Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-09-2012, 15:30   #2
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Engan

Engan miał dwa dobre konie i głodową rację spyży, by ich nie obciążać. Engan miał też szczęście – nie wiało, od dwóch tygodni też nie padało i śnieg w cieniu Muru był gracko ubity przez idące zwiady, wozy z dostawami i ciężkie konie braci Budowniczych. Engan miał też rozkazy.

- Prawdziwy człowiek z Nocnej Straży przejeżdża ze Wschodniej Strażnicy do Czarnego Zamku w dwa i pół dnia – powiedział mu Bettley przy bramie, a w jego jadowitym spojrzeniu Engan wyczytał jasno, że w mniemaniu komendanta Engan takowym prawdziwkiem w czerni nie jest i nie będzie nigdy. Tym się nie przejął zbytnio. W mniemaniu sir Oswyna Bettleya nikt prócz jego samego prawdziwym Strażnikiem nie był.

To nie chęć pokazania Bettleyowi ani szczerzącemu zza pleców dowódcy Hadleyowi pchała go do przodu. Kiedy zamykał oczy, widział przywiązany do skalnej kolumny okrwawiony kadłub dziewczyny, jej głowę obwiniętą jasnymi włosami na ziemi i ręce i nogi, rzucone dalej na piasek jak śmieci. Przez miarowy łomot kopyt galopującego konia słyszał przerażony szept Gorne'a „krew, psy wyczuły krew” i jazgot, jakim wybuchnęli Skagosi, gdy Bettley podniósł głowę dziewczyny za włosy i zobaczyli jej twarz.

Bettley mógł sobie pozować na prawdziwego człowieka z Nocnej Straży i zaciskać swoje wielkopańskie szczęki. Mógł się nadymać jak świński pęcherz i twierdzić, że Straż rozłoży Skagosów na łopatki w polu i oblężeniu, wiosną, latem, jesienią i po pachy w zimowym śniegu też, bo my są miecze w ciemności, a Skagosi to tylko barbarzyńcy. A Engan już wtedy, na wybrzeżu, kiedy łupnął wojownikowi z klanu Stane kamieniem między oczy poczuł, że pada na niego cień wojny, która będzie długa i straszna, której Straż nie będzie w stanie wygrać... bo wojny toczone w zimie wygrywa tylko zima.

Jechał co tchu końskiego i własnego, bo wiedział, że Lord Dowódca nie jest, na szczęście, Bettleyem. Qorgyle usadzi Engana za stołem, poleje mu wina i nie będzie oceniał. Zada zamiast tego masę pytań o szczegóły. Dlatego też Engan wtulony w końską grzywę obracał sobie wszystkie szczegóły raz za razem, by nie uciekły z pamięci. Engan Kamyk pędził w cieniu Muru i w cieniu wojny jak diabeł, i był na najlepszej drodze do udowodnienia, że tę trasę można zrobić w dwa i pół dnia.

***


- A ostry? - powątpiewał Skagos, oglądając trzymany przez Engana nóż, więc Engan mu go podał. Barbarzyńca podwinął skóry i sprawdził ostrość na własnym przedramieniu. Jego trzej towarzysze nachylili się tłumnie nad czerwoną kreską i rozjazgotali się w swojej mowie. Engan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Po chwili dobili targu i Kamyk stał się właścicielem pokracznej kamiennej figurki cycatej i brzuchatej baby, skórzanego pasa ozdobionego tu i ówdzie wytartymi monetami, skóry zwierzęcia określanego przez wyspiarzy mianem „snag”, oraz woreczka z tajemniczym proszkiem, który miał dodawać odwagi w walce i sił w łożu. Nie żeby Engan potrzebował... ale znajdą się tacy, co dadzą za taki woreczek więcej niż dobry nóż.
Olram z klanu Stane poklepywał go właśnie po ramieniu, dopytywał się o drogę na Długi Kurhan i zdążył się zwierzyć, że będzie tam szukał przodka zwanego również Olramem, kiedy brama Wschodniej Strażnicy się uchyliła i na dziedziniec chwiejnym krokiem wbiegł Aidan.

- Potwór! - wrzasnął, aż poderwały się ze skrzekiem siedzące na dachu stajni mewy. - Potwór, potwór...

