Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-09-2012, 21:51   #1
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Wordis: Początek (DnD 3.0/3.5, sandbox, świat autorski)

Wordis: Początek


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=J2t-vquuT7k[/MEDIA]


-W czasach burzy i niepokoju, kiedy to byty starsze i potężniejsze od ludzi, elfów czy krasnoludów wznosiły się ponad Morzem Chaosu, nastała wojna. Jej rozmiar byłby niepojęty dla zwykłych śmiertelników, lecz nie im dane było brać w niej udział. I nie było im dane dowiedzieć się także jak ona przebiegła.

Dla ludzi i innych ras istotny był jednak upadek. Upadek, w trakcie którego, zwycięski wódz jednej ze stron opadł do Morza Chaosu, wcześniej pokonawszy wszystkich swoich rywali. Nikt nie wiedział, o co walczył. Nikt nie wiedział, co przyniosłoby jego zwycięstwo. Nikt nie znał jego potęgi. Potęgi, która pogrążając się w falach absolutnej anarchii dała początek pięciu światom.

Pięciu światom-dyskom, które wyłoniły się z odmętów, oddzielając niebiosa od piekieł. Życie od śmierci. Chaos od porządku. Na światach tych zawarte zostało istnienie. Centralny, tysiące lat później nazwany Wordis, dał dom istotom śmiertelnym. Pierwsze były krasnoludy, które podobno zrodziły się z głazów. Następnie elfy, uważane za potomków Upadłego. Ludzie, gnomy, niziołki i wszystkie inne rasy zaś zaczęły pojawiać się potem, a ich pojawienie się zostało zagubione w Meandrach czasu.

Pozostałe cztery dyski zaś z czasem zdefiniowały późniejsze życie Wordis, kreując jego kontynenty i krainy.

Dysk północny, nazwany Glacier, zawierał w sobie żywioł Lodu. Południowy zaś, I’zajar, wiązał w sobie potęgę wiecznego ognia. Zachodni, Honoshi, i wschodni, Xaos, były lustrzanymi odbiciami. Tak jak na Hanoshim żyli potomkowie bogów, hołdujący porządkowi, tak w Xaos zalągł się pomiot piekielny, wpływając wypaczająco na wschodnie ziemie w Wordis…


Nastała cisza.

Kulący się w kącie starzec spojrzał z przerażeniem na mężczyznę, trzymającego w rękach opasłe tomiszcze zatytułowane „Genitura Mundi – Narodziny Światów”. Mężczyzna ten ubrany był w szkarłatny płaszcz narzucony niedbale na paradny pancerz, zdobiony złoceniami w kształcie wieloramiennego krzyża promieniował wręcz zimnym, cynicznym spokojem.

Starzec skulił się jeszcze bardziej, kiedy jeden z dwóch przybocznych mężczyzny podszedł do niego i na znak swego pana podniósł go na równe nogi.

-P… Panie…- głos staruszka był jak bibliotek, w której stali. Stary, zaprawiony kurzem i wieloma latami które przetrwał.

Inkwizytor Luthor spojrzał na niego chłodno, ciskając książką przez cały pokój, na stos podobnych woluminów. Stary bibliotekarz mimowolnie próbował wyrwać się z żelaznych objęć, kiedy książka rozpadła się od uderzenia, rozsypując dookoła kartki.

-Czy zdajesz sobie sprawę, co to za księgi, starcze?- inkwizytor podszedł do mężczyzny, łapiąc go za przód połatanej tuniki. Starzec przestał się wyrywać i dumnie uniósł szczękę. Jego skołtuniona broda nastroszyła się jak jeż.

-Księgi wiedzy.

-Źle.- głos kościelnego agenta zlał się z odgłosem uderzenia, gdy jeden z przybocznych inkwizytora uderzył starca w twarz. Bibliotekarz zakrztusił się, wypluwając krew i kilka zębów. Inkwizytor kontynuował zaś dalej.- To wiedza tajemna. Czarnoksięstwo. Wiedza zakazana. Heretyckie brednie zakazane przez Esomijskie konklawe z roku 7892.

Dziadek uśmiechnął się krzywo, prostując się powoli. Widział, że dla niego nie ma już odwrotu.

