Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-06-2012, 22:29   #109
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Przy obieraniu dalszej drogi drużyna okazała się nadzwyczaj zgodna i jednomyślna jak nigdy. Może skusił ich martwy goblin, może mieli dość miejskich rozrywek a może faktycznie zależało im na losie zarażonych w klasztorze. Bez względu na motywacje, ruszyli dalej, ignorując możliwość zatrzymania się w Gladbach. Truchło wyszczerzonego w parodii uśmiechu goblina, spoglądało na nich martwymi oczami, podrygując wesoło na wietrze…

Las mieli już dawno za sobą. Teraz szlak wiódł przez otwarte tereny, zarośnięte trawą i krzaczyskami. Nikt ich nie niepokoił, ale co jakiś czas na drodze znajdowali kolejne truchło martwego goblina. Prawie wszystkie miały wielką, ziejącą w brzuchu dziurę. Raz znaleźli miejsce większej potyczki, bo ciał zielonoskórych było tu prawie dziesięć, ale nie sposób było powiedzieć z kim walczyli i kto wygrał. Leo, regularnie wypuszczający się na zwiady, lub badający trasę przed nimi, znajdował też podobne znaleziska poza szlakiem. Irytujące wrażenie bycia obserwowanym towarzyszyło mu nadal, jednak pomimo, że teren nie sprzyjał ukrywaniu się, nikogo nie udało mu się dostrzec. Po jakimś czasie myśliwy zauważył też brak zwierzyny. Nigdzie nie dostrzegł zająca, czy lisa, o większych zwierzętach nawet nie wspominając. Nie było nawet tropów. Od czasu do czasu znajdował sporo wilczych śladów, ale samych drapieżników, nigdzie nie było widać.

Na rozłożenie obozu zdecydowali się jakąś godzinę przed zmrokiem. Nigdzie nie było żadnego schronienia i nie było większego sensu go szukać. Otaczał ich otwarty teren, nie dający żadnej ochronny, ale też i ukryć się na nim było trudno. Sporo czasu zajęło znalezienie opału na drobne ognisko, ale koniec końców udało się je rozpalić. Wszyscy byli zmęczeni, choć nielicznym udało się odbyć podróż na koźle wozu. O jeździe na pace nie było mowy, bo jeden w całości zajmował ładunek a na drugim była klatka, z dziewczyną. Róża, nie odzywała się więcej do nikogo, zagrzebana w swoich szmatach, nie dawała znaku życia. Ot, widać nauczała się, że takie zachowanie, ma największa szansę na uniknięcie kary…

Pierwszego wilka usłyszeli niedługo po tym jak się zatrzymali. Potem dołączył do niego jeszcze jeden i następny. Po jakimś czasie wilcze wycie rozlegało się co parę minut. Czasami dochodziło gdzieś z daleka a czasami zdało się, że drapieżnik jest tuż za linią światła. Muły płoszyły się i dreptały niespokojnie na powrozach. Tylko Brutal (Baleron) okazywał charakterystyczny dla kogoś, kto już nie jedno w życiu widział, stoicki spokój.

- Cholerne kundle, jak mam spać, kiedy ona ciągle taka wyją! -
Warknął Vogel układając się do snu, na twardej ziemi.
- Polują. Zwołują się nawzajem, na polowanie… -
Stwierdził z dziwną pewnością w głosie Gislan, zapatrzony gdzieś w mrok.
- Tak. Tylko na co? -
Zastanawiał się coraz bardziej zaniepokojony Leo.

Powiadomieni uprzednio przez Haizna, że na dziczyznę nie ma co liczyć, zjedli skromny posiłek ze swoich zapasów, wyznaczyli kolejność wartownia i poszli spać…

Albert

Sen przyszedł szybko i był czarny jak noc. Noc pełna strachów i koszmarów, z gatunki takich, kiedy człowiek wiercił się i obracał niespokojnie w barłogu a rano wstał bardziej zmęczony, niż kiedy się kładł.

Albert podróżował przez las, ale inny niż ten, który jeszcze nie tak dawno go otaczała. Drzewa było stare, zwiędnie i uschłe. Nosiły różne rany po mieczach, toporach a nawet pazurach i zębach. Ze wszystkich sączyła się cichnąca, zgniło-żółta ropa. Martwe drzewa wysuwały ku niemu konary, jak pazury, próbując złapać i zranić. Biegł. Nie widział czemu, ale czuł, że musi biec. Gałęzie boleśnie raniły go po twarzy, co i rusz upadał, gdy zawadzał o wystające korzenie.

