Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-07-2012, 11:41   #19
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Noc była jeszcze młoda...
Jak zwykle po wschodzie księżyców próbowała doliczyć się, kiedy ostatni raz widziała na oczy męża. Zaczynało się zawsze tak samo. Ze złością, solennym postanowieniem, że jeśli go jeszcze na swojej drodze spotka, obije mu rzyć tyle razy, na ile miesięcy zostawił ją samą. Bez wieści. Bez pieniędzy. Na łasce i niełasce (choć o to drugie ciężko go było podejrzewać) wuja, któremu to ona bardziej zapewniała opiekę, niż on jej...

***

Dom?
Akademik w Altdorfie dał jej spokój, jakiego nie odczuwała od dawna. Z pewnością, jakiej wcześniej nie miała, mogła go nazwać domem. Mówią, że tam jest dom, gdzie i serce. Początkowo naiwnie myślała, że domem nazwie każdą dziurę, w której będzie mieszkała z mężem. Że jego obecność osłodzi i ogładzi niedostatki materialne, opromieni szczęściem i wypełni puste kąty. Że razem w końcu dorobią się własnego małego domku na wsi albo mieszkania w mieście. Myślała. Mąż owszem, bywał. Na początku małżeństwa nawet często, ale z biegiem czasu - i ciągłym brakiem potomka - coraz rzadziej. Nie było tajemnicą, że chlał i grał, po czym trzeźwiał i wracał do domu ze skruszoną miną, obiecując poprawę. Bywało, że nie widziała go przez kilka tygodni, gdy miał robotę plus kilka dni, gdy się bawił, zupełnie o niej nie pamiętając. Próbowała być dobrą żoną. Cholerni bogowie widzieli, że się starała. Zawsze czekała, wypatrywała, cieszyła się, jak wrócił cały i opatrywała, gdy wracał ranny. Zawsze gotowała posiłki, choć często się marnowały. Pracowała w karczmie, nierzadko ciężko, przypłacając to wybitym zębem, gdy jakiś zapity w trupa cham zbyt szeroko pokazał toast i stracił równowagę. I tak dobrze, że to tylko ząb, bo o mały włos skończyłoby się utratą oka. Całe szczęście pijaczek nie pokazał się więcej w karczmie. Zapił się na śmierć...
Ale to nie był jej dom. Domem nie była też malutka posiadłość wuja.
Za to tu...
Wystarczyło, że weszła na znajome korytarze, odetchnęła powietrzem przesyconym wonią wiedzy - kurzem, ziołami, pergaminem, inkaustem... i poczuła, że jest w końcu na swoim miejscu. Nie robili jej problemów. Przedstawiła się jako Mara Herzen, bo takie miano nosiła jako studentka. Pamiętali ją. Wiedzieli, że wyszła za mąż i ma nowe nazwisko - czy zaktualizować dane? Nie ma potrzeby. Nie pytali, dlaczego. Uprzedziła tylko, że może przychodzić korespondencja do niej na nazwisko Spieler. Niech również przysyłają.

***

Diet wprowadził się sam. Wzorem swojego imennika znikał czasami na kilka dni, ale wracał zawsze, jak zły szeląg. Czasami z podarunkiem w postaci zdechłej myszy albo małego ptaszka. Obrzydliwie wzruszające. Choć musiała mu przyznać, że przynosił do domu więcej, niż jej eks-małżonek. Bo w to, że do niej wróci, od dawna już nie wierzyła. Nie napisał ani jednego listu, nie przesłał ani jednej paczki. Nie odwiedził ani razu. Od ostatniego pocałunku w czoło przy wyjeździe w żaden sposób nie okazał jej miłości. Więc wyrzuciła go z myśli i z serca. Zatroszczyła się sama o siebie i okazało się, że było to najlepsze wyjście. Kilka rozmów w Altdorfie i powrót na uczelnię. Nareszcie. W mieszkaniu na wsi najbardziej doskwierał jej brak biblioteki. Cierpiała bez dostępu do wiedzy zawartej w księgach. Oczywiście, miała swoje własne księgi i manuskrypty, ale wszystkie znała niemal na pamięć. No i nigdy nie mogła sobie pozwolić na jakiekolwiek eksperymenty, ciągle bacznie obserwowana przez ciekawskie oczy gosposi (to wspomnienie nieodmiennie wywoływało na jej twarzy nieprzyjemny uśmiech) czy kogokolwiek innego.

W akademiku miała spokój. Dostała wolny wstęp na wszystkie wykłady, które by jej się spodobały i swobodny dostęp do wszystkich pomieszczeń. Mogła do woli korzystać z laboratoriów, wszystkich działów biblioteki, wypytywać do woli wszystkich profesorów i wykładowców, jeśli by miała ochotę. To było jej życie, którego już teraz nie zamierzała zamieniać na żadne inne. Choćby i setka Dietrichów błagała ją na kolanach z bukietami kwiatów w zębach! Z trzaskiem zamknęła studiowany akurat wolumin i wstała od biurka, by odłożyć go na półkę. Dziś już nie miała głowy do studiowania, choć było jeszcze widno. Po drodze dostało się kocurowi, który nie dość szybko umknął przed zamaszystym ruchem pantofla.
- Nie właź mi pod nogi bo zostaniesz kotem doświadczalnym - warknęła ze złością i poprawiłaby pewnie tupnięciem, gdyby nie odgłos pukania.
- Kto tam?
- Mara Spieler? Mam list z Altdorfu...

Serce zabiło jej mocniej. Zapomniawszy o kocie odłożyła księgę z powrotem na biurko i otworzyła drzwi.
- To ja. Czy nadawca czeka na odpowiedź?
- Nie, pani.

Wysupłała drobną monetę i położyła na brudnej dłoni posłańca, który ukłoniwszy się natychmiast zniknął.
Przebiegłszy szybko kilka linijek tekstu, natychmiast zaczęła się pakować. Czuła, że zaczyna żyć. Życiem znów własnym, nie pożyczonym, w którym nikt już nie próbował narzucić jej wymyślonej przez siebie roli. Uwolniła się od ojca, wychodząc za mąż. Od męża została uwolniona wbrew własnej woli, ale coraz bardziej się z tego cieszyła. Była wolna, a teraz w końcu zauważona.
Wyruszyła o świcie następnego dnia, wróciła równo po tygodniu. Odmieniona nie do poznania. Z błyszczącymi oczyma i energią w ruchach. Nie bez znaczenia była też brzęcząca sakiewka, ukryta w kufrze podróżnym. Natychmiast po powrocie rozpoczęła wnikliwe studia nad geografią i historią Jałowych Wzgórz i okolic. Dzięki uprzejmości bibliotekarza mogła zrobić kopie wszystkich dostępnych map, a że wpadła w oko jednemu z pomocników, nie musiała tracić na to czasu. Po kilku dniach dostała pięknie wykonane mapy, za co nagrodziła wręczającego je z uzasadnioną dumą mężczyznę całusem w policzek, po czym obróciła się na pięcie i z furkotem spódnic ruszyła do siebie, swoim zwyczajem nie oglądając się za siebie.

Miała pilniejsze rzeczy do zrobienia. Od razu po powrocie do Nuln zamówiła u najlepszego rzemieślnika porządną, kutą skrzynię. Z zewnątrz zupełnie zwyczajny dębowy kufer podróżny z żelaznymi okuciami, tyle, że trochę większy i z nieco solidniejszym zamkiem. Wewnątrz... wyściełany stalą i grubą warstwą ołowiu. Kilka razy zaznaczała, że musi być idealnie szczelny. Mistrz Lehner zażyczył sobie niebotycznej sumy za tę skrzynię, ale zgodziła się. Sprawa była zbyt ważna, żeby oszczędzać. Zwłaszcza, że czasu było mało i dodatkowo dopłaciła za priorytet swojego zamówienia. Skrzynia miała być gotowa po dwóch tygodniach. Tymczasem minęły trzy a ona nadal nie mogła jej odebrać. Tak, wiedziała, że mogą być opóźnienia bo to wiosna, szlaki rozmiękłe, kapryśne, a ona zażyczyła sobie dość specyficznej budowy kufra i w ogóle... Po godzinie bezowocnych rozmów dopłaciła jeszcze “bo chyba pomyliła się w obliczeniach i jednak zabrakło kilku monet w mieszku, który ostatnio zostawiła” i juz nazajutrz mogła obejrzeć swoją własność. O mały włos nie rozszarpała wtedy Lehnera na strzępy. Z zewnątrz skrzynia była piękna, choć drewno było wyraźnie cieńsze, niż w typowych kufrach. Ale na to jeszcze można było machnąć ręką. Za to po otwarciu okazało się, że warstwa ołowiu nie dość, że nie jest dość gruba, to jeszcze niechlujnie położona. Najwyraźniej wydawało mu się, że jeśli ma do czynienia z kobietą i to nie szczędzącą złota, to może oddać byle co i jeszcze na tym zarobić...
Musiała wyglądać naprawdę przerażająco, bo rzemieślnik wyraźnie zbladł, gdy skończyła oględziny i zapytała uprzejmie, czy przypadkiem nie pomylił skrzyń bo to nie jest ta, którą zamawiała i za którą zapłaciła więcej, niż niejeden człowiek zarobił w ciągu całego życia. Oczywiście, nastąpiła jakaś fatalna pomyłka, niech przyjdzie jutro...

Dała mu pełne dwa dni, w trakcie których kompletowała ostatnie drobiazgi na podróż i dogadała upatrzonych wcześniej ochroniarzy. Czterech. Którzy mieli tę zaletę, że nie zadawali pytań. Wybrała się też do kowala i dopasowała dyskretną kolczą koszulkę i parę innych przydatnych drobiazgów. Nigdy nie wiadomo było, co się może wydarzyć po drodze. A Mara nie lubiła być zaskakiwaną.
Dietrich jednak mimochodem nauczył ją kilku rzeczy, których nawet nie podejrzewał... wystarczyło tylko obserwować i słuchać...

Po kufer od Lehnera zajechała krytym wozem bladym świtem w dniu wyjazdu, choć obejrzała go sobie kilka dni wcześniej. Tym razem była zadowolana, zwłaszcza z wymyślnego krasnoludzkiego zamka, wstawionego “gratis” z przeprosinami za opóźnienie. Wyjeżdżając poradziła mistrzowi, żeby zwinął interes i jeszcze tego samego dnia zniknął z miasta. Dokładnie tak, jak mówiła przy wcześniejszym spotkaniu. Nie posłuchał.
Po dwóch dniach znaleziono go martwego w warsztacie...

***

Eskortę odesłała zgodnie z umową, po przekroczeniu granic Grissenwaldu. Dodając jeszcze po monecie gratis i zapewniając o pamięci na przyszłość.
Do Czarnych Szczytów dojechała późnym popołudniem, nie niepokojona przez nikogo. Mysia Gardziej tylko przez chwilę zamajaczył przy wieży, po czym zniknął w kopalni, najwyraźniej rozpoznając przybyłą. I dobrze, na razie nie miała ochoty na gadanie z tym zielonym pokurczem.
Wóz wprowadziła na dziedziniec wieży i zostawiła, wiedząc, że nikt się do niego nie zbliży. Tylko konie zaprowadziła do stajni nie wiedząc, ile jej przyjdzie tu czekać.
Chociaż nie przypuszczała, żeby musiała czekać dłużej, niż do świtu. Jutro upłynie równo miesiąc...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline