Wątek: Pianino
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-04-2012, 17:38   #2
Weree
 
Weree's Avatar
 
Reputacja: 1 Weree nie jest za bardzo znanyWeree nie jest za bardzo znanyWeree nie jest za bardzo znany
Zdarza się.
Powiedziała kiedyś Maryla.
Marta siedziała w kościele, słuchając mętnego i nudnego wywodu księdza na temat życia pozagrobowego i początku drogi, którym rzekomo miała być śmierć. Idiotyzm, myślała.
Kiedy zadzwonił jej wujek, który znalazł ciocię Elenę, zimną jak marmur i trzymającą się kurczowo swojego ukochanego pianina, nie wiedziała co ze sobą zrobić. Wzbierająca rozpacz uderzała do głowy, ale
równocześnie budziło się w niej poczucie czegoś w rodzaju przyjemnego oczekiwania. Dom. Testament Eleny Liebenstein jasno wskazywał, że swoją willę leżącą na pustkowiu za Szczecinem przepisuje
swojej krewnej, Marcie Alan. A było to przepiękne domostwo niemalże w całości zbudowane z drewna i czerwonej cegły. Miało piętro, dwie duże sypialnie, piękny salon wypełniony antycznymi meblami i przede wszystkim
kominek oraz przepiękny ogród. Elena znana była w całej leżącej nieopodal jej willi wiosce, z niezwykłych róż które masowo hodowała naokoło domu. Rosły tam białe i czerwone odmiany tych kwiatów, a było ich tyle, że
w powietrzu przez cały czas unosił się ten jakże charakterystyczny różany zapach, kojarzący się z latem. W domu nie było jednak prądu. Elena radziła sobie bez niego, używając lamp gazowych i świec, jednak jak dla Marty
perspektywa przesiadywania wieczorów w chwiejnym, drżącym świetle świecy która w każdej chwili może zgasnąć, był nazbyt upiorny.
Ponieważ dom Eleny Liedenstein pełen był cieni i dźwięków.
Stare meble, rozkurcze sęków, stare zamki i zawiasy. Wszystko wytłumaczyć da się logicznie, ale mimo wszystko... Marta pamiętała pewien pamiętny długi weekend który spędziła u cioci. Była wtedy z pewnym chłopakiem... miał na imię
Jack, jeśli pamięć jej nie myliła. Byli razem kilka miesięcy, okazał się być strasznym dupkiem, ale nie to wspomnienie przyszło teraz Martynie do głowy. Willa jej cioci. Weekend. Pamiętała jak około dwunastej w nocy, siedzieli we dwoje w krzaku róż
rosnącym tuż przy oknie saloniku, w którym oprócz kominka i mnóstwa antycznych mebli stało też to wielkie, potężne pianino. Ciocia już dawno spała, a jej piesek Logan zabawiał się w łapanie kretów, gdzieś w ogrodzie za domem. Różany zapach
uderzał do głowy, lepiej niż jakikolwiek afrodyzjak, zniewalał, rozluźniał i podniecał naprzemiennie. W głębokim mroku wypełnionym dźwiękami sów gromadnie zasiedlających pobliskie lasy oraz ostatniego przedsennego koncertu
koników polnych, Jack wydawał się być przystojniejszy niż zazwyczaj i bardziej pociągający. Mieli wtedy po szesnaście lat. Na tą noc krzak róży wypełnił się mnóstwem jednoznacznych jęków i westchnień.
Kiedy obydwoje, spoceni, legli w swoich ramionach, dochodziła druga w nocy, jak mówił elektroniczny zegarek Jacka który leżał, zagrzebany w jego koszuli. I wtedy, Marta, przytulona do niego z całych sił, usłyszała
dźwięk. Dźwięk pianina, pojedyńczy lecz ciągnący się w nieskończoność, niesamowicie przedłużany, wibrujący i zdecydowanie niepokojący. Marta uniosła głowę.
- Słyszysz?
- Oczywiście. Twoja ciocia gra?
Marta uchyliła delikatnie gałęzie róż, i spojrzała w okno jej cioci. Światło było zgaszone, czy raczej - świece zdmuchnięte. Nie słyszała też żadnych kroków, a przecież te schody zawsze tak strasznie skrzypią... Nagle obydwoje podskoczyli.
Pianino wybuchło basowymi dźwiękami, zagrało szybką melodię rozpoczynającą się i kończącą równie niezwykle.
- Co jest do kurwy nędzy!!? - ryknął Jack podnosząc się szybko. Wstając, uderzył się głową o parapet.
