Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2012, 20:35   #5
Cooperator
 
Cooperator's Avatar
 
Reputacja: 1 Cooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumnyCooperator ma z czego być dumny
Iga Michalczewska

Iga Michalczewska zbiegając ze schodów nieomal zderzyła się z dwójką mężczyzn wchodzących do budynku. W jednym z nich, na podstawie niechybnego podobieństwa do autora "Szkiców wojny kaukaskiej" rozpoznała Hodolewskiego. Drugi, szczupły i drobny Arab, pozostawał jej nieznany. W jego krótkim, ostrym spojrzeniu wyczuła nieprzychylne zamiary niebezpiecznego człowieka. Krótkie warknięcie, które wyszło z jego ust, choć padło w nieznanym dialekcie, świadczyło wyraźnie o braku sympatii.

Kierownik ekspedycji próbował bezskutecznie zamaskować zaskoczenie uśmiechem. W półmroku holu wydawał się starszy przynajmniej o dekadę, jakby to słońce trzymało go przy życiu. Jakby z pewnym wahaniem ucałował rękę, po czym przedstawił się krótko:
-Hodolewski. Karnowski opowiadał mi o celu pani przybycia. Miałem po panią posłać, ale widzę, że niepotrzebnie. Proszę poznać Alikhara, naszego dragomana.- Arab skłonił głowę na tyle dostrzegalnie, by trzeba było to zauważyć, ale na tyle nieznacznie, by wziąć to za jednoznaczne lekceważenie. Po chwili zniknął wymrukując jakieś uzasadnienie.

Hodolewski wysłał przodem boya do "przygotowania pokoju". Sam szedł szybko, otaczała go aura milczenia przez którą ciężko się było przebić. Z pewnym zdziwieniem Iga spostrzegła, że mijając kilka luster na korytarzu, mających zapewne zwiększyć optycznie wielkość budynku i go rozjaśnić, starannie unika spojrzenia w ich kierunku. Odezwał się dopiero, gdy boy otworzył drzwi do "przygotowanego" pokoju. Wszystkie prywatne rzeczy kierownika ekspedycji stały w zapakowanych walizkach, jakby zupełnie nie ruszone. Na szerokim, osłoniętym dodatkową moskitierą stole leżała rozłożona mapa Afryki Zachodniej.

Pokój był długi na pięć kroków, a szeroki na jakieś cztery. Okno wzmocnione moskitierą wychodziło na brudny dziedziniec firmy, skąd dobiegały odgłosy towarzyszące pracy tragarzy. Proste wojskowe łóżko stało naprzeciw drzwi, na kilku stojących drewnianych szafkach były wystawione zwyczajowe drobne przedmioty, jak krucyfiks, oliwna lampka czy kiście owoców. Przy łóżku stało obramowane w srebro zdjęcie przedstawiające młodą, dosyć przeciętnej urody kobietę.

Wszystko to miało w sobie jakąś podejrzaną sztuczność - warstwa kurzu jasno wskazywała, że pod nieobecność ekspedycji nikt tu nie zaglądał. Po tym, że pokój zamknięto na kilka ciężko chodzących zamków (choć akurat to można wytłumaczyć wilgocią) można było przypuszczać, że pokój rzadko kiedy wykorzystywano - a przecież w Dakarze Hodolewski miał spędzić miesiąc, czekając na przyjazd reszty ekspedycji. Brakowało istotniejszych książek, wszystkich raczej nie brał ze sobą w rekonesans. Kilka osobistych drobiazgów rozrzuconych zbyt starannie, aby był to efekt zwykłego krzątania się po kwaterze wydały ostateczny wyrok.

Hodolewski tu nigdy nie mieszkał.

Dodatkowo, w całym pokoju nie było ani jednego lustra.

-Sądzę, że ma pani do mnie kilka pytań- odezwał się po chwili, gdy już wysłał boya po herbatę i wskazał miejsce za stołem. W jasno oświetlonym pokoju prezentował się dużo lepiej niż w mrocznym holu.-Podziwiam pani wytrwałość w dotarciu tutaj. Na podstawie tego, co pani ojciec opowiadał, jestem skłonny zmienić swoje plany. Początkowo zamierzałem panią przekonać, ażeby pozostała pani w Dakarze do momentu przybycia ojca. Niemniej, nie sądzę, by zatrzymanie pani było możliwe- uśmiechnął się. Tym razem zrobił to dużo naturalniej. Jego miękki śpiewny akcent kontrastował z dobitnością każdego z krótkich zdań.-Proszę jednak wysłuchać jednego ostrzeżenia- spoważniał. Akurat wbiegł chłopak z herbatą. Hodolewski wysłał go zaraz po listę leków do doktora Morgena. Gdy drzwi zamknęły się za młodym Arabem, kontynuował.-Afryka to nie jest miejsce dla białego człowieka. Opuściliśmy ją jako prymitywni praludzie i z okrutną radością przywróci nas do tego stanu. Albo zabije, jeśli tylko może. Proszę uważać na kolonialnych urzędników w Senegalu. Każdy z nich jest na prostej drodze do zatracenia siebie.

Po kilku minutach rozległo się pukanie do drzwi.

Tomas Morgen

Murzyni byli ludem "pośrednim", jak dosyć dowcipnie poinformował doktora jeden z francuskich żołnierzy kolonialnych, służących w czasie rekonesansu za ochronę ekspedycji. Pośrednim w tym sensie, że mieli w sobie jakąś zadziwiającą feudalność, zmuszającą do tego, by poleceń nie przekazywać bezpośrednio, a poprzez wybrane przez nich autorytety. Poza tym jednak lubili być poddawani wszelkim zabiegom medycznym, biorąc to za autentyczny przejaw troski ich pracodawców. Chociaż Francuzi odnosili się do krajowców o wiele bardziej humanitarnie niż Brytyjczycy, praca w koloniach dalej była towarem tanim, a z tego względu łatwo było zadbać o nowych pracowników, gdyby starzy, jak to ujął bezpośrednio dzielny francuski bojownik o cywilizację, się zużyli.

Eksploatację widać było na pierwszy rzut oka - po wielu tragarzach widać było blizny po niezaleczonych ranach, a niekontrolowane skurcze świadczyły o przebytych zakażeniach. Ogólna wytrzymałość ludów negroidalnych umożliwiła im uniknięcie większych urazów, zaś oralna kultura plemienna zupełnego wyjałowienia. Polska ekspedycja przez nich była traktowana jako wypoczynek - co nastawiło negatywnie wobec uczestników wyprawy nielicznych osiadłych w Senegalu Francuzów.

Pomimo wprowadzonej czasami na siłę poprawności relacji wśród członków ekspedycji, Morgen chwilami czuł się traktowany gdzieś pomiędzy francuskimi żołnierzami a murzyńskimi tragarzami. I chociaż uprzejmość galicyjskich uczonych powodowała, że w jego obecności starano się mówić po niemiecku, lekarz podejrzewał, że stało się to na wyraźną prośbę Hodolewskiego. W ogóle, kierownik ekspedycji zachowywał się czasami, jakby był oficerem liniowym, przygotowującym naukowców do szturmu na karabiny maszynowe. Nawet jego lakoniczne wypowiedzi dotyczące braterstwa przypominały wyrwane z gazetek frontowych wezwania do obrony Vaterlandu.

Z rozmyślań tych wyrwał ostatni pacjent. Lista leków leżała już gotowa, kiedy weszło trzech krajowców. Zgodnie z zasadą "pośredniości", przemówił najstarszy.
-Monsieur, chory- wyrzucił z siebie z charkoczącym, dziwnym akcentem. Krajowiec bez wątpienia cierpiał. Tylko siła dwóch podtrzymujących go towarzyszy spowodowała, że nie tarzał się z bólu i nie przykrywał lewego oka, które z całą pewnością było przyczyną zamieszania.

Gdy Murzyni podprowadzili bliżej wijącego się z bólu towarzysza, Morgen usłyszał głosy przerażonych Murzynów, ale mógł wyłapać tylko pojedyncze słowa, jak "robaki" i "dusza". Doktor nie zauważył nawet wchodzącego Alego, boya kierownika ekspedycji.
-Proszę pana, pan uważa- powiedział ten bystry dziesięciolatek, a jego wysoki dziecięcy głos przepełniał strach.-Oni mówią, że on jest przeklęty. Jego duch ma robaki.
Tomas Morgen nie usłyszał równie dziwnej wiary w powiedzenie, że oko jest zwierciadłem duszy.

Gustaw Santorski

Z wody w miednicy unosił się ostry zapach chloru. Przynajmniej słodka. Kiedy ekspedycja przybyła do Dakaru, jeden ze służących Mysłowa przez przypadek wyprał rzeczy w słonej wodzie morskiej. Wytrącona sól nie poprawiła wątpliwego komfortu przebywania na afrykańskiej ziemi. A potem było tylko gorzej. Przeglądając się w lustrze Gustaw Santorski dostrzegł, że sporo schudł. Krwi także sporo stracił, musiał to przyznać. Najgorsze były wielkie muchy o nazwie łacińskiej nie odzwierciedlającej ich piekielnego charakteru, a które sam ochrzcił mianem Musca infernalis, które nie dość, że miały tendencję do pokrywania kilkucentymetrową warstwą każdego napoju, to jeszcze odżywiały się w nader obrzydliwy sposób - najpierw wygryzały krwawiące rany, a potem zanurzały w nich całe paskudne mordy. Zabezpieczanie każdej takiej ranki jodyną w porze suchej może było zbytnim przewrażliwieniem doktora Morgena, ale w porze mokrej mogło to uratować życie.

Jakby głębiej się nad tym zastanowić, Santorskiego wcale nie dziwiło, że Afryka okazała się tak świetnym kontynentem do badania przeszłości ludzkości. Ludzkość bowiem od kiedy odpowiednio wyewoluowała, opuściła to miejsce jak najszybciej, pozostawiając wszystko bez czego mogła się obejść. Denerwujące bzyczenie za moskitierą zdawało się potwierdzać ten osąd. Zirytowany przebrał się w czyste ubranie i w pośpiechu równym jego antenatom opuścił swoją kwaterę.

Usłyszał szybko nadchodzące kroki. W ciemnym korytarzu spostrzegł biegnącego Alego, boya kierownika ekspedycji. Zatrzymany, wymamrotał coś o lekach doktora Morgena. Santorskiemu przed oczami stanęła dowcipna ironia doktorantów, że jeżeli uczy się hieroglifów, to może uda mu się odcyfrowywać znaki, które lekarz wyprawy nazywa pismem. Gdy stanął przed drzwiami kwatery Hodolewskiego, mignęła mu szybko znikająca w jednym z pokojów sylwetka Alikhara.

Santorski zapukał do drzwi, po czym usłyszał krótkie:
-Wejść.

Po zapachu perfum odgadł, że owa dama o której wspominał kierownik ekspedycji, była w środku.
 
Cooperator jest offline