| Zakupy
Podziwiała swoją przemianę w spokojnej tafli wody. Ładnie ułożone włosy, nową kurtkę, biżuterię. Trochę jakby patrzyła na kogoś innego. Zazwyczaj nawet peruka nie zmieniała jej tak bardzo. Może to dlatego, że czuła się spokojna. Przynajmniej przez chwilę pogodzona ze swoim życiem.
Cieszyła się z tej podróży. Z kilku dni nicnierobienia, spania i patrzenia na wodę. A może w trakcie rejsu nauczy się pływać? Dotąd nie miała okazji, klimat Middenlandu nie sprzyjał tej umiejętności, a potem jakoś nie było kiedy. Wiedziała, ze Konrad potrafi, jak pewnie i większość załogi Krańca Cierpliwości. Uśmiechała się, ile razy słyszała tę nazwę. Na przykład dukaną przez Konrada i Ericha. Nie przyłączyła się do nauczek, choć czasem podsłuchiwała „chłopaków”, wtedy, gdy decydowali się na naukę na pokładzie.
Siwowłosa właściwie nie siedziała w kajucie. W cieplejsze noce nawet spać wolałaby pod gwiazdami.
Za dnia najbardziej podobało jej się w bocianim gnieździe.
Z Bogenhafen wyjechała z kilkoma pamiątkami. Laską Richtera, kolczykami Róży, bransoletką od Baumana. I kupiła sobie buty. Wysokie niczym jeździeckie, choć bez ostróg, z tłoczonej jeleniej skóry. Ściśle przylegały do łydki, a jednocześnie z łatwością dawały się wsunąć na stopy. Były szyte na miarę.
Szewc robił je cztery dni. Obrysował jej obie stopy na kawałku skóry, kazał przejść się po linii prostej raz boso, raz w starych butach, pomierzył obwód kostki i jeszcze kilka różnych innych. Pozaznaczał coś sobie na kartce. Cmokał, chrząkał i mrużył oczy. Ceregielił się tak od południa do obiadu. A potem jeszcze wysłuchał wszystkich potrzeb dodatkowych. Kiedy zaśpiewał sto dwadzieścia koron, to choć przeczuwała wygórowaną cenę, prawie usiadła z wrażenia. Wyzwałaby go niechybnie, od oszustów, averlandzkich skner, chciwców i bezbożników, gdyby nie mocne szturchnięcie Skorka. Skończyło się na tym, że szewc dorzucił jej buty na zmianę, prawdziwe jeździeckie, z gotowego asortymentu. Też był jednym z tych, co na nich nie działała sława bohaterów.
Szewca polecił jej Bauman. Znak gildii był dobrze ukryty we wnętrzu sklepu. Nawet Skorek nie wiedział, że rzemieślnik jest stowarzyszony, a już przywykła do tego, że chłopak wie o mieście wszystko. Mistrz był z Altdorfu, gdzie zapewne narobił sobie wrogów albo długów, więc od kilku lat zadowalał się mieściną nad Bogen. Miał siedmiu czeladników i sklep z rozłożonymi na wystawie jedwabnymi pantoflami. Sylwię skręcało w ich stronę. Ćwiczyła charakter próbując nie patrzeć na te balowe trzewiki.
- Buty za 120 koron! Oszalałam! Powinnam paść plackiem w jakiejś świątyni i się modlić. Ten obłęd to sprawka Tzeencha!
Skorek się śmiał. Jej też się trochę chciało. Dobrze było tak łazić z tym wyrostkiem, chyba jedyną osobą, co nie robiła żadnych przesądnych gestów, gdy Sylwia wymawiała imię boga chaosu.
Buty miały oczywiście kilka dodatkowych cech. W cholewach mogły pomieścić razem 50 koron, ciasno ułożonych, za specjalnymi paskami, niebrzęczących i nieutrudniających chodzenia. Wypróbowała to, wcześniej, bo teraz nie miała już czego w cholewach trzymać. W podeszwie jednego buta szewc ukrył małe ostrze, ze specjalnie hartowanej stali, bajdurzył, że arabskiej z jego specjalnych zapasów, cieniutkie, lecz jak zapewniał ostre niczym brzytwa golibrody. W drugiej było miejsce na wytrych i garotę. Ale najlepszą cechą butów była ich bezszelestność. Skórę na podeszwy, jak z dumą i szeptem zdradzał dziewczynie ćwiczącej się na mistrzu w sztuce perswazji i trzepotania rzęsami, nacina się specjalną techniką, ukośnie, naprzemiennie, raz głębiej raz płycej, lekko perforowanym nożem. I trzeba być precyzyjnym niczym cesarski golibroda. Sprawdziła, boso chodziło się głośniej niż w tych butach. A z pewnością głośniej się skakało i biegało. Chciała jeszcze, żeby ułatwiały jej wspinaczkę, ale tu mistrz nic nie poradził, jęcząc coś o tym, że albo mydło albo powidło, a nie oba naraz, ale Sylwia uznała, że zwyczajnie nie potrafił.
Ze szkatułki Róży zachowała duże złote kolczyki, dwa zabrane złote łańcuszki sprzedała, za korzystną sumę 50 koron. Za pięć kupiła jednak dwa cieńsze i srebrne, bo ładnie jej było w biżuterii. No i ze 185 koronami, które jej pozostały wybrała się na koński targ.