-Otóż źle, synku. Konklawe odbyło się tak naprawdę w roku 57 wieku Smoka, a nie według waszego śmiesznego kalendarza, z którego śmieje się cały kontynent

Cios odrzucił głowę starca do tyłu. Mówił on jednak dalej.

-Księgi zaś opowiadają o faktycznym powstaniu pięciu światów, w tym naszego

-Jest jeden świat!- krzyk inkwizytora znów zlał się z ciosem. Bibliotekarz zaśmiał się.

-Nie. Jest wiele światów. I nie zostały one stworzone przez Łagodnego Pana Światła, którego to łza spadła na pustynie i tchnęła w nią życie… Świat nie obraca się pomiędzy jego ciepłym obliczem a czeluściami piekielnymi! Wordis jest

-Nie ma żadnego Wordis! Nie ma planów! Nie ma innych światów!- Inkwizytor zawył przeciągle, chwytając starca za twarz i ciągnąc go na stos książek. Starzec jęknął głucho, lądując plecami na woluminach, które pielęgnował całe życie.

Luthor zaś ciągnął dalej, przygniatając pierś bibliotekarza ciężkim butem. Jeden z jego ludzi podał mu pochodnię.

-JEST TYLKO PAN ŚWIATŁA! MAGIA TO GRZECH! PYTANIA TO GRZECH! WĄTPLIWOŚCI TO GRZECH! SŁOWO PISANE W KSIĘGACH INNYCH NIŻ W KOŚCIELE PANA TO GRZECH!- na łysej głowie inkwizytora pojawiły się grube żyły, a jego twarz poczerwieniała w furii.- Ja, Luthor Huss, Wielki Lord Inkwizytor wybrany w roku 7900 skazuję cię na śmierć!

Bibliotekarz uśmiechał się tylko, widząc wściekłość na twarzy tej małpy, która naszła go w jego domu, zniszczyła jego zbiory i próbowała mu wmówić, że za jego grzechy czeka go piekło. I kiedy Obadiah Wolf płonął, nie czuł już płomieni. Miał pecha urodzić się w Esomii, gdzie nie ma nic po za wolą Pana Światła. Gdyby urodził się w A’loues byłby pewnie znanym mędrcem. Gdyby żył w Conlimote zmarłby, pielęgnując wspaniałą Bibliotekę Królewską. Nawet gdyby żył w pustynnym, zasiedlonym przez barbarzyńców Krevlodh, uczyniono by go „Ojcem Zwojów”, pielęgnującym sagi o przodkach.

Żył jednak w Esomii, gdzie nie ma nic po za wolą Pana Światła. Jego wolą był ogień…


***


Ogień trzeszczał miło w kominku, oświetlając ciepłym światłem mały salonik na szczycie jednej z iglic Pałacu Kupieckiego. Światła jednego z miast Skuld śniły za oknem niczym niebo usłane gwiazdami, mimo że prawdziwy nieboskłon rozciągał się wysoko nad dachami miasta.

W samym salonie zaś piękna dziewczyna w czerwonej suknie pozwalała swojemu adoratorowi złożyć pocałunek na swoim kolanie. Siedzieli rozparci na szerokiej kanapie, nie przejmując się służącym stojącym bez słowa przy drzwiach.

Dziewczyna zachichotała, kiedy mężczyzna puścił jej oko, wargami dotykając materiału pończochy.

-Panie Garret

Król kupców uśmiechnął się tylko. Perukę zrzucił już dawno, przez co leżała obok sofy niczym smutny, brązowy pudel po stałej ondulacji. Jego szpakowate włosy lśniły srebrem w blasku ognia a orli nos rzucał duży cień na jego twarz.

Dziewczyna zaś zachichotała znowu, kiedy jej oblubieniec dość zwinnie, jak na swój wiek, wyminął jej kolano, zbliżając swoją twarz do jej ślicznego lica.

-Myślałem, że już jesteśmy na „ty”, kwiatuszku…- dłoń kupca powoli zniknęła pod fałdami sukni, a jego kochanka pisnęła, wymierzając mu pieszczotliwy policzek dwoma palcami.

-Ty niedobry, ty!

