Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-03-2012, 13:37   #508
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Słyszycie? Gdzieś całkiem blisko huczą ciężkie maszyny. Łoskot przetacza się w wysokich halach, a dalej, za ścianami zaczyna się prawdziwy hałas. Nowy Jork. Tonąca w symfonii tysiąca dźwięków kraina wielkich możliwości, pieniędzy, zaszczytów. Wzlotów.

I upadków.

Tu, w jednym z ośrodków hałasu, które składają się na głos całego Miasta, za fabryczną ścianą jest jednak pusto. Prawie całkiem pusto. Hałas zza ścian zagłuszałby kroki w tej wielkiej hali podpartej żelaznymi stropami. Zagłuszałby, gdyby ktoś tu się przechadzał. Ale nie. Oni tylko stoją. Jest ich trzech. Mężczyźni, w gustownych, modnych garniturach. Kiedy przyjrzeć się bliżej, widać że na pewno są szyte na miarę, u jednego z tych żydowskich magików igły i nici. Ten, który stoi na końcu jest gruby i przysadzisty, ma w zębach cygaro a na prążkowaną marynarkę narzucił ostentacyjnie bogate, czarne futro spływające mu po ramionach. Jest już dość stary, drżąca lekko ręka podpiera się na lasce z rączką z masy perłowej. Gdyby wpadało tu więcej światła, pewnie możnaby zobaczyć sygnety. To ktoś najbardziej znaczny. Ci dwaj przed nim, to jego ludzie. Postawni, w tak samo dobrze skrojonych garniturach, błyszczący biżuterią zegarków i łańcuchów. Ten trochę z tyłu jest wyższy, musi mieć pewnie z sześć stóp i złożone przed sobą dłonie wyglądają jak dwa bochny chleba. Na twarzy znaczonej krostami ma drwiący uśmieszek.

Na przedzie stoi ten drugi. W odróżnieniu od tamtych, ma swój kapelusz na głowie. Gdyby nie ten kapelusz, widać byłoby starannie pociągnięte brylantyną włosy. Rękojeść ciężkiego gnata włożonego niedbale za pas lśni, tak samo jak wypolerowane do przesady buty. Jest jeszcze coś, co lśni. To stalowa zapalniczka, w jego dłoni.

Jest jeszcze ktoś. Przed nimi trzema na krześle jest inny człowiek. Nie ma garnituru, już nie ma, muszą póki co wystarczać mu same slipki. Gruby krępujący go kabel wżyna mu się w poranione ręce i nogi, w pocięty wielokrotnie nożem brzuch. Jeszcze żyje...Ale nie ma siły już krzyczeć. Zresztą, i tak jest za głośno by ktoś tam go usłyszał.

Tak więc nie słychać niczyich kroków, ani krzyków. Tamci nic nie mówią. A co z innymi zmysłami? Jest przecież jeszcze chociażby nos. No tak. Jest więc smród. Ciecz, która lśni już na poranionym skrępowanym ciele nieszczęśnika - to właśnie ona tak charakterystycznie śmierdzi. Tak samo jak prawie pusty kanister, który stoi obok krzesła.

Ten człowiek, który unosi zapalniczkę, ma na imię Dwight. Ten na krześle to Frank, jego przyjaciel. Właśnie unosi głowę, w ostatnim wysiłku. Przerażone oczy biegają to po Dwighcie, to po tamtych dwóch, szczególnie błagalnie patrząc na tego z tyłu, tego który jeszcze może to zatrzymać. Ale wszystkie oczy mówią to samo. Przesrałeś to, Frank. It's over,man . Honor, zapomniałeś czym jest honor.

- Dwight...- charcze jeszcze gardło umęczonego - Nie...pozwól...powiedz im...

Garrett milczy. Rodzi się płomień, tak nagle, w jego dłoniach, a potem ten człowiek po prostu rzuca nim w drugiego człowieka, z którym razem przeżyli tak wiele. To jest jak wybuch. Tamtych trzech przesłania nagle żywa ludzka pochodnia, ciskająca się na krześle, jakby wstąpiły w nią nowe siły. Frank wyje, choć dopiero co nie miał siły mówić. To wycie jest straszne, ale tamci trzej stoją jak posągi i patrzą. Ich twarze nie zmieniają się ani na jotę. Patrzą, nieczuli nawet na ten niemożebny smród palonego ciała. Patrzą nieruchomo, a sekundy są dla ofiary jak wieki. Patrzą dalej, gdy szarpiąc się opentańczo płonący Frank przewraca w końcu krzesło i jego agonia trwa teraz na posadzce. Leży bokiem, płonie i wrzeszczy, a oni patrzą.