Engan dopadł go w chwili, gdy Aidan padał już na ziemię. Z ręki nieszczęśnika wypadła złota ozdoba, pobłyskiwała w błocie dziedzińca.
- Potwór – wyszeptał jeszcze Aidan, nim zamknął oczy i pogrążył się w odmętach swojego szaleństwa. - Morze... wie...

Engan przeklinał tę chwilę, krótszą niż parę uderzeń serca. Mógł zapobiec, a przynajmniej oddalić w czasie tę wojnę. Złota ozdoba leżała w błocie. Mógł ją wtedy podnieść i ukryć w rękawie choćby, nim nadbiegli Skagosi. Wtedy nie pojechaliby z nimi. Nie zobaczyliby Enned, sprawionej niczym świniak przez rzeźnika. Olram by nie uciekł. Ale Engan więcej uwagi niż złotu poświęcił rozpaczającemu bratu i to się zemściło.

Barbarzyńcy rozjazgotali się nad błyskotką rzekomo skagoskiej roboty i wymogli na Bettleyu uczestnictwo w poszukiwaniach. Olram z klanu Stane jak wcześniej przyjacielsko poklepywał Engana po ramieniu, tak teraz milczał zajadle, i już wtedy miał w oczach oskarżenie. Pojechali w dziesięciu, sześciu braci pod dowództwem samego komendanta i czterech Skagosów. Psy Gorne'a prowadziły ich tropem Aidana jak po sznurku. Świt był pogodny i bezwietrzny niemal. Kiedy doszli do skał, Gorne z psami przesunął się do tyłu, by puścić przodem Bettleya. Ślad prowadził lekko w dół, wąskim gardłem pomiędzy skałami. Morze szemrało delikatnie. „Krew – ozwał się nagle Gorne do Engana – psy wyczuły krew”. I nagle czoło pochodu stanęło. Bettley warknął, by Gorne trzymał mocno psy. Ruszyli dalej.

Kiedy Engan wyszedł z wąwozu, powitało go bladoniebieskie morze. Fale smyrały pieszczotliwie piasek. Tuż przy linii przyboju wznosiła się wygładzona przez fale skalna kolumna ze śmiesznym prześwitem przy szczycie, całkiem jak otworem strzelniczym dla łuczników. Zabawne, pomyślał sobie Kamyk, całkiem jak ta, pod którą mnie zwiadowcy złapali.... Bettley zsiadł z siodła i podniósł coś z ziemi. Gorne jęknął. Rozszczekały się psy. Skagosi zaczęli wrzeszczeć po skagosku. Bettley trzymał za włosy głowę młodej dziewczyny. Olram pierwszy wyciągnął broń, za nim inni. Psy wywróciły Gorne'a i padł z rozpłataną głową jeden ze zwiadowców. Kamyk rzucił się szczupakiem na największego ze Skagosów, tarzali się po ziemi. Wszyscy wrzeszczeli, a najgłośniej darł się Bettley, choć Kamyk za cholerę nie mógł sobie przypomnieć, co komendant krzyczał. Kiedy złapał wreszcie głowę wielkoluda i walnął nią o kamienisty grunt, kiedy przeciwnik oklapł w jego uścisku Engan mógł już tylko jęknąć. Olram z klanu Stane wciśnięty w konia zabitego zwiadowcy znikał w wąwozie. Gorne wrzeszczał „Wydżha Jazgot, wydżha Piekieł, wydżha Płomień!”. Psy powiewając rzemieniami postronków pomknęły za uciekinierem, za nimi na złamanie karku pognał Gorne i Arthur. Wrócili po dwóch godzinach z niczym.

Trzech Skagosów w więzach pociągnęli do Wschodniej Strażnicy. Po drodze Engan, Gorne i zwiadowcy usłyszeli od wściekłego Bettleya, że prawdziwy człowiek z Nocnej Straży nawet w ferworze walki nie zadeptuje śladów.