-Och, Ross! Ja jestem jeszcze bardzo grzeczny. Jeszcze!- pan Garret zaśmiał się, niezgrabnie włażąc na dziewczynę i gorączkowo całując ją po szyi. Służący pod drzwiami z szacunkiem opuścił głowę i wyszedł, wiedząc, kiedy nie jest potrzebny.

Pan Garret zaś sypał dziewczynie nieszczerymi komplementami, całując ją w szyję i zgrabiałymi palcami szarpiąc sznurki jej gorsetu.

-Ross… Moja piękna, wspaniała… Kwiatuszku, pełen nektaru

Nie dostrzegł jak dziewczyna powoli unosi rękę. Jak skóra na jej dłoni powoli rozszerza się, ukazując sztylet ukryty wewnątrz jej ciała. Jak zmysłowe palce Ross powoli ujmują skórzaną rękojeść, kierując szpic ostrza na kark lubieżnego kupca.

Pan Garret Noonan nie dowiedział się też że następnego ranka odnaleziono go ze sztyletem z tyłu głowy, pustym sejfem ukrytym za obrazem jego małżonki oraz czerwoną suknią balową rzuconą niedbale na sofę, na której to leżał

Pan Garret Noonan był martwy.


***


Światło księżyca zatańczyło na wąskiej klindze rapiera, kiedy jeden z dwóch szermierzy wykonał dwa kroki, piruet i ciął z góry, by jednocześnie wyprowadzić lewakiem cios na wysokości twarzy przeciwnika. Jego rywal zaś, reagując instynktownie, szarpnął głową do tyłu, szerokim pałaszem blokując cięcie wymierzone w swoją skroń.

Wyższy z walczących, uzbrojony w pałasz nie pasował do wykwintnego, pałacowego placu, na którym stał. Jego długie włosy sięgały mu za łopatki, lniana koszula wpuszczona była w kraciasty kilt a w przystrzyżonej brodzie znikała strużka krwi płynąca z rozciętego łuku brwiowego.

Jego przeciwnik zaśmiał się perliście, tańcząc dookoła potężnego górala.

-Mogłeś wybrać pistolety, Robercie. Może podać ci jeden?!

Robert MacCoy pochylił tylko głowę, wypuszczając ciężko powietrze przez nos. Mały, tańczący dookoła niego półelf wydawał się wręcz cieszyć z tego pojedynku. Jego czarne trzewiki stukały głośno na kamiennej podłodze, pończochy opinały drobne łydki a wszystkiego dopełniał absurdalnie lśniący trykot narzucony na białą, jedwabną koszulę.

MacCoy prychnął tylko. W końcu miał możliwość zmazania hańby ze swojego rodu. Hańby, narzuconej nań podstępem. Nie miał zamiaru dać się sprowokować.

-Stul pysk i walcz, de’Lisle.

-Jak sobie życzysz.

Szermierz wyskoczył do przodu, widząc jak przeciwnik unosi w górę pałasz, chwytając się prawy nadgarstek. Ciężka broń w takim pojedynku nie była dobrym pomysłem. Półelf uśmiechnął się, w myślach wyszydzając górala. Zwinnie zbliżył się do mężczyzny, w półpiruecie uniknął zamaszystego cięcia znad ramienia i pchnął, celując w gardło rywala.

Uśmiechnął się, czując jak klinka rapiera grzęźnie w czymś miękkim, z ust Roberta wydobywa się cichy jęk a po koszuli przeciwnika spływa krew.

-Szach mat, góralu. Szach

-...Mat?

De’Lisle zamarł i uniósł brwi, widząc jak góral powoli opuszcza rękę z pałaszem, odsłaniając twarz którą elf na ślepo pchnął. Oczy mieszańca rozszerzyły się, kiedy zobaczył szeroką, silną dłoń Roberta zaciśniętą na klindze jego rapiera. Czerwona krew kapała mu spomiędzy palców, plamiąc koszulę na czerwono.

-Szlag…- szermierz zaklął cicho, szarpiąc za trzymany w żelaznym uścisku oręż. W desperacji pchnął lewakiem, a krótkie i szerokie ostrze bezskutecznie prześlizgnęło się po żebrach górala.

Robert MacCoy uśmiechnął się, unosząc w górę pałasz o ciężkiej, ostrej klindze. De’Lisle pobladł.

