Nie to żeby jakoś specjalnie lubił Archibalda, ale spędzili razem na szlaku trochę czasu i Magnarowi zrobiło się jakoś markotno, że człowiek ich opuszcza. Miał jakieś takie przeczucie, że już się więcej z nim nie spotkają.
Póki co jednak nie miał powodu do narzekań. Opuścili mieścinę, jechali w stronę gór i na dodatek byli nieźle zaopatrzeni, no i nie trzeba było leźć na własnych kulasach. Tylko kulturalnie na wozie. Nic dziwnego że Gimbrinson w drodze raczył swoich kompanów wiązką krasnoludzkich pieśni biesiadnych, a jedna z nich zwana „Kurdesz” powracała kilka razy. Dzień chylił się już ku końcowi, gdy zatrzymali się na nocleg w dolince.
Magnar pamiętając, iż o tej porze roku ziąb ciągnie od ziemi okrutny wymościł sobie legowisko na wozie. Wdzięczny był losowi, że nie wyciągnął najkrótszej słomki i zaszczyt pierwszej warty przypadł Imrakowi. To dawało nadzieję na kilka godzin spokojnego snu. I rzeczywiście krasnolud spał głębokim snem sprawiedliwego pochrapując z lekka, gdy nagle w środku nocy zbudził go hałasem Niziołek, a potem Ivein. - Wciórności. – mruknął zaspany Magnar sięgając po topór i rozglądając się komu przywalić za budzenie.
Okazało się, że winni są zielońce. Dwóch jeśli go wzrok nie mylił. Kompani właśnie szyli do nich z tego co który miał. Gimbrinson nie miał, a przecie jak idiota na będzie ganiał za goblinami po lesie. - Obudźcie mnie jak ich będzie więcej. – zawołał do kompanów po czym z powrotem się położył.
Złożył brodatą głowę na worek z mąką i przykrył się derką. Jednak pod przykryciem w rękach tulił do piersi swój topór. |