W końcu wpadł na małą polankę. Na środku, złapany w potrzask tkwił wilk. Srebrna obejma, zamykała się na jego nodze. Zdawało się, że nie robiła mu krzywdy, ale nie mógł się ruszyć. Wokół kotłowały się pokraczne sylwetki. Potwornie powyginane i zniekształcone ciała zwierząt, orków, ludzi i potworów. Niektóre były przegnite, pokryte ropiejącymi ranami i toczone zarazą. Inne zaś tylko strasznie zmutowane, co chwile zmieniające kształty i barwy. Walczyły między sobą, aby dostać się do wyjącego w potrzasku wilka. Wśród tego wszystkiego jaśniał jeden świetlisty punkt. Wielki niedźwiedź, o gorejących oczach i futrze w kolorze ognia. Szalał wśród napastników, rozrywając ich na strzępy, spopielając wzrokiem, miażdżąc i wgniatając w ziemie. Bronił dostępu do uwięzionego wilka. Monstra zdawały się uciekać przed jego blaskiem, aż w końcu cofnęły się w las. Były tam jednak. Albert to wiedział. Czuł ich wzrok na granicy drzew. Czuł jak kotłują się w cieniach, czekając na okazje do następnego ataku. Niedźwiedź stał niewzruszony na polanie, choć krwawił już z wielu ran. Spoglądał na Alberta a w jego oczach płoną ogień…


Gislan

Biegł. Pędził najszybciej jak umiał. On wzywał. Wołał go. Musiał biec. W nozdrzach czuł zapach krwi. Ludzkiej, orczej i jeszcze innej. Przeskakiwał nad powalonymi konarami, przedzierał się przez listowie. Zapachy i dźwięki mieszały się ze sobą. Jeleń i woń jego strachu. Już dawno jej nie czuł. Zew współbraci, zwołujących się na łowy. Zapach pozostawiony przez ludzi i muły. Czuł i strach. Uczta! Jeść. Poczuć smak krwi w pysku. Ciepłej posoki, jeszcze tętniącej życiem, prosto z rozerwanej tętnicy. Już wkrótce. On wzywa na ucztę i musiał być posłuszny. Chciał tego. Krew. Już wkrótce, znów zasmakuje krwi ludzi, elfów i innych. W tym wezwaniu była obietnica a on musiał biec. Krrrreewww…

Elise

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

Zerwała się na równe nogi w samym sercu piekła. Wszędzie trwała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. Człowiek z ogromnym męskim członkiem zamiast głowy zamierzył się na nią szablą. Uchyliła się instynktownie a on poszarżował dalej, wymachując na boki monstrualną kuśką. Gdzieś z boku słyszała krzyki dziewczyny. Przez tłumy walczących widziała, jak na wóz, gdzie była klatka wdziera się kilku zdeformowanych zielonoskórych. Na dachu stał gigantyczny wilk, odpędzając ich od siebie.

Nigdzie nie było widać żadnego z jej towarzyszy. Krzyczała i wołała za nimi, ale odpowiadały jej tylko warczanie, niezrozumiałe wrzaski i krzyki zarzynanych i zażynających. Była sama i nacierały już na nią kolejne fale wrogów.

Taliana

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

Obudziła się w piekle, tego była pewna. Na dzień dobry zarobiła kopniaka w żebra i przetoczyła się pod wóz. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. Ze swojego miejsca widziała jedynie nogi, ale nad sobą słyszała nieustanny, histeryczny wrzask uwięzionej w klatce dziewczyny. Nigdzie nie było widać jej kompanów. Ani jednego. Nie żyli, czy uciekli? Cokolwiek się stało, była tu sama…

Wóz opadło kilaku zielonoskórych, próbując się na niego wdrapać. Pojazd nagle zaskrzypiał i aż przysiadł na kołach, omal nie przygniatając jej do ziemi. Coś dużego i ciężkiego wskoczyło na dach klatki a otaczający ją zielonoskórzy poczęli odpadać, jeden po drugim ścieląc ziemie wokół porozrywanymi trupami. Nagle poczuła, że woź nad jej głową zaczął się poruszać i odjeżdżać…

Albert

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa

Z jednego piekła trafił do drugiego. Chciał wstać, ale jakiś cielsko przygniatało go do ziemi. Wyczołgał się z pod niego, najwyższym wysiłkiem i rozejrzał się wokół siebie, rozszerzonym z przerażenia oczyma. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. Medalion na piersi, palił go w skórę żywym ogniem, ale to był jego najmniejszy problem. Nigdzie nie było widać żadnego z towarzyszy. Nawet jednego. Był w tym piekle sam a cielsko, które na początku go przygniatało, zaczęło się poruszać i wstawać, ukazując sylwetkę wielkiego łosia, tyle że stojącego na dwóch nogach i z wielkimi pazurami zamiast kopyt. Z rozłożystego poroża, zwisały jeszcze parujące wnętrzności, zaciekała z niego czerwona posoka i śmierdząca, żółtawa maź. Z paszczy wystawał rozwidlony język, pokryty ropiejącymi wrzodami.

Potwór ruszył w jego kierunku, wymachując pazurami a pomiędzy jego rozłożystym porożem, Albert dostrzegł wóz, na którym była klatka dziewczyny. Na jej dachu stała wilczo-ludzka sylwetka, oddalając się powoli z pola walki, wraz z wozem…

Mierzwa

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa

Kozak zawył, czując, że umysł ma na skraju szaleństwa. Wierna szabla była już w jego dłoni i siekał nią na lewo i prawo, wyjąc jak potępieniec. To było piekło. Obudził się w piekle, bez dwóch zdań. Sam jednak też był diabłem, biegając w koło, rozdając cisowy na lewo i prawo. Krew i wnętrzności bryzgały wokół niego, w uszach bębnił mu kwik umierających. Jakiś demon zastąpił mu drodze, spodlając na niego oczyma pełnymi nienawiści. Na głowie tańczył mu ogień a z paszczy wylatywały chmary owadów. Zaatakował bez namysłu, w pełnej szarży. Zabił go? Stratował? Nie ważne. Było tu tyle innych potworności a on był sam. Całkiem sam. Nigdzie nie było żadnego z towarzyszy, nikogo, kto mógłby mu pomóc.

W oddali widział odjeżdżający z pola walki wóz z wilcza sylwetką na dachu…

Leo

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa

Byli wszędzie. Atakowali ze wszystkich stron. Odbijał i parował ciosy, starując się przeżyć. Na później odkładając zastanawianie się co dalej. O ile będzie dla niego jakieś później. Był sam. Nigdzie nie było widać nikogo z drużyny. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. A on był w samym środku tego wszystkiego. Gdzieś kontem oka, dostrzegł oddalający się wóz, ale ten widok tylko mu mignął, gdy padał na ziemie. Obok niego rozległ się potężny huk i zobaczył Jego. Potwornego demona z gorejąca włócznią w dłoni. Stwór ciskał z niej pioruny w walczących, powalając jednego za drugim. Ryczał przy tym opętańczo, spowity w kłęby czarnego dymu. I szedł teraz w jego stronę…

Gislan

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

Wciąż czuł smak krwi w pysku, zapach ofiary w nozdrzach, dotyk wiatru przeczesującego futro, kiedy pędził przez pola. Wciąż czuł zew i adrenalinę nadchodzącego polowania i uczty. To mu pomogło. Dzięki temu nie dał się zabić w pierwszych sekundach tego piekła. Był tylko on. Nigdzie nie było widać żadnego z towarzyszy. Krzyczał i nawoływał, ale w kakofonii szalejącej jatki, nie dało się rozróżnić żadnych głosów. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. A on był w samym środku tego wszystkiego.

Ponad walczącymi zobaczył zgarbioną, wilczopodobną sylwetkę, walczącą na dachu odjeżdżającej klatki. Zobaczył też demona z piekła rodem. Potwornie zniekształcony stwór, miał węże zamiast dłoni, które raz po raz spluwały ogniem, rażąc wrogów wokół siebie. Stwór ryczał na cały głos a ten dźwięk zdawał się rozsadzać czaszkę krasnoluda. Jeden z węży ponownie splunął ogniem, raniąc brodacza w ramię. Poczuł ból i wściekłość. Kolejni przeciwnicy już nadchodzili, aby go dobić. Gdzieś w głębi świadomość, czuł jak jakaś bestia toczy piane z pyska, wyje i rzuca się w klatce jego duszy, nie mogąc się uwolnić. Mutant z jednym wielkim okiem zamiast głowy, zamierzył się na niego pazurzastą łapą…

Gottri

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

~~ Umarłem i jestem w piekle! ~~ pomyślał z przerażeniem stary krasnolud, kiedy rozejrzał się wokół siebie. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. Znów musiał walczyć o życie i znowu był w tej walce sam. Nigdzie nie było widać nikogo z towarzyszy. Wszędzie tylko wilki, mutanci, orki, zwierzoludzie i inne przerażające monstra. Nawet Sponga, nie było nigdzie słychać.

- Spong! Spong! -

Wykrzykiwał między kolejnymi parowaniami, unikami i uderzeniami topora. Nagle za sobą usłyszał warczenie. Odwrócił się, gotów na przyjęcie następnego przecinka i zobaczył go. Spong. To był on, bez dwóch zdań. Poznał go nawet teraz, mimo tego, co się z nim stało. Głowa powiększyła się do monstrualnych rozmiarów i teraz była wielkości końskiej. Wystawał z tułowia na długiej, giętkiej szyi. Z paszczy wystawały mu dwa rzędy wielkich, ociekających jadem zębów. Ogon, który wesołym merdaniem witał go tyle razy, teraz przypomniał odwłok skorpiona, tyle, że z jego końca, zamiast kolca, wystawała jeszcze jedna głowa, naturalnych rozmiarów, ujadając na niego głośno. Potwór toczył z pyska piane, szykując się do ataku. Zanim skoczył, Gottri zobaczył za jego plecami odjeżdżający wóz, z wilczą sylwetką walczącą z zielonoskórymi, oblegającymi klatkę.

Bruno

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. Nigdzie za to nie było żadnego z jego towarzyszy. Był sam. Znowu. Tak jak wtedy w obozie, otoczony przez fanatyków, pragnących jego śmierci. Wtedy prawie im się udało. Przeżył jednak. Czy tylko po to, aby teraz rozszarpały go te monstra.

Gdzieś z tyłu zobaczył odjeżdżając wóz. Na szczycie klatki stał wilk. Od niego odgradzał go jegomość w czarnej powłóczystej szacie. Twarz miał skrytą pod kapturem, w dłoniach dzierżył płonąca kose, który raz po raz, przecinał, jakiegoś innego stwora na strzępy. Wewnątrz z czarnego kaptura, widać było tylko parę gorejących oczu…

Vogel

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

- Co jest kurwa?! - To było piekło. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. I on sam w środku tego wszystkiego. Vogel walczyło życie z całych sił, rozdając ciosy na prawo i lewo. Wpadł w amok. Nie zauważał nawet atakujący go okropności, nie zwracał uwagę na odjeżdżający z pola walki wóz, nie patrzył na potwora walczącego z orkami z dachu jatki, połącznie wilka i człowieka. Była tylko walka. Samotna, bo nigdzie nie było żadnego z jego kompanów. W pewnej chwili przypomniał sobie o pistoletach. Były naładowane. Wyciągnął i wypalił z obydwu, masakrując głowę jakiegoś mutanta. Kolejni już nacierali ze wszystkich stron…

Moperiol

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Tak, powiadają ludzie. Czyżby w powiedzenie tej krótko żyjącej rasy, miało być ziarno prawdy. Bo w piekle był z całą pewnością a nie przywiodło go tu nic innego, jak jego ciekawość. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. I on sam w tym wszystkich, odganiający się dokoła kosturem. Tylko czy kijkiem można było, zranić te wszystkie potwory. Gdzieś w oddali z pola walki odjeżdżał wóz, z wilczą sylwetką na dachu, otoczona zielonoskórymi. Nigdzie za to nie widział, nikogo z towarzyszy. Naprzeciw niego staną zwalisty mutant, z wielkim toporzyskiem w ręki. Całe ciało miał zakute w stal. Choć przy drugim spojrzeniu, elf spostrzegł, że się mylił. On był ze stali…

Lothar

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

Rozdawał ciosy i unikał tych wymierzonych w niego. Nie było czasu na myślenie, na zastanawianie się, co się tu dzieje, skąd wzięły się te wszystkie stwory. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. Nigdzie nie widział nikogo, z jego kompanów. W tej walce był sam. Kątem oka zobaczył, jak na szczycie wozu z klatką czarownicy, stoi wpół wilcza - wpół ludzka sylwetka, oganiając się od oblegającej pojazd bandy zielonoskórych. Musiał być w ciągłym ruchu, unikając kolejnych ataków i szukając miejsca, na oddanie strzału z naładowanej rusznicy. W końcu mu się udało. Wypalił z najbliższej odległości w ryj minotaura, górującego nad polem walki, powalając go od razu. Przez moment zrobiło się wokół niego pusto. Wtedy go zobaczył. Mutanta z wielkim, długim ogonem, na końcu którego była stalowa kula. Wywijał nią na głowa, siejąc śmierć wokoło…

Felix

Sen przyszedł nagle, czarny i mroczny, jak smoła. Równie nagle się skończył, przerwany krzykami bitwy, kwikiem zwierząt, dziewczęcym wrzaskiem, smrodem palonego futra i zgnitego mięsa.

Tylko cudem uniknął śmierci, już w pierwszej chwili po przebudzeniu. Otaczała go horda morderczych istot i znikąd ratunku, ani wsparcia od nikogo, bo jego towarzyszy nigdzie nie było widać. Wszędzie szalała walka. Wilki, pokracznie zdeformowani ludzie, orki, mutanci, zwierzoludzie. Każdy walczył z każdym i wszyscy między sobą. Wystrzelił z pistoletu, powalając trupem szarego basiora, skaczącego mu do gardła. Teraz przyszedł czas na bat. Złapał w niego mackę jakiegoś mutanta i odrąbał ją mieczem. Na jej miejsce potwór miał jeszcze siedem… Gdzieś w oddali spostrzegł wilka, walczącego na dachu klatki z orkami. Stopniowo oddalał się od niego. Wokół niego znowu strzeliły macki…
 
malahaj jest offline