-Daruj życie… Nie zabijaj

Broń Roba opadła ze świstem, mszcząc wszystkie zniewagi i krzywdy wykupione złotem półelfa. Mszcząc narzeczoną i ojca. Mszcząc samego siebie.


***


-Ster lewo na burt!

-Ay, ay, lewo na burt!

-Panie Burton, pogoń puszkarzy! Grupa abordażowa ma mieć piękne wejście zaraz po kartaczu!

-Tak jest, panie kapitanie!

-I nie salutować mi tu w czasie bitwy!

Grzmot fal, świst wiatru i ludzkie krzyki niosły się nad powierzchnią wzburzonej wody, kiedy to „Nieśmiały” przemknął pomiędzy dwoma wrogimi slupami, grzmiąc na prawo i lewo z dziesięciofuntówek. Stojący na mostku kapitan Naython oparł się rękoma o galerię nad pokładem, obserwując swoich ludzi.

Obrócił się, kiedy podbiegł do niego jeden z załogantów.

-Sir, grupa abordażowa gotowa do ataku, sir!

-Dobrze.- kapitan skinął głową, odsyłając chłopaka. Z uśmiechem poprawił na głowie czarny kapelusz z bażancim piórem. Stojący obok adiutant spojrzał na dowódcę.

-Sir, czy

-Tak, Colm.- mężczyzna uśmiechnął się szeroko pod sumiastym wąsem, ukazując sporo złotych zębów.- Bandera na maszt!

Wiekowy adiutant zasalutował sprężyście.

-Ay, ay, sir! Bandera na maszt!

Gdzieś w górze rozległo się powtarzane z ust do ust echo rozkazu kapitana.

-Bandera na maszt!

-Bandera na maszt!

-Tak jest, bandera na maszt! I na pohybel skurwysynom!

Kapitan Nython, kaper na usługach Unii Wstaliańskiej uśmiechnął się, kiedy „Nieśmiały” obrócił się burtą w stronę okrętu wroga i wypluł z siebie chmurę kartaczu. Sekundę później rozległ się róg, sygnał do abordażu.

A dookoła szalała bitwa.


***


-Bracia! Bracia i siostry!- grzmiący głos kapłana poniósł się ponad ośnieżonym zboczem, na którym to setki krasnoludów stały w równych szeregach, dumnie wznosząc ku górze totemy klanowe. Kowadła, podobizny przodków, młoty i topory. Złocone symbole poszczególnych familii tworzyły las wyrastający z kłębów wydychanej pary.

Rurik Grynston, kapłan Moradina, duchowy przywódca swoich rodaków w Kamiennej Baszcie i przeor bitewny uniósł w górę swój młot, uciszając wszystkie szepty. Nad wzgórzem słychać już było tylko świst wiatru oraz odległe wrzaski zbliżających się hord.

-Oto i jesteśmy! Stoimy tu na ośnieżonych zboczach naszej matki, Góry Morr, z uniesionymi wysoko czołami czekając na to, co Baledor chce nam zaoferować! Nigdy nie okazywaliśmy strachu! Nigdy nie cofnęliśmy się przed wrogiem! Nigdy nie dane nam było przegrać!

Ryk z wielu krasnoludzkich gardeł sprawiła, że kapłan przerwał i uniósł dłonie, ostudzając zapał swoich wiernych. Byli najlepszymi wiernymi, jakich kapłan bojowy mógłby sobie wymarzyć. Dlatego też Rurik uśmiechnął się tylko pobłażliwe, jak ojciec na widok dziecięcych psot.

-Bracia i siostry!- zakrzyknął raz jeszcze, przechodząc kilka kroków wzdłuż pierwszego szeregu.- Dziś nie tylko nam dane będzie przepędzić zagrożenie ze strony Czarnych Kłów raz na zawsze! Dziś, stają też z nami nasi przyjaciele i bracia krwi! Klany Północy!

Może włóczni i tarcz dookoła pozycji krasnoludów zatrzęsło się, kiedy barbarzyńcy zaczęli potrząsać bronią i pohukiwać ochoczo. Ryki te przybrały na sile, kiedy Rurik uniósł młot.

-Kamienne Wilki! Dziki! Błękitne Lwy! Lodowe Węże!- każdy z wymienionych klanów zawył tryumfalnie, nie mogąc doczekać się bitwy.

