Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-07-2012, 10:34   #1
Cooperator
 
Cooperator's Avatar
 
Reputacja: 1 Cooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumny
[Cthulhu Dark]W jądrze ciemności

W JĄDRZE CIEMNOŚCI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wraz z końcem pory suchej, ekspedycja Uniwersytetu Jana Kazimierza powróciła spod granicy mauretańskiej do Dakaru. Miasto, stolica francuskiego Senegalu i największy port afrykański między Casablancą a Capetown, zrobiło na uczestnikach wyprawy osobliwe wrażenie. Kiedy tuż po Nowym Roku statek przybijał do kamiennych nabrzeży doków, wydawało się wszystkim, że to żyjący ośrodek z którego promieniuje europejska cywilizacja. Z pewnym zdziwieniem wówczas pokazywano sobie nieustający ruch na ulicach, z poczuciem dumy oglądało się maszty telegrafów i najnowocześniejsze amerykańskie statki, cumujące na rei i rozładowywane przez krajowców. Nawet liczba samochodów przewyższała Warszawę i Kraków, a tylko ciemne twarze tubylców i nawoływanie muezinów przypominało, że ta enklawa to jednak nie Europa.

To zabawne, jak bardzo przyroda potrafi nauczyć człowieka pokory. W czasie podróży szlak prowadził przez wyschnięte koryta gigantycznych rzek, nieprzekraczalnych w czasie pory deszczowej; podróżowanie skrajem Sahary dało straszliwy pokaz siły piasku duszącego wszelkie życie, a opuszczone wioski krajowców, oznaczone totemami zarazy, bardzo wyraźnie pokazywały słabość ludzkich starań o - jakże pompatycznie to brzmi - panowanie nad naturą. Wyglądało zaś na to, że dalsza ekspedycja upłynie pod znakiem jeszcze większych trudności.

Dlatego było coś jednocześnie smutnego i ironicznego we wkraczaniu do Dakaru. Dumne centrum cywilizacji, przyczółek przed ekspansją Zachodu na ten zapomniany kawał świata, porażał swoją marnością w obliczu oczekiwań człowieka. Mrówczy trud z jakim uwijali się Murzyni, Metysi i Berberowie wydawał się sztuczny i śmieszny, jak źle przygotowane przedstawienie teatralne. Coś z pompatyczności szkolnej akademii mieli wyprężeni jak struna francuscy policjanci, a nieustanny podkład muzyczny, niczym fortepian, stanowiło bzyczenie najróżniejszych gatunków much.

Nie oznaczało to jednak wcale, że północny wypad okazał się niepowodzeniem. Wręcz przeciwnie. Wśród fetyszy znajdowanych u krajowców można było znaleźć rzeźby wykazujące niepodważalne podobieństwa z kulturą starosemicką - bez żadnych wątpliwości naukowcy Uniwersytetu wskazywali rodzime odpowiedniki obrzydliwego rybokształtnego Dagona, a nawet babilońskiej Isztar. W folklorze, pomimo niewątpliwych wpływów islamu i chrześcijaństwa, przebijały opowieści o najeźdźcach ze wschodu - wśród lwowskich uczonych rozpoczęła się dyskusja, czy nie chodzi o hurycko-semicki lud Hyksosów, ale to by oznaczało, że musieli w starożytności przejść przez Saharę w wystarczającej liczbie, by zdominować cały obszar! Była to śmiała teoria. Może nawet zbyt śmiała.

Tomas Morgen, Gustaw Santorski

W końcu zatrzymano konie przed niskim, długim budynkiem należącym do jednej z amerykańskich firm handlowych, która wynajęła go uczonym Uniwersytetu. Jej przedstawicielem w Dakarze był Rosjanin, Mysłow, towarzysz broni kierownika ekspedycji z czasów I wojny światowej. Razem służyli na Kaukazie i ratowali Ormian z rąk tureckich oprawców, walcząc z kurdyjską partyzantką. Obaj także dysponowali sporą wiedzą na temat staroirańskiego folkloru, co owocowało długimi dysputami, równie męczącymi jak brzęczenie owadów za moskitierami. Tym bardziej, że rozmawiali po rosyjsku.

Kierownik ekspedycji, Ignacy Hodolewski, dobiegał trzydziestki. Średniego wzrostu o wyraźnie słowiańskiej urodzie, był jeszcze szczupły, ale starczył rzut oka, że ma tendencje do tycia. Jego głęboko osadzone szare oczy często wyrażały smutek, a kiedy nie zajmował się bieżącymi sprawami prowadzenia wyprawy, przeważnie milczał bądź notował coś w swoim dzienniku, prowadzonym zresztą z wielką sumiennością. Do jego rytuału należało codzienne wywieszanie polskiej flagi pośrodku obozowiska i odśpiewanie państwowego hymnu na wieczornym apelu. Urodził się na rosyjskiej ziemi w polskiej rodzinie i Do Tej, Co Nie Zginęła dążył przez większość życia, za co odpłacono mu oskarżeniem o szpiegostwo na rzecz komunistów i ostracyzmem społecznym. Nie da się jednak zaprzeczyć, że pomimo ponuractwa sprawy bieżące załatwiał bez zarzutu.
-Herr Doktor- zwrócił się po niemiecku do Tomasa Morgena, lekarza ekspedycji.- Zanim uda się pan na jakże zasłużony odpoczynek, niech pan z łaski swojej spojrzy na naszych tragarzy i dopilnuje, by żaden nie odszedł stąd z jakimś zabłąkanym stworzonkiem.
Pasożyty rzeczywiście stanowiły prawdziwe utrapienie w podróży. A co będzie w czasie pory deszczowej?
-Gdy pan skończy, proszę przygotować mi listę medykamentów, które skończyły się w czasie podróży. Spędzimy w Dakarze tylko dwie doby i chciałbym jeszcze przed zachodem słońca nie musieć pamiętać o lekarstwach. Szukaj mnie pan w kwaterze Mysłowa.

