Wsparty o nadburcie Krańca Cierpliwości, żegnał Bögenhafen takim samym mniej więcej chmurnym spojrzeniem, jakim raczył je przez kilka ostatnich dni. Niby opuszczał mieścinę w chwale bohatera, w dodatku niewątpliwie bogatszy, niż do niej wjeżdżał, no i – rzecz nie do przecenienia – żywy. A mimo to, jeżeli nawet czuł satysfakcję, to się z nią w ogóle nie obnosił.
Odstawał też niechybnie od reszty kompanii prezencją, bo nie odbył triumfalnego przemarszu po miejscowych kramach i warsztatach. Starczyło solidne pranie i pocerowanie tego, co się w boju wybrudziło i porozdzierało, żeby uznał, że koszula i portki, które zakupił był po pierwszej wyprawie w kanały przez kilka dni nie zdążyły się zbytnio zestarzeć i jeszcze świetnie się sprawdzą w codziennym użytku. Na wysłużonej kurtce pamiątki po przygodach nie pogoiły się wprawdzie jak na nim samym, ale i nie zawadzały mu bardziej. Zwłaszcza, że dzięki hojności kapitana Sprengera, mógł w potrzebie wzmocnić ją kolczą koszulką.
Z niejaką nadzieją myślał też o sprawdzonych i użytecznych sposobach unikania zranień, wedle podtytułu dla tych osobliwie, którzy swych ruchów chyżości i akuratności są pewni. W końcu na swoje Spieler nigdy specjalnie nie narzekał, a wyszperana w verenickich zbiorach rozprawa zrobiła na nim, mimo początkowych wątpliwości, niezgorsze wrażenie. Niezbyt obszerna, za to konkretna i przede wszystkim spisana przez kogoś, kto się faktycznie na rzeczy wyznawał. Raz, że pisał jasno. Dwa, że spostrzeżenia miał trzeźwe i z bojową praktyką niesprzeczne. No i trzy wreszcie – żadnych niemożliwych wygibasów nie próbował nauczać.
Sam z siebie Spieler w życiu by nie wymyślił, żeby się z książki wojaczki uczyć, ale skoro już darmo dawali, to tę wybrał, która mu się wydała najprzydatniejsza. A skoro wziął, to przeczytał, potem zaś spróbował na tym, co zrozumiał, skorzystać.
Z kolei o pieniężnej części nagrody zdawał się właściwie nie pamiętać wcale. Dopiero w przeddzień wyjazdu dwie brzęczące setki wymienił na kilka szlachetnych drobinek, które nie tylko mniej są kłopotliwe w podróży, ale i trudniejsze do beztroskiego sprzeniewierzenia. Poszedł do jubilera z Gomrundem, bo tego się w życiu nauczył, że pod czujnym, choćby i niezupełnie fachowym spojrzeniem krasnoluda – szczególnie jego postury – największym cwaniakom odchodzi zwykle ochota na szwindle. Do tamtej pory z wypchanego mieszka wysupłał tylko parę franzów na odpowiednią pochwę do miecza, żyjąc sobie spokojnie na koszt gospodarzy i nie oczekując niczego nad to, co by się mogło zmieścić w ich wdzięczności.
Kiedy portowy gwar został z tyłu, Spieler popatrzył przeciągle w stronę – przynajmniej wedle swojej mglistej wiedzy – odległego Nuln. O wiele dni za wcześnie rzecz jasna, żeby cokolwiek z tym miastem związanego zobaczyć, a jednak skrzywił się, jakby go kto szturchnął złośliwie pod żebra. Ale że losowi trudno za takie kuksańce odpłacić, huknął pięścią w nadburcie, splunął w wodę i poszedł popytać, czy nie znalazłaby się dla niego na pokładzie jakaś lekka robota.
Może i jechał tym razem jako pasażer, ale sprzykrzyła mu się już ta bezczynność i to czcze dumanie. Póki co szkoda było na to zdrowia. A jakby wszystko miało się potwierdzić, to i nie będzie już po prawdzie o czym. |