Nagle Dwight wyjmuje ciężki rewolwer zza pasa. Jego twarz nie zmienia się, tamtych też, może tylko ten na końcu wydaje się być leciutko zdziwiony. Garrett daje dwa kroki i wymierza broń w głowę płonącego, żyjącego jeszcze człowieka. Pada pierwszy strzał, a potem następne. Dwight ładuje w leżącego wszystkie pociski, jakie ma, a każdy jest jak grzmot. Tamci patrzą, nadal nieruchomo i chłodno. Krzyk ustaje. Ogień płonie dalej. Garrett cofa się, lufa broni pozostaje opuszczona. Milknie echo ostatniego wystrzału, a oni stoją nadal. Milczą.

W końcu ten znaczny przerywa milczenie.

- Powinienem cię teraz zabić, Dwight. - mówi niedbale, cicho, jakby nie miał siły się odezwać. Na twarzy Garretta tańczy blask ognia, ale on sam nie odwraca się.
- Był jednym z nas. - pada odpowiedź, a Dwight wkłada sobie nowego papierosa do ust. - Należała mu się ta chwila łaski. Nie powinien płonąć do końca. Jak inni.
- Zniszczył zbyt wiele. - odzywa się ten z krostami. - Zbyt wiele naszej pracy.
- Tak. - zaciąga się dymem Garrett, wciąż wpatrzony w truchło - Ale są rzeczy, które trzeba doceniać. Takie jak odwaga. Takie jak...

Dwight wypuszcza dym, po czym chowa broń, poprawia marynarkę i przenosi wzrok na szefa, odwracając się zdecydowanie.
- Takie jak oddanie. - kończy.

- Idź...- odpowiada tamten po chwili milczenia - Idź. Nim zmienię zdanie.



* * *



- Idź. Nim zmienię zdanie.

Honor. Czy diabeł może mieć honor? Not a chance. Wszak on to jest Wężem, pozostawiającym za sobą śluz gdziekolwiek się udaje. Jego rozdwojony języka nie plami prawda, choć mieni się nią dla wszystkich głupców których mami pozłota na wyszukanych słowach. Ale gdy po tylu latach stanąłem z Nim wreszcie twarzą w twarz...Zdał mi się zupełnie inny niż sądziłem. Choć trudno wyrazić to słowem, myślę że najbliższe określenie mogłoby brzmieć...Szlachetny. Byłem zapewne jednym z głupców, ale wydał się kimś kto jednak prawdziwy honor posiada. Ten, który stał za tym wszystkim, promieniował czymś w rodzaju dobroci, spokoju, łagodności...Nie, to też nie było to. Nadal pozostawał przecież namacalnie wręcz zły i plugawy. Mimo przerażającej powierzchowności, dwóch i pół metra górującego nade mną ohydnego cielska, na którym nie widać było nawet śladu po wcześniejszych postrzałach, od Rash Lamara biło coś w rodzaju żalu wobec wszystkich których niszczył i poświęcał.

Mikry, zwiewny przy tym dwustukilowym potworze zacząłem iść po okręgu. W kierunku ludzkiego strzępu imieniem Luca. Było tak...cicho. Milczałem, stawiając ostrożnie stopy. Demon nie poruszał się wcale, tylko te oczy...Oczy, w których nie było spodziewanego gniewu śledziły każdy mój krok. Kucnąłem, jednym spojrzeniem oceniając stan Włocha. Nie miał za wiele szans, ale mogłem przynajmniej spróbować. Przestrzeń wypełnił skrzek rozrywanego ubrania, które rozdarłem w pasy. Moje ręce unurzały się w ciepłej posoce, gdy robiłem wszystko na co mogły pozwalać moje nędzne felczerskie możliwości. Nie przestawałem, ale i nie patrzyłem na nich, oczekując że w każdej chwili rozszarpią mnie, dorwą. Śmiałka, a więc głupca który nie rzucił teraz wszystkiego by wybiec stąd jak najdalej, by docenić wspaniałomyślność demona lub chociaż skorzystać z szansy jaką dawało złudzenie jego korzystnej decyzji. Nic takiego nie stało się jednak, na razie. Zrobiłem wszystko, co mogłem. A kiedy właśnie zacząłem się podnosić z kolan, usłyszałem znów głos diabła.

- To była godna walka. Ale już się zakończyła – powiedział Rash Lamar, a jago oblicze złagodniało. – Nikt więcej nie musi już ginąć. Żaden sen nie musi się kończyć.

Moja ręka sięgnęła nagle w miejsce, o którym zapomniałem dawno temu. Kiedyś, gdzieś w tej szaleńczej podróży, do pęknięcia w wierzchniej skórze mojego znoszonego, zakurzonego buta włożyłem papierosa. Prawdziwego, amerykańskiego porządnego papierosa. Na czarną godzinę. Do kurwy nędzy, jeśli ta nie była czarna, najczarniejsza, to nie wiem czym jest czerń. Było tak cicho, za wyjątkiem jęków rannych. Wyprostowałem się, z zasuszonym szlugiem w jednej ręce i sięgnąłem powoli po zapalniczkę. Jednym ruchem zerwałem z twarzy resztki arabskiego zwoju i popatrzyłem w twarz diabłu. Zapewne mamił mój wzrok i umysł, zapewne tylko jawił się aniołem - ale tak właśnie wtedy go ujrzałem. Zebrałem wszystkie siły, obszarpana, brudna, skrwawiona ale wyprostowana sylwetka, by przestać się chwiać. Dotyk suchej bibułki na mej wardze...Lepszy niż cokolwiek czego kiedykolwiek dane mi było skosztować. Ostatni...Ostatni papieros.

Spojrzałem przelotnie na Emily, a potem znów prosto w Jego twarz. Zapalniczka trzasnęła w ciszy, parę ghouli odsłoniło kły ale żaden nie poważył się zaatakować zanim arcydemon nie da znaku. Tytoń zanurzył się w jasnym płomieniu. Ostatni papieros. Byłem pewien, że będzie ostatni, po tym co zamierzałem teraz powiedzieć.

Najpierw jednak zaciągnąłem się, i zarzekam się na wszystko w co kiedykolwiek wierzyłem, nic wcześniej ani później nie było doznaniem tak pełnym. Teraz...Nigdy więcej. Już nigdy...Już nigdy papieros nie będzie tak smaczny...Zamknąłem oczy, dym wypełnił mnie jakby wszedł we mnie jakiś bóg. Uniosłem powieki, ale tylko trochę. Spojrzenie Rash Lamara przenikało mnie. Nagle przebiegła mnie szalona myśl, niemożliwy domysł. Udało się nam, rytuał został przerwany a jednak w oczach diabła zatańczyła ulga, jakby...Jakby sam tego chciał...Jakbyśmy przerwali coś, co jedna część jego niepojętej śmiertelnikom natury kazała mu zrobić, ale czego ta druga, jarząca się dobrocią tak naprawdę nie chciała...Anioł był pełny wdzięczności...Lecz memu umysłowi nie mogłem już wierzyć. Żaden sen nie musi się kończyć. Mogę zrobić tylko to, czego jestem pewien.

Pozostać człowiekiem.

- Poza tą samicą, jak rzekłeś...- odezwałem się, opuszczając dłoń z dymiącym papierosem. Popatrzyłem na kołyszącą się w dziwnym odrętwieniu Vivarro, potem na Choppa i innych, aż wreszcie opuściłem głowę. Chwilę milczałem.

- Jestem inny. - podniosłem hardo głowę - Only human. Ty...Ty jesteś innego rodzaju, rodzaju którego wola nie zna pęt sumienia. Potęgą, która może nie przejmować się losem tych po których stąpa. Twoje stado może żyć tylko po to, byś mógł żyć ty. Twe istnienie jest dobrem najwyższym. Ja...Ja jestem tylko człowiekiem. Moja wola ma skazę, skazę zwaną sumieniem właśnie. Odpowiedzialnością za wszystkich, którzy we mnie uwierzyli. Honorem. Z twojej perspektywy to ułomność. Rzecz, przez którą zaraz zginę jako głupiec. Ale...

Zaciągnąłem się. Raz jeszcze. Potem wypuściłem dym, jedną wielką chmurę.

- Ale to czyni mnie człowiekiem. - patrzyłem prosto na Rash Lamara - Z tego czerpię swoją siłę, której nie możesz mi odmówić. Wszedłem tu z moim stadem i wyjdę z nim. Ze wszystkimi, którzy przeżyli. Samica też wyjdzie z nami. Zwłaszcza ona, zwłaszcza po tym czego właśnie dokonała. Rozumiesz? Diable, aniele... Czymkolwiek jesteś, decyduj. Ja, Garrett, nie zostawię za sobą nikogo. Albo...

Ostatni. Ostatni papieros. Ostatnie sztachnięcie. Dym, w którym jest wszystko. Potem rzuciłem niedopałek na spękane podłoże, rozgniatając go butem. Stanąłem prosto przed Rash Lamarem, z opuszczonymi rękoma, tak spokojnie i cicho jak on sam.

...- albo mnie zabij.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 19-03-2012 o 14:20.
arm1tage jest offline