Kolejne polecenia posypały się tym samym tomem. Zabezpieczyć zbiory. Wytrzepać namioty. Wysłać telegram do Casablanci, a stamtąd do Europy. Zakupić żywność. Sprawdzić sprzęt. Wreszcie podziękował żołnierzom francuskim z garnizonu Saint Louis, którzy otrzymali rozkaz zabezpieczenia ich przed ewentualnymi wrogimi krajowcami. Nikt nie miał wątpliwości, że poza uśmiechem i uściskiem dłoni, kierownik ekspedycji wydał właśnie część budżetu ekspedycji, której raczej nie będzie w stanie rozliczyć. Jak jednak wiadomo - podstawową motywacją białych w koloniach jest podniesiona do rangi dogmatu chciwość.

-Panie Santorski- odezwał się wreszcie Hodolewski do językoznawcy wyprawy. Nawet po polsku mówił z wyraźnym rosyjskim akcentem.-Pójdzie pan ze mną do konsula, jak tylko się odświeżymy. Ale wcześniej czeka nas rozmowa z pewną młodą damą o której przybyciu poinformował mnie Mysłow. Za piętnaście minut przyjdź pan do mojego pokoju.

Iga Michalczewska

W końcu panna Michalczewska nie dotarła do Egiptu. W Paryżu udało się Idze porozmawiać z archeologiem, Jerzym Karnowskim, jednym ze ścisłych współpracowników ojca. Chyba słyszał o charakterze młodej Michalczewskiej, bo jej nagłe się pojawienie w jego pokoju hotelowym skwitował tylko uprzejmym uśmiechem. Karnowski odpowiedział cierpliwie na większość pytań. Wyraził też przekonanie, że nie uda jej się ojca dogonić.
-Zna pani ekscentryczne teorie ojca zapewne lepiej ode mnie- oznajmił.-A także jego przekonanie, że są ludzie zainteresowani wyraźnie, by pewna wiedza nie doszła do uszu opinii publicznej. Pani ojciec nie zaginął, tylko ruszył na Saharę odnaleźć potwierdzenie swojej podstawowej tezy.
Córka dobrze wiedziała o jaką tezę chodzi. O kult Wielkich Przedwiecznych, który z lochów egipskich świątyń wynieśli Hyksosi, połączywszy go z bluźnierczymi rytuałami odległej Azji. Ojciec był nieraz wyśmiewany za trzymanie się tej teorii, a w ostatnich rozmowach twierdził wręcz, że czuje się obserwowany, a jego życie może być zagrożone. A potem to zniknięcie...
-Niemniej zadbał o tajność wyprawy. Udało mu się na miejscu zebrać sprawdzonych ludzi. Znam ich i mogę potwierdzić, że w tym szalonym przedsięwzięciu pozostaje w dobrych rękach. Poza mną, powiedział o tym naszemu przyjacielowi, Ignacemu Hodolewskiemu.
Jeśli rzeczywiście ojciec Michalczewskiej przyjaźnił się z tym Hodolewskim, to nie powiedział tego córce. Z drugiej strony, rosnące zaufanie, jakim ją obdarzał, nie oznaczało nieposiadania przed nią sekretów. A tych staruszek miał całkiem sporo. W dalszej rozmowie Karnowski mówił o paru osobach, które ojciec z pewnością znał. Stary rosyjski badacz folkloru, profesor Domeyko, ekscentryczny lwowski uczony Piotr Konaszewicz, teozofka Sara Schlang...
-Wyprawa Uniwersytetu prowadzona przez Hodolewskiego obecnie jest w Senegalu. Pani ojciec po przebyciu pustyni ma się z nim tam spotkać. Jeżeli pani sobie życzy, mogę załatwić odpowiednią wizę...

Tak też Michalczewska znalazła się w Dakarze. Niestety, rozminęła się z ekspedycją, a jej plany szukania lwowskich uczonych na własną rękę załamały się pod wpływem rezydenta, Rosjanina Mysłowa. Mysłow, podchodzący pod pięćdziesiątkę, dobitnie wytłumaczył jej niebezpieczeństwa podróży, a widząc determinację, westchnął i zaproponował wycieczkę za miasto. Senegal to nie Egipt, a kontrola nad obszarem nie przypominała brytyjskich wzorów kolonialnych. Dzikie twarze krajowców, konieczność podróży wzdłuż studni, gdzie roiło się od ludzi potencjalnie niebezpiecznych i groźna możliwość rozminięcia się z naukowcami ostatecznie przemówiły. Mysłow zobowiązał się wysłać telegram do Saint-Louis, nadgranicznego portu senegalskiego, by tamtejszy gubernator postarał się przekazał go ekspedycji, gdyby tylko była w pobliżu. Długie dni oczekiwania na odpowiedź dłużyły się niemiłosiernie.

Hodolewski odpowiedział pozytywnie. W przesłanym telegramie dużo więcej nie zawarł, a lakoniczność potęgowała podejrzenie, że wieści o zagrożeniu życia jej ojca wcale nie były bezpodstawne. A teraz w końcu z okna zobaczyła powracającą ekspedycję.
 

Ostatnio edytowane przez Cooperator : 06-08-2012 o 14:32.
Cooperator jest offline