Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-09-2012, 22:03   #2
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jW9L7lB8tY4[/MEDIA]


Gregor Eversor

Stojący na środku kamiennego placu mężczyzna uniósł dłoń, a szalejąca dookoła niego burza ognia zniknęła, płomienie zastępując gęstymi kłębami gryzącego dymu. Młody czarodziej uśmiechnął się butnie, kierując wzrok na stojącego kilkanaście metrów dalej starca, z pewnym znudzeniem opierającego się na kosturze z białej stali.

-Chyba nie sądziłeś, że coś takiego mnie pokona, mistrzu?

-Nie. Chciałem tylko sprawdzić ile czasu będzie ci potrzebne na skontrowanie zaklęcia z twojej własnej dziedziny, i ze smutkiem stwierdzam, że zdecydowanie nie nadajesz się jeszcze na stanowisko Głównego Maga naszego obrządku.

Młody czarodziej poczerwieniał na twarzy, patrząc ze wściekłością na stojącego naprzeciwko starca. Wszyscy wiedzieli, że mistrz Katedry Płomieni, Jorah Flambee, jednej z wielu znajdujących się na uczelni, miał w sobie geny potomków ognia. Był genasi. I jak każdy genasi posiadał za równo naturalny dryg do magii, co wrodzony temperament i gorącą krew. Zgromadzeni dookoła walczących absolwenci oraz wykładowcy z Wysokiego Uniwersytetu cofnęli się o krok, mimo oddzielającej ich od areny strefy antymagicznej.

Flambee zacisnął pięści a kosmyki jego włosów zaczęły wybuchać ogniem.

-Jestem najlepszy

-W swojej dziedzinie, Jorahu. Ale nie w całym Uniwersytecie. Zakończmy

-TAK! ZAKOŃCZMY TO… ! TERAZ!

Wszyscy cofnęli się o krok z wyjątkiem jednej osoby, spokojnie obserwującej przedstawienie.

Mistrz Katedry Płomieni sięgnął do sakiewki z komponentami, co samo w sobie dowodziło o jego ignorancji względem doskonalenia techniki. Najlepsi magowie mogli rzucać czary skrępowani, zakneblowani i odcięci od komponentów magicznych. Mimo to czar przez niego rzucony był wielce widowiskowy. Autorskie zaklęcie, znane na całym uniwersytecie jak Słoneczny Podmuch.

Jego przeciwnik zaś stał nieruchomo, z zainteresowaniem obserwując ogniste drobiny podnoszące się z kamiennego placu dookoła niego i tworzące lśniący w półmroku wir. Flambee stracił nad sobą kontrolę, o czym świadczyło użycie najbardziej morderczego zaklęcia z jego arsenału umiejętności magicznych.

Rektor westchnął tylko, unosząc kostur.

-Nie opanowałeś do perfekcji sztuki rzucania czarów. Nie potrafisz instynktownie kontra czarować nawet, kiedy przeciwnik atakuje cię zaklęciami z twojej domeny. Nie panujesz w pełni nad uczuciami.- głos starego zaklinacza rósł w siłę z każdą sekundą, by po chwili wypełnić całą salę litanią jego niezadowolenia. Dookoła głowicy kostura wzbierało światło.- I z powodu tych właśnie niedociągnięć odmawiam ci awansu na maga Siedemdziesiątego Siódmego Stopnia, oraz mojego zastępcę. Ja, Mustrum Redman, Nadrektor Wysokiego Uniwersytetu i Pierwszy Mag Conlimote!




Wszyscy odwrócili wzrok, kiedy kondensowana w kosturze energia eksplodowała, niwelując działanie Słonecznego Podmuchu i odrzucając Joraha Flambee do tyłu. Wszyscy, niezależnie od tego czy byli studentem bez żadnych praw, czy też mistrzem którejś z katedr, chętnie chadzali na ceremonie awansu, w czasie której każdy mag mógł prosić o podniesienie jego stopnia wtajemniczenia.

Mustrum Redman westchnął tylko, otrzepując szatę z kurzu. Następnie odwrócił się i ze zmęczeniem spojrzał na cały Wysoki Uniwersytet, zgromadzony w kręgu dookoła jego skromnej osoby. Uśmiechnął się lekko i z rękawa szaty wyjął pergamin.

-Oprócz wyzwania Joraha Flambee, miał dzisiaj miejsce egzamin na magów Siódmego Stopnia. Po rozpatrzeniu waszych osiągnięć, prac oraz testów w praktycznym rzucaniu czarów, wywyższeni zostają… Maria Donovan. Ed Stark. Brandon Kelly. Gregor Eversor. Monte Cook

Każdemu wyczytanemu imieniu i nazwisku, towarzyszył jęk, sapnięcie lub też krzyk zadowolenia ze strony osoby awansowanej w Uniwersyteckiej Hierarchii. No, prawie każdemu. Jeden z wyczytanych dobrze wiedział, że zdał. Po powrocie na Uniwersytet odzyskanie pełnych praw członkowskich nie było niczym trudnym, w porównaniu do zajęć, którymi parał się do tej pory.

Dlatego też Gregor Eversor spokojnie obserwował radość awansowanych kolegów. Byli młodzi, nieopierzeni, pozbawieni dalekosiężnych perspektyw. Cieszyli się jak dzieci, którymi to w gruncie rzeczy byli. A Gregor patrzył i słuchał spokojnie jak Mustrum Redman, Nadrektor i jeden z najpotężniejszych użytkowników magii objawień na kontynencie gratuluje zebranym, życzy dalszych sukcesów i zaprasza na kolacje mającą za zadanie uczcić to wzniosłe wydarzenie.

Nikt nie patrzył, albo nie chciał widzieć, Joraha Flambee, z trudem kuśtykającego w stronę bocznego wyjścia z areny.


Gharthakk

-Figi, banany, daktyle! Świeże, niczym poranna rosa! Tylko u mnie! Kupujcie póki świeże!

-Sakwy, bukłaki, worki, plecaki! Tylko u mnie, rzeczy, bez których wyjazd w podróż to udręka godna Dziewięciu Piekieł! Mocne wykonanie! Solidna robota! Przystępne ceny!

-Panie, spójrz pan na te zęby! Na te mocne nogi! Na te genitalia jak pomarańcze! Drugiego takiego rozpłodowca nie znajdziesz stąd do Jicho Ja Maishy!

Corin było młodym miastem. W sumie wszystkie miasta na trenie Krevlodh były młode. Za każdym razem, gdy gdzieś odkrywano starą studnię w której była jeszcze woda, pobliskie plemiona oraz klany zjeżdżały się do niej, budując dookoła miasto namiotów. A jeśli wraz ze studnią odnajdowane było stare miasto, niegdyś zabrane przez pustynie, zysk był podwójny.




I tak też było w przypadku Corin. Nikt nie zwracał przecież większej uwagi na starą basztę wystającą z piasków na drodze pomiędzy Merranti a Shaipur. Dopiero jedna z potężnych burz piaskowych odkryła stojący na skale fort, zachowany w niemal idealnym stanie. I nie minął nawet rok od jego odkrycia, gdy miasto duchów stało się tętniącym życiem punktem handlowym, przez które w ciągu tygodnia przelewały się setki podróżnych, szukających strawy, wody i odpoczynku.

Dlatego też nikt nie zwrócił większej uwagi na samotnego jeźdźca, który wjechał do miasta zachodnią bramą i nieśpiesznie zszedł z konia, prowadząc go pomiędzy budynkami za lejce. Kiedy szedł przez targ zignorował kupców, zachwalających swoje towary i proponujących mu „interesy jego życia”. Jeśli interesem życia miałoby być kupienie sześciu pomarańczy w cenie pięciu, to jakie byłoby to życie… ?

Nie, zdecydowanie, Gharthakk nie był zainteresowany kupieckim psioczeniem. Po dwóch tygodniach jazdy wzdłuż Zachodniej Dżungli pragnął tylko znaleźć odpowiedni zajazd. I takowy właśnie pojawił się w zasięgu jego wzroku. „Pod Głową Meduzy”. Cóż za urocza nazwa.


Buttal

Młody krasnolud siedział na ławce pod budynkiem i czekał. Siedział, czekał, myślał i obserwował. I tak już blisko godzinę. Na szczęście dla niego otoczenie nie należało do szczególnie statycznych. Tragarze, kupcy, magazynierzy oraz ekonomowie kręcili się niczym mrówki po głównej hali Hejm Mynt, największego i najbardziej wpływowego domu handlowego Góry Morr.