Oj kusiło ją, żeby namówić na tę wyprawę Ericha. Kilka razy przymierzała się żeby odszukać wozaka, raz nawet go znalazła, choć wątpiła, czy to pamiętał, tylko w ostatniej chwili zrobiło jej się szkoda niespodzianki, jaką zrobi chłopakom, kiedy WJEDZIE na pokład.
Z wjechania nic nie wyszło, a z zakupami było tak.
Sprawę zaczął Skorek. Namawiał ją na ten koński jarmark i namawiał, marudząc, że Bogenhafen ma tylko dwa razy w roku takie wielkie targi, jeden jak teraz na wiosnę, drugi tuż przed zimą. Że koni są tysiące, że w ubiegłym roku po dwa araby specjalnie przyjechał jakiś sylvański książę. Że kupcy zjeżdżają się z całego Imperium i z dalekiej Bretonii, że Bretończycy mają taką rasę, największe wierzchowce świata, bojowe, dla rycerzy i od lat nad Bogen przyjeżdża jeden Bretończyk z najpiękniejszymi na świecie okazami. Że jak rosły mężczyzna stanie obok takiego konia, to zza grzbietu nie widać nawet w kapeluszu, że są łagodne, kiedy trzeba, a w boju nieustraszone i nie do zatrzymania. To chyba ją przekonało. Takiego konia chciała. Tylko potem Skorek jej powiedział, że jeden to kosztuje ze dwa tysiące karlów. To od czego cwaniak jeden powinien zacząć. Stwierdziła wtedy rozeźlona, że jednak kupi pantofelki i zbierała się do powrotu, ale niespiesznie jakoś, bo sama musiała przyznać: Jarmark robił wrażenie.
Poskładali więc swoją wiedzę o koniach do kupy, midenheimska złodziejka Sylwia i bogenhafski ulicznik Skorek, i poszli kupować wierzchowca.
Łazili po tym targu już ze trzy godziny. Dzień był upalny, bez jednej chmurki na niebie, bez najlżejszego powiewu wiatru. I choć drogie konie miały wodę i obrok, i stały pod dającymi cień płachtami, to wiele zwierząt nie miało tyle szczęścia. Konie rżały, charczały, kopały, pluły, gryzły. I dostawały razy od swoich właścicieli. Jakoś Sylwii przypominały o Walterze. I siwowłosa nie wytrzymała, ale tylko raz i po prostu, bez wymówek, przywaliła bogatemu chłopu. A że miała już własny kastet, jej pierwszy prezent od Baumanna i nie szczędziła sił, żylasty wieśniak aż padł na ziemię. Chłop rzecz jasna by jej oddał, gdyby nie tych kilkunastu uliczników, co nagle wyrośli między nimi. Jedno na tym świecie było pewne, jeśli człowiek potrzebuje ochrony w mieście, nikt nie zapewni lepszej niż banda wyrostków.
No i w końcu to ich zaczepił handlarz. Już wcześniej zwrócili na niego uwagę, głośno dywagując, kim właściwie jest, handlarzem czy naganiaczem, kupującym czy może złodziejem z zewnątrz?
Nie miał stoiska, ale krążył wokół jednego z kupców, rudowłosego hallinga handlującego osłami. Zorientowali się, że chodzi o skrzynię, stojącą obok niziołkowych uparciuchów. Mężczyzna właściwie nie spuszczał jej z oczu, zezując w jej stronę nawet wtedy, gdy z wyraźną emfazą zgadywał zamożniejszych kupujących.
Skrzynia była zamknięta na jeden zamek. Jeden z tych, których otwarcie wymaga nie lada umiejętności, bo klucz poza zamkiem uruchamia wiele, widocznych również na zewnątrz, zasuw. Po podniesieniu, wieko takiego kufra wygląda jak mechanizm zegara - rozbudowany system zapadek i dźwigni. Sylwii jeszcze nigdy nie udało się otworzyć takiego zamka, więc tym bardziej zawartość wnętrza wzbudzała jej zainteresowanie.
Grzecznie więc odpowiedziała nieznajomemu na pytanie o pogodę, że i owszem upalnie i że to pewnie skończy się suszą. Ponarzekali sobie dłuższą chwilę, potem od stanu reiklandzkiego rolnictwa gładko przeszli do rozmowy o koniach, najpierw o tym, jakie są piękne, potem o tym, jakie przydatne, a na koniec okazało się, że zwyczajnie pospolite. I kiedy Sylwia przytaknęła, że i owszem, wiadomo każdy by chciał rumaka niepospolitego, mając właściwie na myśli owego bretona za dwa tysiące, mężczyzna z chytrym uśmiechem zaprowadził ich do skrzyni.
Koniec końców siwowłosa nie wjechała więc na Kraniec Cierpliwości, a jedynie poza całkiem wypchanym tym razem plecakiem, wniosła na pokład przykryty płótnem koszyk. Umieściła go pod koją. Odwaga
Poszła tam po zmroku. Kilkanaście minut stała przed zawsze otwartą bramą świątyni nim w końcu weszła do środka. Podeszła do ubranego na czarno kapłana i powiedziała, że potrzebuje chwilkę porozmawiać z Hubertem Raagerau, zapamiętała to nazwisko z napomknień Gomrunda. Okazało się, że właśnie przed nim stoi. Wyłuszczyła sprawę zwięźle. Czy znane są przypadki choćby stare i zupełnie legendarne, żeby ktoś umarł, ale Morr z powrotem odesłał go między żywych i jaka wtedy była cena takiego daru?
__________________ "Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie |