejcami.


***


Wóz podskakiwał miarowo na nierównych kamieniach traktu, ale nikt z podróżników nie mógł narzekać. Wóz nie był wypchany poduchami ani złoconymi draperiami, ale na pewno był wygodny. Ławy, skórzane siedziska a nawet stóg siana w rogu drewnianego pomieszczenia pozwalał na niebywały wręcz komfort.

-Ci twoi nie zmarzną tam na górze?- Rico zainteresował się, leżąc na stogu, ze słomką w zębach. Pytanie skierowane było do Anouk, a dotyczyło jej czterech towarzyszy, siedzących na dachach wozów taboru. Uparli się, by mieć oko na drogę. I słusznie.

Wszyscy siedzący w wozie znali się już od dwóch lat. Działając do tej pory w Paryżu, po raz pierwsi zostali wysłani do obcego miasta. Ale Mentor był w tym wypadku stanowczy, a sama sprawa była nie cierpiąca zwłoki. Każde z Assasynów dobrze pamiętało dzień sprzed dwóch tygodni, gdy do drzwi ich kryjówki zapukał zakapturzony starzec. Mentor…


***




Kiedy zaskoczenie przeminęło, pierwszy odezwał się Bennet.

-Mentorze

-Nie czas na formalności.- starzec machnął ręką, siadając na wolnym stołku. W oczy rzucił się brak palca serdecznego u jego prawej ręki. Był ze starszego pokolenia, kiedy to jeszcze kontynuowano ten obyczaj. On sam zmienił to okaleczanie się, na wypalanie znaku przy pomocy rozgrzanej obrączki. Dzięki temu Assasyni stali się jeszcze mniej rozpoznawalni.

-Jedziecie do Londynu.- powiedział w końcu i uniósł dłoń, uciszając zawczasu swoich podopiecznych. Znał twarz każdego z nich, i obserwował ich postępy nawet, gdy o tym nie wiedzieli.- Wiecie, że nie wysyłałby was tam bez powodu. Dowiedziałem się przed chwilą, że zginął nasz szpieg infiltrujący Uniwersytet Sorbony.

Starzec pochylił głowę i westchnął, opierając się jedną ręką o blat stołu.

-To wielki cios dla Bractwa. Nie zdołaliśmy go ostrzec, ani ocalić. Na szczęście był mężem światłym i daleko widzącym. Wysłał wszystkie informacje, jakie zdołał zdobyć prosto do naszych braci w Londynie.

Stojący wtedy pod ścianą Diego zmarszczył brwi, krzyżując ręce na piersi.

-Więc, czemu mimo to musimy tam jechać, Mentorze?

Przywódca Bractwa uśmiechnął się lekko do Wenecianina.

-Kurier został zaatakowany przez rębaczy działających z ramienia naszych wrogów. Zdołał zbiec, lecz w czasie zamieszania nasi bracia z Londynu zgubili jego trop. Jest ich tam niewielu. Potrzebna jest więc wasza pomoc. Musicie go odszukać i odzyskać listy. To konieczne, by powstrzymać kolejny ruch Templariuszy. Oni coś szykują, to pewne. Filip Piękny zaczął zwalczać ich wpływy, zamykać zakonników w celach i rekwirować ich majątki. Zakon Templariuszy jest teraz jak ranna bestia. Osłabiona, lecz wciąż szalenie niebezpieczna.

Jacquou skinął głową, ruszając w stronę drzwi.

-Nie mamy więc czasu, Mentorze. Ruszajmy.- powiedział i zamarł w pół kroku, widząc delikatny uśmiech na twarzy starca.

-Spokojnie, chłopcze, spokojnie. Najpierw Anouk będzie musiała poprosić swoich cygańskich braci o pomoc przy dostaniu się do portu przy kanale La Manche, a potem dalej, do Londynu

Młoda cyganka nie dała poznać po sobie za wiele. Poprawiła tylko długą szpilkę do włosów i spojrzała w okno.

-To nie będzie problemem, Mentorze. Mój ród był szanowany, a inne tabory z chęcią pomagają w słusznej zemście. Wezmę ze sobą moich braci


***


I oto byli tam. Pięcioro Assasynów siedzących w jednym z wozów cygańskiego taboru, jadących ku mrocznemu miastu. Ku Londynowi.

 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...

Ostatnio edytowane przez Makotto : 07-03-2012 o 15:17.
Makotto jest offline