- JACK, cicho bądź! - syknęła Marta, gdy klnący chłopak opadł z powrotem na trawę. - Ktoś musi być w domu oprócz nas!
Pianino ponownie uderzyło, tym razem grając chwytną melodię, w której rozpoznać można było rodzimą "szła dzieweczka".
- To doprawdy upiorne - Marta wzdrygnęła się. - Zajrzysz przez okno do salonu?
- Jak niby? jest pieruńsko ciemno, nie widzę nawet twojej twarzy!
- Jack, zajrzyj proszę cię...
- Ty nie możesz?
- Boję się... trochę...
- Czego - parsknął Jack podnosząc się, ale tym razem z zachowaniem odpowiedniej uwagi. - Myślisz że odwiedził was duch i gra sobie na fortepianie?
- Widzisz coś?
Jack wystawił głowę z krzaku róż i zerknął przez otwarte na oścież okno, do pomieszczenia. Salon był kompletnie ciemny, jednakże lśniąca kość słoniowa klawiatury widoczna byłaby choćby w egipskich ciemnościach. Jack przetarł oczy. Albo zwariował... albo pianino autentycznie grało samo. Klawisze opadały i wznosiły się, przyciskane przez niewidoczne palce jakichś przeźroczystych dłoni... To się nie mieściło w głowie, nie chciało znaleźć miejsca w umyśle Jacka. Co gorsza, kot cioci Eleny, Mruczka, wskoczył
zaintrygowany na grzbiet pianina i z niezwykłą uwagą wpatrywał się w poruszające się klawisze... Jack widział tylko jego żółte oczy, dwa punkty w tym starym, pachnącym lekko butwiejącym drewnem i kulkami na mole saloniku, w którym pianina
same grają, szuflady otwierają się dziesięć razy na godzinę, a podłoga skrzypi jakby spacerowało po niej trzysta tysięcy żołnierzy Hitlera.
- Jack, co tam się dzieje?
A pianino wciąż brzęczało, jakżeby inaczej! Teraz był to angielski hit z lat osiemdziesiątych, Stand By Me Johna Lennona.
- Marto... T-t-en ch-ch-cholerny fortepian s-s-s-am gra!!! - wydukał Jack opadwłszy na trawę.
- Co ty gadasz!? - wybuchła Marta zrywając się na klęczki. - Co, że niby...
- Maryla?
- Co do chole...
- Ciiiii! to ciocia!!!
- MARYLA!? - głos powtarzający to imię z pewnością należał do cioci Eleny. Jej nadejście poprzedziło też skrzypienie schodów. Które skrzypiały zawsze. Zawsze. - Marylo, kochana gdzie jesteś?
Marta i Jack zamarli, w tych samych pozycjach, jakgdyby zamienieni w kamień. Pianino ucichło momentalnie, rzekłbyś; niczym liść zerwany z drzewa przez wiatr.
- Aaa, tu jesteś siostrzyczko. Jestem bardzo senna, chyba położę się spać...
Po tej wypowiedzi nastąpiła cisza, podczas której ani jedno z młodych buntowników nie odważyło się choćby przełknąć śliny. Po chwili dobiegło ich skrzypienie schodów. Ciocia Elena wracała do sypialni.
Pianino ucichło na kolejne wiele lat.
Po tym wydarzeniu jednak, Marta zawsze pamiętała, by zamknąć wieko na kluczyk.

- Amen.
- Amen - powtórzyła Marta.
Ludzie powoli podnosili się z miejsc. Trumna cioci Eleny, niesiona przez sześciu elegancko ubranych mężczyzn, popłynęła niczym lodołamacz przez gęstniejący tłum ludzi, który natychmiast zamykał się za nią i podążał jej śladem.
Marta trzymała się raczej z tyłu, mimo iż tradycja nakazywała jej być tuż przy trumnie. Ubrana w elegancką czarną sukienkę kończącą się na poziomie kolan i zapiętą pod samą brodę odświętną ciemną jak noc koszulą, wyglądała
niczym jakaś wysoko postawiona dama z lat czterdziestych.
Trumna wydostała się przez szerokie drzwi, na zalany ciepłym letnim słońcem dziedziniec cmentarny. Stamtąd powędrowała w stronę trzeciej bramy, mijając skrzypka grającego jakąś niezwykle smętną melodię i wielki kosz na śmieci.