Stojący obok krasnoluda człowiek obrócił się powoli, mrużąc oczy by zobaczyć coś w wszechogarniającej śnieżycy. Z gorzkim uśmiechem położył dłoń na barku wciąż przemawiającego sojusznika.

-Ruriku. Idą.

Kapłan bitewny spojrzał bacznie na mężczyznę a potem na odległą, niewyraźną linię lasu. Skinął jednak głową i wcisnął na nią hełm.

-Więc zaczynamy! Pierwszy batalion wystąp! Dwuszereg defensywny i nie chcę żadnych nadprogramowych luk! Dajcie znać działonowym na wzgórzach żeby rozgrzali armaty! Klany, jeśli kto ruszy mi do ataku przed sygnałem to niech wie, że już nogów w dupie nie ma!

Krasnoludzcy wojownicy szybko rozbiegli się wzdłuż linii barbarzyńców, tworząc dwa, równe szeregi. Trzymane do tej pory w sakwach i pokrowcach muszkiety zostały wyjęte, przeczyszczone i załadowane. W oddali rozległ się stukot młotków, ustawiających bloki przy kołach armat.

I kiedy horda wojowników z plemienia Czarnych Kłów wypadła z lasu, kiedy armaty i muszkiety zaczęły swoją pieśń, zaczął się piękny dzień.


************************************


Witam wszystkich na rekrutacji do mojej sandboxowej sesji RPG zatytułowanej „Wordis: Początek”. Sesja rozplanowana jest w sumie na trzy części i bazować będzie na systemie DnD 3.0/3.5 który osobiście uwielbiam, ale o tym potem.

Najpierw podstawowa rzecz. Czym jest tak zwany „sandbox”?

Jest to potoczne określenie dla gry o otwartym dla gracza świecie. Idealnym przykładem sandboxa jest chociażby TES: Skyrim. Jako gracze tworzycie postaci i zostajecie puszczeni samopas do fantastycznego świata Wordis, wykreowanego przeze mnie. Szczegóły na jego temat znajdziecie później.

Teraz jednak do meritum. Wielu z was pewnie przeczytałoby moje wypociny i stwierdziło „Meh, co to jest? Przecież na każdej sesji mogę zadeklarować że idę w pizdu gdzieś tam gdzieś!”. Otóż niekoniecznie. Wielu mistrzów gry ma określoną fabułę i storyline sesji, i szybko ubija graczy który nie chce brać udziału w jego intrygach. Założeniem sandboxa zaś jest wolność dla gracza.

Chcieliście zagrać kiedyś wytrawnym kanciarzem, który kobiet miałby na pęczki i brałby udział w dworskich intrygach, ale zamiast tego wylądowaliście w jakiejś nawiedzonej kopalni? Wasz szermierz, który miał stać się legendą krain dzięki swojemu ostrzu trafił do kolonii karnej na jakimś odległym wypizdowie? Waszego pirata fabuła wystrzeliła na pustynie?! Zamiast stworzyć własną kompanię najemniczą zjadł cię koboldy?! NIGDY NIE BYŁO CI DANE UCZESTNICZYĆ W RUCHU OPORU?!

Otóż nie. Tutaj to wy tworzycie swoje historie. Dlatego przy tworzeniu swoich kart postaci chciałbym żebyście dołączyli doń wstępny cel waszej postaci oraz wydarzenia, które mogłyby towarzyszyć osiąganiu go, a później umożliwiłyby dalszy ciąg przygody.

Np: Grasz złodziejem:

Cel wstępny: stać się ważną figurą w miejscowej gildii złodziei (cel ten umożliwia w późniejszym czasie wybranie nowego celu np: „całkowicie przejąć władzę w gildii” a jeszcze później „przejąć władzę nad miejscowym półświatkiem”)

Wydarzenia: Finezyjne włamania, Zdobywanie sojuszników, Ucieczki, Akrobatyczne eskapady po dachach, Pojedynki na miecze

Proste? No ja myślę! Musicie tylko zdecydować która z postaci tkwiących w waszych głowach zasługuje na własną, prywatną historię rozgrywającą się w krainie Wordis!

Inkwizytorzy! Piraci! Odkrywcy! Złodzieje! Wojownicy! Czarodzieje!


Czekam na was...
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline