Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-03-2012, 11:04   #502
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Skąd on znał tę dziewczynę? Duże, okrągłe i zielone oczy. Pełne, czerwone usta. Sympatyczna twarz… Tylko kąt jakiś nie taki… rozrzucone w nieładzie włosy… i … te brunatne strużki koślawiące harmonię jej twarzy… - Nie, nie rozumiem cię… nie słyszę… musisz… mówić głośniej… wyraźniej… - Przez ten uporczywy świdrujący czaszkę brzęczyk nie potrafił zrozumieć co chciała mu powiedzieć. Nie słyszał jej. Właściwie… to nie słyszał niczego poza nim. A dziewczyna wlepiała w niego swoje rybie oczy i ostatnim wysiłkiem próbowała coś przekazać. Dławiła się krwią. Na jej pełnych ustach co rusz wykwitały krwawe bańki. – Co? – niecierpliwił się – Co mówisz? – wyciągnął rękę w jej kierunku, jakby miało w czymkolwiek pomóc, że był bliżej.
Nagle… Tak. Przypomniał sobie. Pokój hotelowy w Kairze. Zdjęcia. Twarze i nazwiska. Niektóre nazwiska bez twarzy… Ale je zapamiętał… Niebezpieczna Francuzka z szaleństwem w oczach i jej pokojowa… tak, Maeva Emilienne. Teraz pamiętał dobrze. Tylko skąd ona tutaj… właściwie… gdzie…?
Rozejrzał się.
Nie byli jedynymi rozłożonymi na zimnej posadzce krypty. Wszędzie wokół kładły się pokotem ciała, często jedynie fragmenty ciał nieznanych mu ludzi i…. GHULI!!!

Cofnął rękę z obrzydzeniem bo nagle w jednej chwili pamięć wykonała karkołomne salto i jak flesze przed oczami Luci zaczęły przeskakiwać sceny walki, kłapiących głodnych szczęk, wspomnienie spiekoty pustyni i uciążliwości monsunowego deszczu. Twarze i wydarzenia. Ucieczki i pogonie. Strach.
Cofał się. Przez kairskie zaułki. Bagna Chandaki. Przez śmieciowisko miasta pariasów, potrzaskane wagony pociągu i cuchnące ściekiem kanały podmiejskich przedmieść gdzie śmierdzące potwory odgryzały ludziom głowy. Cały koszmar drogi z Nowego Yorku przeleciał przed oczami chłopaka z szybkością błyskawicy, a na końcu-początku była ta cholerna zupa! Skondensowany horror.
A potem nabrawszy impetu wspomnienia z siłą ciosu Tigera Jacka Dempseya odbiły i wróciły zogniskowane w trzech zębatych obręczach!

Koła wirowały. Tryby zazębiały się w ciągłym wirowaniu. Idealnie wpasowywały w siebie. Wykonywały bezbłędnie swoje zadanie. Ciągle. Wciąż, chociaż przecież już nie powinny, bo po to się tutaj znalazł. W tym jedynym celu zlazł do tej Doliny Śmierci, żeby powstrzymać te kręcące się koła mechanizmu, bo tak i jedynie tak potrafił przeciwstawić się złu, które już wiedział że realne i prawdziwe szykowało się właśnie by wypełznąć na świat po tysiącach lat niewoli i wyczekiwania. Głodne, wściekłe i złe.

Kręciły się, a nie powinny. Przecież biegł. Jak pomylony gnał przez zgraję chorych popaprańców do swojego celu. Tych wypatrzonych zębatych kół. I nagle…
Wybuch.
Tak…. Gdzieś niedaleko pieprznął dynamit…. Skutki wokół widać było jak na dłoni. Wszędzie dookoła walały się dymiące resztki… Jego też okopciło… Ale przetrwał… Jesteś niezniszczalny Luca… he, he… farciarzu… Czas dokończyć co się zaczęło…

Szarpnął się by wstać, podnieść upuszczony ładunek i pobiec wysadzić zębatki. Szarpnął się i krzyknął z bólu. Potworny ból szarpał zębami prawą nogę i wypromieniował w górę wyciskając z chłopaka wszelką energię i wolę walki. Zaskoczony i przestraszony nie na żarty zacisnął zęby i starając się pokonać ból przetoczył na plecy. Musiał jednak oberwać… A co tam?... Nie z takich tarapatów się wycho…

Zobaczył ją!

Zobaczył, że tam gdzie powinna znajdować się jego prawa noga… był tylko krwawy strzęp! Okopcona, zlepiona krwawym skrzepem miazga!! Zwyczajna, przemielona siłą eksplozji krwawa jatka, mięso, niczym się nie różniące od ochłapów ludzkich i tych spotworniałych szczątków walających się wszędzie wokół.
Wył. Krzyczał ze zgrozy. Płakał jak dziecko któremu wyrwano najulubieńszą zabawkę i dławił się własnym szlochem.
- Jezusie Nazareński!! Urwało mi nogę!! Kurrrwa!!! Ujebało mi nogeee!! Boże! Jak ja do domu wrócę? Jak się matce na oczy pokarzę!? Jak… jak ja mam teraz grać… w gałe… Booożeee…!! – niósł się pod kamienne sklepienie lament Luci podczas gdy on sam gramolił się poprzez szczątki i treść porozrywanych wybuchem wnętrzności po posadzce, rakiem, na łokciach, byle dalej od tej okropności. Od tego krwawego kikuta, który kiedyś był jego stopą.
 
Bogdan jest offline