Długa była to podróż. Martę zaczynały już boleć stopy. To przez te cholerne obcasy, pomyślała. Nienawidzę chodzić na obcasach! Ludzie; znajomi i krewni, narzekali na gorące powietrze i parną pogodę. Tak naprawdę naprawdę oddani, niezmordowani i wciąż eleganccy, wydawali się jedynie gentelmeni niosący ostatnie łoże Eleny Liedenstein. Które zresztą, razem z jego właścicielką, miało zostać niebawem pożarte przez glizdy i inne pracowite robaczki.
Marta wyrzuciła z pamięci chwilę samego pogrzebu. Nie warto o tym wspominać. Na trumnę jej cioci posypały się grudki ziemi, pachniało torfem i różami, które po skończonej robocie zostały postawione na świeżym grobie.
Dwadzieścia kilometrów dalej i około godzinę później, trwało już przyjęcie. Wynajęta została sala w ekskluzywnej restauracji, i cały tłum ludzi obecnych na pogrzebie, raczył się w niej wyszukanymi potrawami.
Marta jadła dużo, zawsze jadła dużo. Przeczyła temu jej ładna sylwetka - wciąż młode ciało i dobry metabolizm, sprawiały że wyglądała bardzo atrakcyjnie, zwłaszcza w tym stroju. Wciągnęła już kilka kieliszków wina, zjadła ogromny befsztyk
z musztardą i uraczyła się niezwykle delikatnym jabłecznikiem z malinową posypką. Dochodziła ósma wieczór, światło dnia pomarańczowiało, cienie się wydłużały. Przyjęcie wciąż trwało. Usta Marty przyjęły tamtego wieczora jeszcze około dziesięciu lampek wina. Pięć minut przed godziną dwunastą zero zero, była już nieźle wstawiona. Impreza się kończyła. Ludzie wysypywali się na zewnątrz, żegnając kelnerów w sztywnych białych koszulach, i ukradkiem wycierając umazane keczupem usta o rękawy. Marta wyszła o dwunastej minut dziesięć, lekko zataczając się stanęła na chodniku, usiłując ogarnąć zmęczonym umysłem sytuację. Restauracja znajdowała się pod centrum miasta, zwykle czujni taksówkarze czekali przy większych lokalach takich jak ten, w nadziei że po skończonej imprezce większość ludzi nie trafi nawet kluczykiem do stacyjki swojego samochodu. Tym razem jednak nigdzie taksówkarzy nie było. Marta zaklęła cicho i ruszyła długą ulicą wypatrując migającego napisu na stojących na chodnikach samochodach.
Było dość ciemno, nawet mimo ulicznych latarni. Marta szła, a echo jej kroków było jedynym dźwiękiem który można było usłyszeć. Z daleka dochodził do niej szum ludzi opuszczających przyjęcie, gdzieś wyła policyjna syrena. Nie mijały jej
praktycznie żadne samochody - tej nocy miasto było ciche i straszne. Marta zaczęła odczuwać niepokój. Szła już jakieś dziesięć minut, a taksi nigdzie nie mrugało do niej przyjemnym, ciepłym światłem. Ulica zwężyła się, Wysokie kamienice
sprawiały niezwykle upiorne wrażenie. Zwolniła kroku. Mimo letniej pory, z ust wydobywała jej się para. Po jej kręgosłupie przebiegły ciarki. Miała wrażenie że śledzą ją czyjeś oczy. Oczy z pewnością jej nieprzyjazne.
I nagle naszło ją to same wrażenie, które odczuwała przy każdej wizycie w willi jej cioci.
Tu jest za dużo cieni, pomyślała.
- ...Lalunia!
Odwróciła się gwałtownie, czując jak paraliż przerażenia ogarnia ją całą, poczynając od stóp. Chodnikiem szła spora grupa ubranych w ciemne bluzy mężczyzn. Dwóch z nich paliło papierosy, dym uciekał spod opuszczonych na oczy kapturów, unosił się w powietrze w fantazyjnych wzorach, nikł na tle granatowego, zasnutego chmurami nieba.
Do mózgu Marty, dość przytępionego przez alkohol, dopływały w zwolnionym tempie odpowiednie bodźce. Boże, nie, nie, nie, nie... Może oni tylko wezmą jej torebkę, może tylko wezmą jej torebkę... Uciekaj!
Rzuciła się do biegu, dość niezdarnie podskakując na szplikach, które nosiła tylko, gdy musiała. Grupa mężczyzn rzuciła się w pogoń. Marta wrzasnęła, słysząc tupot kilkunastu ciężkich stóp. Torebka wypadła
jej z ręki, na ulicę potoczył się gaz pieprzowy i antyperspirant. Nie zwróciła na to uwagi, sunąc do przodu jak najszybciej mogła. Czuła się jednak, jakby brodziła w bagnie. Mężczyźni byli coraz bliżej, a po chwili ciężka
twarda ręka spoczęła na jej ramieniu.
