Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-08-2012, 04:51   #4
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Ed wyszedł z podziemi wraz z płynącym tłumem ludzkich mrówek. Szerokie, jednokierunkowe ulice powoli zapełniały się ruchem. Rynsztok deszczem, który niósł ze sobą wszechobecne odpady cywilizacji. Reflektory pojazdów sennie patrzyły przed siebie. Wycieraczki zamiatały. Dominowały taksówki i auta tych, co wyjadą z dolnego Mathattanu po zmroku, póki co parkując swe cacka w wysuwane spod ziemi i chowające się pod nią na setki stóp, szufladki miejsc garażowych. Na bruku parkowały się tylko śmieci, toczone wiatrem gazety i żebrający bezdomni, narkomani, co jak zombie snuli się między sznurami opływowych aut. Trzeba było włóczyć nogę albo wyginać się jak paralityk, żeby jeśli nie wzbudzić litości, to chociaż przyciągnąć kogoś zainteresowanie. Każdy w ręku trzymał jakiegoś rodzaju narzędzie pracy. Jeden kawałek opisanego kartonu, inny wyświechtaną wojskową czapkę, jeszcze inny zdezelowany tablet z migającym napisem potrzeb. Słońce zaraz miało wzjeść , lecz wiadomym było, że jego krwista łuna nie przebije się na dno Nowego Yorku przez wyciągające się ku niebu bryły. Kolosy z betonu, stali i szkła. Jeszcze kwadrans a morze setek tysięcy przechodniów zaleje wyspę i sparaliżuje wszystko jak szarańcza. Skręcający w prawo mogą zapomnieć o byciu na czas w miejscu przeznaczenia, jeżeli jeszcze jest w mieście ktoś, kto trzyma się reguł punktualności.
Ed szedł pewnym krokiem zwinnie lawirując między garniakami, którzy płynęli z parasolami w garści, w większości w tym samym kierunku co on. O tej porze niewielu schodziło do metra, jeśli nie liczyć tych co wracają z nocnej zmiany, mają przesiadkę lub nie mają w życiu nic do roboty, a nie chcą zmoknąć.

Budynek Corp-Techu był dwie przecznice dalej, gdy Walters przecisnął się na druga stronę ulicy depcząc wojskowym butem kolorową kałużę na chodniku. Z lekko pochyloną głową, jak reszta zaspanych mieszkańców i pracowników Manhattanu płynął przed siebie. Chyba tylko on zwracał uwagę na to co się dzieje wokół niego. Moduł oka przetrawiał dane okolicy, kiedy mężczyzna z postawionym kołnierzem skórzanego płaszcza, zdawał się mieć zdrowe oko wlepione w długie nogi zakończone jędrnymi pośladkami, co na wysokich szpilach stukały o bruk tuż przed nim.

Garniaki zaczęły wspinać sie po schodkach siedziby korporacji do przestronnego, lecz solidnie ufortyfikowanego wejścia. Ed poszedł przed siebie. Skręcił w alley za rogiem. W połowie uliczki furgonetka na awaryjnych blokowała przejazd. Przecisnął się między autem a kubłami na śmierci. Nikt nie widział jak zniknął w rozładowczej przystani, gdzie w zacienionej wnęce były solidne drzwi, z takich nie do sforsowania. Przystawił zdrowe oko do wbudowanego przy framudze skanera. Ciche kliknięcie i drzwi pchnięte otworzyły się, a on zniknał w nich strzelając za siebie z niedopałka papierosa. Po chwili jechał na górę windą towarową dla personelu obsługi budynku i zaopatrzenia.

Kiedy rozsiadł się wygodnie na kanapie zakładając ochlapane buty na stolik, słońce wschodziło już od pięciu minut. 6.30am. Mimo dominującego krajobrazu drapaczy chmur, można było cieszyć się widokiem krwistego nieba. Dzisiaj będzie dobry dzień - uśmiechnął się czując na twarzy jego ciepłe promienie.
W poczekalni przed gabinetem na 54 piętrze było pusto i tylko CTPR, czyli Corp-Tech Public Radio truło znowu o zbliżających się wyborach. Nie było nikogo prócz niego. Nie żeby kogoś się spodziewał. Bynajmniej. Wystarczyło, że miał spotkanie z kimś kogo nie znał. „Alan Dirkuaer”. Who the fuck is Alan Dirkuaer? Kiedy zobaczył schodzące się towarzystwo przez chwilę zastanawiał się, czy nie pomylił pięter. Nie. Raczej nie. Coś musiało się zesrać...

Na siedzących wraz z nim ludzi nie zwracał pozornie uwagi, uważnie rejestrując każdego tylko zanim zajął miejsce przy stoliku. Uniósł brew zaciekawienia słysząc w radiu nazwisko faworyta na majora miasta, a wzrok jego jakby zawisł w przestrzeni, gdzieś między przesuwanymi drzwiami gabinetu a hologramem wodospadu oprawionego w metaliczne ramki obrazu. Laski były jedna fajniejsza od drugiej. Garniak był garniak, a murzyn był czarny. Ziewnął przeciągle znudzony pitoleniem korporacyjnych wieści i od niecenia postanowił pobawić sie interaktywnym stolikiem. Po chwili wyświetlił się hologram z o kilka decybeli głośniejszą fonią, niźli może by sobie korporacyjne korytarze życzyły.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=a_426RiwST8[/MEDIA]




* * *





Walters wysłuchał przemowy srającego po gaciach sztywniaka. Pewnie miał świeże kończyny, na których stąpał niczym pijany baletmistrz tudzież cyrkowiec na szczudłach. Widać jeszcze się nie przyzwyczaił.

- Nic się bój Alan. – Ed skwitował jakby beztrosko, a może tylko cynicznie, wyraźnie skrępowanego, korporacyjnego łosia na ścieżce zdrowia biurokratycznej kariery. – Jak się da, to się znajdzie.

Rzucił okiem na kontrakt gwizdnąwszy z dwa razy i raz uśmiechając się pod nosem podczas jego czytania. Podpisał plik skanując siatkówkę.

Po pytaniu uroczo-krótkowłosej Evans o wyznaczenie szefa ich „gangu”, głębiej wcisnął się w fotel, jakby przez to miał się zrobić mniejszy. To, że w ogóle do przechwycenia fantu zebrała się cała gromadka to nie był jego problem. Na samą myśl, paradowania z nimi po mieście autentycznie czuł się jednocześnie zakłopotany i rozbawiony. Z pewnością nie miał zamiaru nikogo prowadzać za rączkę, ani za nikogo być odpowiedzialnym. Choć nie wątpił, że każde z nich mogło sobie dać radę w każdych okolicznościach osobno, to w grupie nieznających i nieufających sobie obcych, było zupełnie inaczej. Gdyby miał głosować, to zdecydowanie oddałby się w ręce płci pięknej.

- Nom... – odezwał się Ed zaraz po gładko uczesanym panu w garniturze. – Przydałby się też stół operacyjny, nie? - wypalił krzyżując glany załozywszy nóżkę na nóżkę. - To mamy już plecy... - z szerokim uśmiechem na twarzy skinął głową gorylowi. - tylko kto teraz będzie generałem? A kto sanitariuszką?

Nie miał najmniejszego zamiaru tracić czasu na analizę danych zablokowanych kamer. Profesjonaliści to profesjonaliści. Jak Corp-Tech niczego nie znalazł, to znaczy, że tak było, albo być musiało. Po to jaśnie panująca korporacja wezwała Eda Waltersa.

- Jak na ulicy jest jaki przeciek, cokolwiek, to może pozbieram ten cynk Spiridona bez problemu do dwunastej.
- ostatnie zdanie powiedział już całkiem poważnie.

Lunch w "Pink Gloom"... - zamyślił się szperając w pamięci dane tego sektoru Brooklynu.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 31-08-2012 o 05:17.
Campo Viejo jest offline