Czekający krasnolud westchnął tylko i po raz setny chyba zadarł głowę, obserwując wspaniałe kolumny wykute w skale, jakby wypływające z marmurowego sklepienia. Wszystko, całe miasto, znajdywało się w sercu góry. Wszystkie domy, sklepy, warsztaty i ulice. Tak jak ludzie mieli swoje powierzchniowe miasta, po których poruszali się dorożkami i lektykami, tak krasnoludy miały własne, gdzie najszybszym środkiem transportu były przebudowane kolejki górnicze oraz windy.

Nawet tutaj, w jednym z najwspanialszych podziemnych budynków krasnoludzki kurier, Buttal, z rodziny Resnikuf, widział jak małe, ozdobne windy ze złota i miedzi wożą w górę i w dół dostojnych kupców, o brodach zdobionych spinkami z kamieni szlachetnych oraz wykwintnych szatach. A on, młody krasnolud który oderwał się od rodzinnej tradycji siekania wrogów toporem, czekał tutaj na swoje pierwsze zlecenie.

Przyszły kurier uśmiechnął się na myśl tych wszystkich głupich biegów, z kopalni pod górą na najwyższe poziomy miasta, z paczkami, listami, glejtami, upoważnieniami a czasami i z nieprzytomnymi klientami leżącymi na pchanych przez zdeterminowanego krasnolud taczkach. Oj tak, Buttal dobrze pamiętał swoje ostatnie zlecenie. „Pan Svenson nie czuje się najlepiej. Dostarcz go do jego domu na poziomie Świątynnym, ale tak żeby nikt nie widział…” . A na taczce obok spał ten nieszczęsny opój.

Jednak właśnie to zlecenie kupiło Buttalowi wdzięczność wpływowego rodu Svensonów. I dzięki tej wdzięczności siedział teraz pod drzwiami głównego przedstawiciela skarbowego Hejm Mynt, czekając na swoje pierwsze, poważne zlecenie. Jego przyszły pracodawca słynął z wiecznie złego nastroju, zrzędliwości i dużych wymagań względem swoich podwładnych. Dla młodego Resnikufa miał być to test…

W końcu młody krasnolud poderwał się na równe nogi, kiedy drzwi pod którymi siedział otworzyły się a na zewnątrz wyjrzał zadbany krasnolud z monoklem w jednym z oczodołów.

-Pan Belegard przyjmie pana

Buttal poderwał się z ławki i wszedł do środka, na wstępie zdejmując z głowy czapkę. Dobrze znał historię o pechowym pracowniku Dimzada Belegarda, który to przyszedł do przełożonego nie zdjąwszy wcześniej hełmu. Nieszczęśnik musiał się przenieść aż do Greystone by uniknąć wszystkich znajomych wpływowego kupca, którzy skutecznie zaczęli zatruwać mu życie.

Krasnolud przełknął ślinę, odetchnął głęboko i wymijając doradcę, ruszył w stronę drzwi od gabinetu. Nim jednak zdążył zapukać, po drugiej stronie rozległo się głośne, nosowe „Wejść!”.

Kiedy w końcu Buttal odważył się nacisnąć klamkę i wejść do środka, zamiast swojego przyszłego pracodawcy zobaczył… księgi. Księgi, pergaminy, zwoje, notatki, puste kałamarze oraz połamane pióra, ustawione w małej stercie otaczające biurko kupca i pochłaniającej je. Ponad tymi wszystkimi wyrobami piśmienniczymi co jakiś czas migały siwe włosy.

Po minucie milczenia za stertą rozległ się zrzędliwy głos.

-I co? Masz zamiar stać tam cały dzień? Cholera, stary Svenson mówił że masz łeb na karku! Podejdź no tu, bo nie będę się darł!

Młody krasnolud uniósł brwi i lawirując między kolumnami ksiąg obszedł biurko, by zbliżyć się do rozmówcy. Dimzad Belegard nie wyróżniał się zbytnio ze wszystkich starszych krasnoludów jakie Buttal poznał do tej pory. Śnieżnobiała broda, krytyczne spojrzenie i dobrze zszyte ubranie dopasowane do baryłkowatej sylwetki.




Sam Dimzad obrócił się w stronę swojego gościa i rzucił mu krytyczne spojrzenie.

-E.- Buttal nie był pewien czy dźwięk, który wydobył się z ust kupca to beknięcie, czknięcie czy wyraz dezaprobat. Nim jednak zdążył zagłębić się w ten tok myślowy, Belegard rozwinął myśl.- Cóż, podobnoś zaradny, a takiego posłańca mi teraz trzeba. Svenson polecił mi ciebie, chociaż nie wiem coś musiał zrobić żeby tak mu się przypodobać… Tak czy inaczej

Buttal starał się zachować spokój, kiedy starszy krasnolud pochylił się i z szuflady biurka wyjął kopertę z czerwonym lakiem Hejm Mynt oraz błękitną pieczęcią Króla Góry. Prawdopodobnie była to najdroższa rzecz jaką kiedykolwiek młody krasnolud trzymał w rękach.

-Masz to dostarczyć do Kazak-Naz, możliwie szybko. Idź z tym do tamtejszego podziemnego portu i odszukaj Mordehaia Vanko. To kapitan portu i główny nadzorca przystani. Przez tego twardogłowego ciołka transport pistoletów skałkowych do A’loues tkwi w porcie już trzeci dzień. Daj mu to. Dzięki temu barki będą mogły wypłynąć w morze.- nim jednak Buttal zdążył chwycić kopertę, kupiec poderwał ją do góry, po za zasięg palców kuriera.- Strzeż tego jak oka w głowie. Dostarcz to szybko, a ja już zadbam żeby pracy ci nie zabrakło. Dobrze opłacalnej pracy. Jeśli zaś spartolisz

Pozwolił by martwa cisza dopełniał efektu uprzejmej groźby. Dopiero wtedy podał Buttalowi kopertę i mały mieszek z symbolem domu kupieckiego.

-Leć. Masz tu pięć złociszy, na wypadek gdybyś musiał opłacić kogoś po drodze. Jeśli nie wydasz, to zachowaj na ewentualność kolejnych zleceń. A teraz rusz cztery litery! Co tu jeszcze stoisz?!


Petru

Kotlina w jednym z licznych, zbutwiałych lasów w Naz’Raghul była istnym pobojowiskiem. Czterech kultystów leżało rozszarpanych na sztuki, najpewniej kłami oraz pazurami dzikich zwierząt. Kolejna trójka zaś leżała nieco dalej, naszpikowana strzałami w sposób precyzyjnie okrutny. Drzewce starczały z oczodołów, szyj oraz piersi wyznawców pomniejszych demonów. Nieco dalej leżała reszta grupy. W sumie ośmiu. Pociętych, pokłutych i porąbanych. I krew zmieniła wszechobecny popiół w przylegające do butów błoto.

Były też ślady, ale ktoś kto nie miał wprawy w sztuce tropienia nie zrozumiałby z nich nic. Jednak stojący nad nimi mężczyzna musiał znać się na sztuce przetrwania. Inaczej nie przetrwałby na tych niegościnnych, wyjałowionych pustkowiach nawet dwóch dni.

I właśnie dzięki tym umiejętnościom był w stanie ocenić że kultyście zaatakowani zostali z zaskoczenia. Trupy naszpikowane strzałami padły, nim reszta zrozumiała co się dzieje. Atak zwierząt był równie gwałtowny i niespodziewany. Zabici nie mieli nawet broni w rękach. Ci zaś którzy zdążyli poderwać się i dobyć miedzianych mieczy oraz noży, padli martwi z rąk dwóch napastników. Jeden na pewno miał przy sobie co najmniej jeden topór, chociaż ślady na ciałach i ułożenie zwłok sugerowało że uderzał dwoma ostrzami jednocześnie. Drugi zaś najpewniej miał miecz. Oburęczny lub półtoraręczny. Tylko tak duże ostrze mogłoby rozrąbać kogoś prawie na pół.

Finalnie Petru z Palenque wstał powoli znad śladów, rozglądając się dookoła.




Obumarłe drzewa czerniły się dookoła, a szary popiół wydawał się pośród nich ożywczo jasny. Była to jednak ułuda. W tej krainie nie było zieleni. A przynajmniej zieleni widocznej gołym okiem. Zdarzały się porośnięte groty, ukryte zagajniki i szczeliny w ziemi, noszące w sobie zalążek roślin. Trafiał do nich jednak tylko ten, kto znał ich położenie.

Lecz nie to było celem tropiciela. Gdzieś tutaj byli ludzie, możliwe, że podobni do niego. Możliwe też że niedaleko znajdowała się osada, najpewniej ukryta. Faktem było jednak, że zbliżał się mrok, a ślady grupy która rozbiła tą bandę kultystów ciągnęły się pomiędzy zaroślami. Były nikłe, niewyraźne, ledwo widoczne. Ale jednak tam były.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...

Ostatnio edytowane przez Makotto : 22-09-2012 o 01:53.
Makotto jest offline