I dupa tam ślady. O tym, że zabita to Enned, córka magnara, dowiedzieli się od jeńców jeszcze na wybrzeżu. Pocięte, okrwawione ubrania dziewczyny leżały przy wygasłym ognisku. Zabójca jej nie okradł. Na nadgarstku odciętej w ramieniu ręki ciągle tkwiła gruba złota bransoleta o misternym wzorze. Pomiędzy kamieniami poniewierał się również złoty naszyjnik. Zabójca odciął dziewczynie wszystkie kończyny i głowę. Głowę złożył u stóp skalnej kolumny, a do samej kolumny rzemieniami przywiązał nagi kadłub, z którego rozprutego brzucha zwisały pęki jelit. Miała najwyżej piętnaście lat i bladą skórę kogoś, kto rzadko wychodzi na słońce.

Aidan w zamkniętej celi milczał jak zaklęty, tylko popłakiwał cichutko. Bettley oczywiście odgórnie założył, że skoro milczy, to jest winien, i tak też przykazał powiedzieć Lordowi Dowódcy. Nie milczeli za to pojmani Skagosi. Ci wrzeszczeli przez kraty nieustannie – o wojnie, zemście i krwi.

***


- Długi Kurhan masz minąć w pędzie, znam ja cię, co ci w głowie... Jedziesz prosto do Czarnego Zamku! Bez popasania po barłogach Skagijek! - przykazał Enganowi Prawdziwy Człowiek z Nocnej Straży Bettley.

I łatwo powiedzieć... trudniej zrobić. Po całym dniu w siodle, z tyłkiem pokrytym pęcherzami Engan marzył tylko o tym, by się chwilę przespać. Do tego pod ruiny strażnicy zajechał późnym wieczorem, a koń na którym jechał odmówił dalszej współpracy. Drugi zaś, gdy Engan próbował się na niego wdrapać, klapnął mu przed nosem żółtymi zębami i tak się spojrzał, tak wymownie, że Kamyk przez chwilę poczuł, jak to jest być tym osławionym wargiem. Końskie oczy mówiły bez słów, ale dosadnie: „Wszystko, kurwa, powiem Willamowi, wszystko. Zobaczysz, zrywkę drzew będziesz kozami robił. No tylko spróbuj, skurwysynu, a się policzymy po mojemu!”.

Rozpalił malutkie ognisko w ruinach i z jękiem przysiadł na ziemi. Oprócz rwącego bólu poobcieranej dupy doskwierał mu głód. Co miał z prowiantu, zdążył zjeść w ciągu dnia. Teraz mógł się najeść przekonaniem, że Prawdziwy Człowiek z Nocnej Straży może nie jeść przez tydzień. Niestety Blane, który przyjechał po zmroku, by zobaczyć, kto się szwenda po strażnicy, nie pomyślał o zabraniu czegoś do żarcia. Przywiózł za to swoje rozżalenie na przykry obowiązek i wiadomość, że zmarłych w kurhanie chowano w pośpiechu. Razem z bronią i dobytkiem, który mieli przy sobie. Spod łopat i kilofów Skagosów razem z ziemią sypały się pierścienie, zapinki i bransolety. Moruad Magnar powiesiła dwóch wojowników, którzy połaszczyli się na trupie błyskotki i ponoć szabrowanie już się nie zdarzało.

Blane odjechał i Engan został sam. Od Muru odbijały się echem gardłowe śpiewy Skagosów i głos bębnów. Engan obracał w myślach wspomnienie zamordowanej Skagijki. Lord Dowódca będzie pytał. Posadzi go za stołem, poleje wina i będzie pytał, aż mózg Engana spuchnie i pokryje się pęcherzami całkiem jak jego dupa. Engan siedział przy ognisku i myślał intensywnie. Już wtedy, na nabrzeżu, coś mu nie pasowało.

Więc: wygasłe ognisko i obok sterta szmat. Dalej rzucony złoty naszyjnik. Na piasku ręce i nogi... równo ucięte, ktoś miał siłę. Skalna kolumna na granicy przyboju, przywiązany do niej rzemieniami kadłub. Głowa na ziemi obok. Przejście na prawo i lewo zamknięte wysokimi skałami, można tu dotrzeć tylko wąskim gardłem wąwozu albo morzem. Morze było bladoniebieskie. Spokojne, w miarę. Tylko wokół Skagos jak zwykle kotłowało się i wełniło.

