Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2012, 21:30   #504
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Lepkie ręce nagle pociągnęły go z całą siłą w dół, aby po dotknięciu dna, odbić się i wystrzelić z Walterem na powierzchnię. Tam odpuściły. Zostawiły go samego. Chopp leżał na brzegu i ciężko oddychał. Miał zamknięte oczy. Bał się je otworzyć. Był niepewny sytuacji. Teraz leży, oddycha, nic się nie dzieje, ale co będzie zaraz? Co zobaczy, jak otworzy oczy? Najprawdopodobniej koszmar zacznie się od nowa. Nie będzie więc otwierał, pozwalając chwili trwać. Nie będzie prowokować złych duchów. Poczeka. Odpocznie.

Klatka piersiowa podnosiła się i opadała miarowo, równomiernie. Krople wody powoli wysychały i całkowicie znikały z jego ciała. Wkrótce nie będzie śladu po niedawnej kąpieli. Już prawie był spokojny. Nie myślał o niczym. Powoli zaczynał zapominać. O wszystkim.

Chociaż nie. mimo że wciąż miał zamknięte oczy, jego wzrok zaczynał dostrzegać jakiś mglisty obraz, który z minuty na minutę stawał się coraz wyraźniejszy. Zdawało mu się, że widzi tatę, który nachyla się nad nim i pokazuje jakieś zabawki, potrząsa nimi, uśmiecha się, robi głupie miny. Walter zaczyna się uśmiechać, zabawki rzeczywiście są śmieszne, kolorowe. Śmieje się coraz bardziej, aż w końcu nie może przestać, gdy tata zaczyna go łaskotać, a z jego ust wydobywa się śmieszne giligiligili. Mały Chopp nie może już wytrzymać, w końcu woła: „dość, dość, poddaje się”. Tata wtedy przerywa, a Walter może chwilkę odpocząć. Przewrócił się na bok. Wyczuł rękami źdźbła trawy i chłód ziemi. Był gdzieś na dworze, może w ogródku. Przez załzawione od śmiechu oczy zobaczył jakąś kobietę rozkładającą naczynia na stole. Na chwilę zniknęła w domku letniskowym, by za chwilę pojawić się z dzbankiem lemoniady, którą zaczęła rozlewać do szklanek. Mama. Walter ją poznał i uśmiechnął się do siebie. Zaraz poczuł też silny zapach pieczonego mięsa. To jego tata niósł coś na półmisku, uśmiechem zapraszając go do stołu. Walter początkowo nie chciał się podnosić. Było mu tak dobrze i wygodnie. Czuł się taki bezpieczny. Bał się, że za chwilę wszystko znowu zniknie. Wolał leżeć. Dopiero jak podeszła do niego mama z tą piosenką na ustach. Z tą piosenką, co zawsze przypomina mu jego dom rodzinny. Z tą, co leciała jakoś tak: „Anterro varda, anterro khimghra, anterro s’hagail. Anterro Nyga! Anterro Kharsha! Anterro Wontha! Anterro Vasta! Anterro Nyga! Anterro Baptha!”

Podniósł się i zaczął wesoło podskakiwać za mamą. Wkrótce piosenkę śpiewał też i tata i sam Walter. Tata ciągle trzymał w rękach półmisek z pachnącym mięsem i z piosenką na ustach, prowadził cały pochód. Za nim podskakiwała mama, z lemoniadą w rękach, a za nimi wszystkimi mały Walter. Szczęśliwy. Wszyscy byli szczęśliwi i uśmiechnięci. Słońce na niebie również się uśmiechało i machało do nich swoją żółtą rączką. Trawa była zielona, wiatr delikatnie szumiał w koronach drzew. Słowa piosenki musiały nieść się daleko, coraz dalej. Rodzina państwa Chopp wciąż podskakując i śpiewając, minęła już swój ogródek i powoli zbliżała się w stronę lasu. Walter pamiętał ten las. Dla niego na zawsze będzie kojarzył się z zapachem grzybów, które suszyli jesienią w kuchni. Uwielbiał te wyprawy, kiedy trzeba było wcześnie wstać, zjeść szybkie śniadanie, zabrać koszyki i wyruszyć na poszukiwania smacznych grzybów. Wtedy też chyba zawsze nucili pod nosem słowa tej samej piosenki. Walter zdał sobie sprawę, że jej słowa towarzyszą mu przez całe życie.

Nawet teraz, kiedy nagle lunęło. Gwałtownie, jakby ktoś wylał na nich olbrzymią czarę z wodą. W jednej chwili zrobiło się ciemno i zimno. Przejmująco zimno. To chyba ten las. Był jakiś dziwny. Drzewa wyginały się pod naciskiem wiatru jak opętane. Aż dziw brał, że żadne z nich jeszcze się nie złamało, choć wszystkie skrzypiały niemiłosiernie, a potężny szum wiatru układał się w przerażające słowa: Anterro varda, anterro khimghra, anterro s’hagail. Anterro Nyga! Anterro Kharsha! Anterro Wontha! Anterro Vasta! Anterro Nyga! Anterro Baptha!


I wtedy runął prosto z nieba potężny cios. Błyskawica, ale wielka jakby tysiąc błyskawic. Runęła z prędkością światła, wybijając w ziemi ogromną dziurę. Dziura pojawiła się tuż pod nogami przerażonych rodziców Waltera. Tata nie trzymał już w rękach półmiska, mama nie miała lemoniady. Zgubili je gdzieś po drodze. Teraz w rękach mieli siebie nawzajem. Stali tak przytuleni i drżący, spodziewający się najgorszego. We trójkę modlili się, żeby to już się skończyło.

I wtedy runął prosto z nieba potężny cios. Błyskawica, ale wielka jakby tysiąc błyskawic. Runęła z prędkością światła, tnąc po drodze wszystkie drzewa po kolei, rozrzucając ich płonące konary wokół państwa Choppów. Pożar rozszalał się na dobre, a huragan robił wszystko, co w jego mocy, żeby rozprzestrzenić go na możliwie największą przestrzeń. Nagle zawiał wprost na trójkę trzęsących się ludzików, przerywając ich objęcia. Przez chwilę cała trójka wirowała wysoko w powietrzu. Mały Walter instynktownie chwycił się jakiegoś konaru i zacisnął na nim ręce. Wiatr szarpał nim na wszystkie strony, ale on trzymał z całych sił. Widział jak jego rodzice znikają w wielkiej dziurze. Nie udało im się niczego schwycić i zniknęli w jej czeluści. I wtedy z głębi dziury przebiło się światło. Bardzo jasne i ciepłe, a gdzie padł jego snop, tam zaraz wszystko się uspokajało i cichło, podczas gdy w ciemności dalej trwała nawałnica i ogień, który przypiekał włosy Waltera.

W tym samym momencie, mały Chopp usłyszał w głowie głos... bardzo znajomy głos. Jakiś głos, który musiał całkiem niedawno poznać. Nie potrafił skojarzyć go z żadną twarzą, ani osobą, ale na pewno znał ten głos i ufał mu. Ten głos krzyczał w jego głowie: -Skacz! Nim będzie za późno!
I Walter już miał się puścić konaru i dać się ponieść wichurze prosto do światła, kiedy nagle usłyszał, jak ten sam głos woła do niego: -Nie rób tego! Nie słuchaj go! Ręce samowolnie zacisnęły się mocniej i nie chciały puścić. Skacz! Nie skacz! Skacz! Nie skacz! Skacz! Nie skacz!

Jeden głos, a mówi różne rzeczy, wiatr wieje, ogień płonie, światło jaśnieje, Walterek krzyczy, drze się wniebogłosy: -Zostawcie mnie! Zostawcie mnie!!!

Łzy spływały mu policzkach, gardło ochrypło, ale nie skoczył. Trzymał się kurczowo gałęzi. Wbrew wszystkim. Musi przeczekać tę cholerną burzę i później uciec stąd jak najdalej.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline