Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-04-2012, 14:51   #6
Gettor
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Wszystkie wątpliwości zostały już rozwiane. A przynajmniej większość z nich i nowo powstała drużyna w składzie Rhoudana, Siegfrieda, Mezzo, Arizaira, Mirith, Mazaritha i milczącego dotąd Leo była gotowa do wyruszenia w drogę, by zapolować na smoka.

- Jeszcze jedno. - powiedział Hiant na odchodnym, wciskając Siegfriedowi trzy niewielkie piórka do ręki. - Jeśli będziecie potrzebowali się ze mną skontaktować, użyjcie tych pierzastych talizmanów.
Teraz już wszystko było ustalone i siódemka podróżników wyruszyła w drogę. Wszyscy, którzy mieli wierzchowce, wsiedli na nie z wyjątkiem Siegfrieda - jego smoczy wierzchowiec był zdecydowanie za duży do poruszania się po lesie. Rycerz polecił swojemu towarzyszowi latać nad nimi i wypatrywać niebezpieczeństwa.

Krieg jakby skinął mu swoim wielkim łbem na znak, że rozumie i wzbił się w powietrze rozdmuchując przy okazji wszystkie liście i inne, małe obiekty na ziemi, przez co na chwilę zrobiło się zamieszanie, bo i wierzchowce się wystraszyły.


Na początku było nawet przyjemnie - co prawda słońce schowało się za chmurami i tylko gdzieniegdzie jego promyki się przebijały by oświetlić las. Ptaki, które jeszcze nie zorientowały się, że nadchodzi zima, ćwierkały przyjemne melodie a gdzieniegdzie można było zobaczyć inne leśne zwierzątka - wiewiórki i przebiegające sarny. Do tego wszystkiego dokładało się okazjonalne rżenie koni.

Jednak taka "sielanka" nie trwała długo, bo wkrótce odezwał się bard Mazarith.
- Daleko jeszcze? ... Żądam, byśmy zatrzymali się na odpoczynek! ... Ten las jest okropny, domagam się, abyśmy natychmiast z niego wyszli!
Litania jego narzekań, żądań i innych, uporczywych uwag wydawała się nie mieć końca. Jakby tego było mało, okazało się że półelf ma przy sobie bat skokowy, którym co i rusz smagał towarzyszy jeśli uznał, że ten go lekceważy, lub nie słucha.


Rzemyk na końcu tej "broni" był skórzany, a jego właściciel wprawiony w stosowaniu bata, więc każdy cios był bolesny i przypominał lanie grubym pasem od ojca w dzieciństwie. Jedyną osobą, która zdawała się być wolna od razów była Mirith, oraz Mezzo po tym jak półelf przez przypadek smagnął jego tygrysiego towarzysza i mało nie pożegnał się z życiem.
Po jakimś czasie Siegfried zorientował się, że Krieg oddalił się tak daleko, że ich więź telepatyczna uległa zerwaniu. Rozglądając się po niebie również nie widział nigdzie swojego towarzysza.

W końcu nastał wieczór, jednak w towarzystwie Mazaritha wydawało się, jakby minął tydzień. Nieważne ile razy upominać barda (słownie czy fizycznie) żeby przestał jęczeć, ten nadal nawijał o swoim.
Zanim jeszcze słońce zaszło, towarzysze znaleźli pokaźną polanę na której mogli rozbić obóz na noc.


Odnalazł się nawet smok Siegfrieda. Wielki gad miał teraz na sobie kilka drobnych ran - tłumaczył rycerzowi, że jego obiad stawiał opór. Tylko czemu te rany przypominały bardziej cięcia mieczy, niż pazury?
Nie mieli jednak czasu ustalić co takiego zjadł Krieg, ponieważ zorientowali się, że polana na której chcieli rozbić obóz jest zajęta.


Nieczęsto się widzi kobietę śpiącą na polanie. Zwłaszcza, że ta konkretna kobieta swoim ciałem zajmowała sporą jej część. Gdyby wstała, najwyższe drzewa w lesie sięgałyby jej co najwyżej do pasa. Nie wyglądała jednak na żadną odmianę giganta - była to raczej ludzka kobieta powiększona do niebotycznych rozmiarów. I to wcale ładna kobieta. Nie zauważyli jej wcześniej, bo wychodząc na polanę skierowani byli ku jej skrawkowi, a nie na środek.
Mimo iż teraz spała, nie wiadomo co zrobi kiedy się obudzi - a dokładniej, jakie będzie miała nastawienie do drużyny. Nawet wielki Kriegsverrheir'th był dla niej nie większy niż zwykła wiewiórka.

Dlatego lepiej było się wycofać...
- Co tak stoicie, idźcie się przywitać! - zakrzyknął Mazarith z kpiącym uśmieszkiem na twarzy popychając Rhoudana do przodu. Kapłan zachwiał się i poleciał do przodu na biednego Leo, który był mikrej postury w porównaniu do Rhoudana i jego ciężkiej zbroi.
Dwóch mężczyzn runęło na trawę przed sobą.
Jednak nagle zamiast trawy pojawiła się spora dziura w której zamiast czarnej ciemności, widać było wydobywający się szary dym, który jednak nie wznosił się ku niebu, a nieśmiale wychodził na zewnątrz, by natychmiast opaść.

Po Rhoudanie i Leo nie było śladu - wpadli do dziury. Wzrok wszystkich zebranych skierował się na Mazaritha.
- Eee... ups? - półelf wzruszył ramionami.

W tym czasie kapłan i zaklinacz nie spadali jednak w żaden wilczy dół. Zamiast tego unosili się w dziwnej, szarej pustce i nie do końca wiedzieli co się dzieje. Jednak taki stan nieważkości szybko minął i wylądowali twardo na ziemi.


Kapłan wylądował w środku jakiegoś lasu o przygnębiającym zabarwieniu w odcieniach szarości. Do tego słyszał nieustanne, potępieńcze zawodzenie. Może półelf Mazarith był gdzieś w pobliżu i znowu jęczał jak mu źle i niedobrze?
Źródłem hałasu jednak okazało się coś innego. Coś większego i zdecydowanie bardziej niebezpiecznego.


Potwór wyglądał jak stworzony z jakiegoś dymu, albo ciemnej mgły. Co chwila jego powłoka rozpadała się i skupiała na nowo. Po chwili dostrzegł kapłana. Zapytał Rhoudana o coś, jednak ten nie mógł go zrozumieć.

Leo z kolei wylądował na polanie, na której rosło pojedyncze drzewo. Chociaż powiedzenie, że rosło było nieco na wyrost, bo było całkowicie obumarłe.


Nim zaklinacz zdołał się zorientować gdzie jest i co się dookoła niego dzieje, usłyszał ciche warknięcie. A potem kolejne. Odwrócił się, by zobaczyć najpierw ich ślepia, a potem całe sylwetki.


Wilki. Albo coś gorszego, bo do wilków podobne były tylko z faktu posiadania czterech łap z ostrymi pazurami.
 
Gettor jest offline