- Zostaw mnie ty cholerny sukinsyyyy...
Nie dokończyła. Na jej głowę spadł straszny cios, zadany najprawdopodobniej pięścią wyposażoną w kastet. Upadła na maskę samochodu, który stał akurat przed nią, zachlapując przednią szybę krwią. Kolejny drab chwycił ją za włosy i szarpnął nią do tyłu, tak że z impentem upadła na chodnik. Grupa otoczyła ją, tworząc ciasny krąg. Jak przez mgłę słyszała plugawe wyzwiska i groźby pod swoim adresem. A potem na jej ciało posypały się kopniaki i uderzenia, zwijała się wyjąc z bólu, czując jak bandyci niszczą jej ciało, zadając kolejne, coraz to boleśniejsze ciosy. Płakała z bólu, próbując niezdarnie chronić swoje wrażliwe miejsca. Nie musiała się jednak o nie obawiać. Dla tych miejsc, mężczyźni ci, mieli zupełnie inne plany...
Jeden z nich gwałtownie podniósł ją za włosy i cisnął na maskę samochodu z zachlapaną szybą. Teraz krew uchodząca z wielu ran na jej wątłym ciele, spływała również po bokach pojazdu, gęstymi lepiącymi się strużkami.
- Błagam, nie, nie, nie, nie...
Ciszę znów rozdarł pełen przerażenia wrzask.
Nie wiedziała ile tam leżała. W kałuży własnej krwi, ze zdeptaną godnością. Mężczyźni odeszli. Jak niespodziewanie się pojawili, tak niespodziewanie znikli, ginąc gdzieś w mroku uliczek. Marta czuła okropny ból w wielu miejsach, najgorszy był jednak ten w jej kroczu. Nie był on bowiem do końca fizyczny. Po długim czasie, Marta podniosła się na klęczki, by krew sącząca się z jej ust mogła wypływać na zewnątrz. Po kolejnych długich, niezwykle bolesnych minutach podniosła się. Natychmiast straciła równowagę i tylko samochód ocalił ją przed upadkiem. Oparła się o maskę i próbowała zorientować w swojej sytuacji. Musiała dostać się do domu. Koniecznie do domu, do jej mieszkania w centrum, koniecznie, koniecznie, koniecznie. Tam pomyśli. Chyba nie pójdzie na policję... Co by zrobili? Nie widziała praktycznie twarzy swoich oprawców, mogła jedynie pokazać miejsce całego zajścia, oraz się przebadać. Wstrząsały nią dreszcze. Choroby weneryczne, cały ten cholerny syf... Póki co myślała logicznie, myśl o tym że została brutalnie zgwałcona jeszcze nie dotarła do jej okrytego grubą peleryną przerażenia mózgu, nie wydawała się mieć żadnego znaczenia. Odkleiła się wręcz od cudzego auta (ale ktoś będzie miał mycia...) I powoli, ociężale
podreptała dalej, szukając wzrokiem, jakgdyby nigdy nic, błyskających pomarańczą światełek TAKSI.

Kiedy godzinę później zdołała drżącymi dłońmi odnaleźć w kieszeni płaszcza klucze do domu, natychmiast położyła się do łóżka. Zegarek stojący na parapecie wskazywał godzinę za piętnaście trzecią. Marta zaczęła oddychać coraz szybciej, a potem rozpłakała się. I tak upłynęły dwie długie godziny, podczas których starała się znaleźć coś pocieszającego, coś co dałoby jej namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Nic jednak takiego znaleźć nie mogła. Co innego za to zaczęło dobierać się do jej umysłu. Kroki na klatce schodowej... smród zgnilizny i woń papierosów sącząca się przez szparę w jej drzwiach, dym tytoniowy spiralami wlatujący do jej pokoju, formujący się w kształt dłoni zaciskającej się na jej kostce...
Niemalże ich słyszała. Niewyżytych, ordynarnych chłopów, którzy całe swoje życie zajmowali się drobnymi kradzieżami i pracami sezonowymi. Papierosy skręcane z niedopałków, które milionami zalegały na szczecińskich ulicach. Najtańsze narkotyki, kupowane od Ruskich z zagranicy, aplikowane nieodkażoną strzykawką. Seks. Prostytutki. Przestępstwa.
Gwałty...
- ...Lalunia!
 
__________________
Metafory, metafory;
To taka sztuka zestawiania słów
Nie mieścisz człowiek krowy w głowie,
No to daruj sobie i już
Weree jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem