Boone wstał z ławki, kiedy tylko flyboy dał znak, że skok za trzy minuty. Dociągnął ostatni raz popręgi, zaciskając je na udach niemal do punktu odcinającego krążenie i poprawił skórzane zapięcie na brodzie hełmu z maskującą siatką Wysłuchana od jednego chłopaka z 3 plutonu historia o tym jak jajka dostały mu się pod uprzęż spadochronu tuż przed jego otwarciem nauczyła go ostrożności w tym względzie. Zapiął linkę wyzwalacza szarpiąc za zatrzask i sprawdzając dobrze siedzi na stalowej linie rozciągniętej wzdłuż kadłuba pod sufitem.
A potem był ból, krew i krzyki. Tulenie karabinu do piersi jak jego małej córeczki Meggy, tak by nie uszkodzić lunety. Dźwięk dartego metalu, kiedy odpadał ogon samolotu i makabryczne wrzaski stojącego przed nim marine, wessanego w czarną otchłań. Kurczowo chwycił się rurki, chroniącej wiązkę przewodów, podmuch wiatru zbił go z nóg i walnął nim o stalową burtę. Plecak ze spadochronem zaczepił się o rozdarty i pogięty metal, a Boone szarpał się starając uwolnić z pułapki. Ktoś wpadł na niego waląc głową prosto w pierś, tak że pociemniało mu przed oczami. Wypuszczony przez innego żołnierza karabin uderzył go w bark. Dobył noża i zaczął rozcinać uprzęż unieruchamiającego go plecaka ze spadochronem, ignorując ciepłą falę bólu rozlewającą się po ramieniu. Kolejne szarpnięcie, i osłabiony brezent puścił wreszcie, Patrick poleciał bezwładnie metr w kierunku dziobu samolotu obijając się po drodze o ławki i pogubiony ekwipunek. Wpadł na leżącego na ziemi marine. Zmasakrowana twarz i tchawica, przerażone i rozbiegane oczy, nie mogące się skupić na jednym punkcie. Krwawe bańki pojawiające się raz po raz w kąciku ust i słyszalne rzężenie pomimo ryku silników i huraganowego wiatru. Może dlatego że twarz Boona jest o kilka centymetrów od przerażonego i umierającego człowieka. Nie wiedział ile wpatrywał się w jego oczy. Strach i ból, ból i strach... Zorientował się, że marine kurczowo zaciskał ręce na jego mundurze, kiedy ktoś szarpnął go za bety do góry i wrzasnął coś wskazując na rozpruty tył samolotu. Karabin i pas z ładownicami przy sobie, dalej tulony w ojcowskim uścisku. Po nożowej rozprawie ze spadochronem zgubił gdzieś plecak z cięższym sprzętem. Dwie kostki trotylu, zapalniki, nożyce do cięcia drutu, apteczka poszła w cholerę. O biodra obijał mu się jedynie chlebak z racjami żywności, manierką i paczką nabojów do pistoletu.
Jako jeden z ostatnich wypadł z rozbitego wraku. Dostali z pelotki? Pewnie dość spory kaliber, w każdym razie gooks zaraz tu będą. Odwinął z białego spadochronowego płótna karabin, który w ten sposób starał się zabezpieczyć przed uszkodzeniem, po czym sprawdził lunetę, zamek i spust. Przeładował broń, trzaskając ryglem, nie zwracając większej uwagi na ryczącego kapitana. Jego uspokajać i ponaglać nie było trzeba, pozbierał się dość szybko. Rozglądnął się uważnie szukając wyżej położonego stanowiska, rozmasowując bolący bark. Samolot przewalił się z hukiem w przepaść, tak więc z uratowania reszty sprzętu nici. Jak rąbną baki z paliwem, to żółtki będą miały oświetloną drogę do nich jak na Broadwayu. Ślad ścinanych skrzydłami palm też ciężko nie zauważyć. Najwyższa pora stąd spierdalać, gdziekolwiek to „tutaj” jest. |