Już wtedy coś mu nie grało, ale była bitka, Bettley wrzeszczał jak posrany i nie było czasu na dumanie. Teraz zaś Engan czuł się trochę jak przeszłego roku, kiedy leżał w Czarnym Zamku ze złamaną nogą i maester Aemon dał mu księgę, żeby nie oszalał z nudy. Księga była myrijska, dotyczyła burdelu, w którym toczyły się rozmaite i wielce pouczające rozmowy jakowyś mędrców, i miała wielce pouczające i wielce fikuśne obrazki. Na samym zaś końcu na dwóch stronach przedstawiono dwa pozornie takie same obrazki wnętrza burdelu. Myk polegał na tym, by w tym morzu na pierwszy rzut oka jednakich cycków, ud i bioder odnaleźć dziesięć różnic. Engan znalazł wszystkie w dwa dni i bardzo był wtedy z siebie dumny.

Teraz też szukał różnic drogą mozolnego porównywania, sięgając do wielce pouczających obrazków z własnych przeżyć. Skagijka w drodze na ląd nie była w końcu stworzeniem, które było Enganowi obce i nieznane.

A więc pierwsza... Pierwszą zawsze pamięta się najlepiej. Przedstawiła się jako Foczka, i może faktycznie tak się nazywała. To było jeszcze w czasach, kiedy Engan pływał z Uhorisem... Skagosi podpłynęli jedną łodzią nocą i wdarli się na pokład. Pod koniec bitki jeden zaczął wrzeszczeć cienko i raz dwa doszli do wniosku, że to żaden wojownik, a najprawdziwsza baba, do tego ruda. Całkiem ruda, wszędzie... Pewnie skończyłoby się to dla niej ciężką zabawą z całą załogą i wyrzuceniem za burtę po fakcie, ale Foczka miała tupet i gadane. Zastrzeliła Uhorisa stwierdzeniem, że pirat nosi imię wielkiego skagoskiego bohatera i tak jak stała, na wpół rozebrana pośród ciał współplemieńców, zaśpiewała chwacką pieśń o czynach mniemanego Uhorisa. Stary ryknął śmiechem, aż się zapluł cały. Foczka z kapitańskiego wyrka wędrowała całą noc po barłogach całej załogi i każdemu wpierała, że nosi imię bohatera. Zanim pokazała Enganowi kilka foczych sztuczek, które śniły mu się często a gęsto do tej pory, zachłysnęła się z zachwytu nad własnym Engana imieniem. To szlachetne i stare imię, szeptała mu do ucha, a jej ręce w tym czasie zajmowały się inną sztuką, również starą i szlachetną. Engan według słów Foczki był Orłem z Morza, ostatnim z rodu. Kamyk zaśmiał się, że chce zrobić z niego rybołowa, a Skagijka spoważniała nagle i boleśnie ścisnęła go za fragment ciała stworzony do bolesnego ściskania. Rybołów jest rybołów, a Orzeł z Morza jest Orzeł z Morza! Engan i Achli, który był jego zmiennoskórym, u zarania świata tańczyli na wietrze poza lądem! Engan strącił turnie z Królewskiego Domu i cisnął je w morze! Engan pomagał pierwszym wronom budować wroni Mur! Tak mu wpierała, wpierała, więc w końcu dla świętego spokoju poświadczył, że może to i prawda... Kiedy następnego dnia wpakowali Foczkę do łodzi, obłożoną suto prowiantem i prezentami, niejeden z wilków morskich miał łzy rozpaczy w oczach. Ale Uhoris nie chciał targać baby ze sobą.

Była też Diona... pierwsza po tym, jak Engan przywdział czerń i służył jeszcze we Wschodniej Strażnicy. Miała czarne włosy i może trochę zbyt wiele przeżytych zim, najładniejsza też nie była. Za to miała niespożyty apetyt i fantazję... i z niewiadomych przyczyn koniecznie chciała się kochać w łodzi...

Horlah, ta ostatnia... jasnowłosa i śliczna, ta przez którą Engan został podejrzany o dezercję. Kiedy wykradł się ze Strażnicy i dotarł do ogniska, Horlah zamiast czekać z rozłożonymi ramionami i udami płakała nad uszkodzoną na skałach łódką. Engan się wziął i ulitował. Przekradł się z powrotem i podprowadził z magazynu gwoździe i narzędzia. Naprawiał tę cholerną łódź bite dziesięć godzin, i nie starczyło już czasu na nic więcej. Wsadził Horlah do łodzi i wrócił do swoich galopem. A za bramą czekał już Bettley, z Hadleyem za plecami. To gdzie, bracie, szwendasz się po nocy?

Brrrr... Potem była długa podróż do Czarnego Zamku, na wozie, w kajdanach. Na szczęście Qorgyle nie był Bettleyem. Jedyne, co chciał wiedzieć to to, z jakiego klanu była dziewka, której Engan okazał dobre serduszko.
- Jak zamiast poruchawki podajesz pomocną dłoń, Engan – pouczył go Dornijczyk. - To się przedtem wypytaj dokładnie o miano, żebyś wiedział na przyszłość, komu podajesz i od kogo możesz wyczekiwać wdzięczności. Tydzień czyszczenia latryn powinien ci pomóc utrwalić tę prawdę, hm?

***


Przysypiał już, kiedy przyszła. Kiedy rozwarł ciężkie powieki, stała nieruchomo pod wyszczerbionym murem, zakutana po szyję w wilcze futra i chyba czekała, aż się obudzi. Jej blada twarz o drobnych, miękkich rysach odznaczała się białą plamą pod czarnymi włosami. W ręku trzymała jakieś małe zawiniątko. Patrzyła na niego. Skagijka. Oczywiście, że łażą po ruinach, niby czemu mieliby nie łazić?! Wszystkie ogólne rozkazy Qorgyle'a o trzymaniu się z dala od Skagosów i jadowite szczegółowe nakazy Bettleya, by trzymać się z dala od Skagijek Engan mógł sobie niniejszym wsadzić w swoją odparzoną od siodła dupę. Przecież jej nie przerzuci przez ramię i nie zaniesie na kurhan, gdzie jej miejsce. Zaraz zlecieliby się jej bracia, kuzyni i pociotki i zaczęliby jazgotać, i kto wie, czy wojna nie wybuchnęłaby już teraz.

Engan chrząknął i uniósł się na ramieniu. Plecy zaraz eksplodowały mu rwącym bólem.
- Nie powinno cię tu być – uznał mimo wszystko za stosowne zaznaczyć.
- Wiem – odparła cichym, szemrzącym mile głosem. - Pomyślałam, że możesz być głodny. Przyniosłam ci to – uniosła trzymane w ręku zawiniątko i dalej stała jak wmurowana. Oczywiście. Dzicy tak mieli, to i Skagosi pewnie też. Przysiadali się do ogniska tylko zaproszeni... albo po wymordowaniu tych, którzy ognisko rozpalili. Skagijka była jednak sama, z żadnego z załomów ruin nie dobiegał dźwięk zdradzający ewentualnych towarzyszy zbrodni... i dziewczyna nie wyglądała też na stworzenie żądne krwi.
- Siądziesz? - poddał się Engan i sam usiadł, dokładając do ognia. Skagijka podeszła, drobiąc małymi kroczkami i przycupnęła naprzeciw niego. Była starsza niż początkowo przypuszczał, czarne oczy spoglądały z powagą i smutkiem raczej obcym ledwie odrosłym od ziemi podfruwajkom.


Zawiniątko położyła na kamieniach. Aha, prezent. Jak handlują, to wpychają przedmiot handlu w ręce i jazgoczą, tacy są. A jak przychodzą z darem, to kładą go z boczku i czekają w napięciu, czy obdarowany raczy się zainteresować. Przez skórę, w którą owinięty był prezent przesiąkała wolno świeża krew.
- Jesteś sam – stwierdziła bardziej niż zapytała.
- Takie rozkazy. - to zawsze była dobra odpowiedzieć. Doskonała odpowiedź z zaszytym uprzejmym „nie twój interes”.
- Nikt nie powinien być sam. Nigdzie i nigdy. A na pewno nie tutaj. Jak ci na imię?
Engan się przedstawił. Szeptem – bo i ona cały czas szeptała i mu się mimowolnie udzieliło. Przedstawił się i zobaczył w jej oczach cień tego zachwytu, który widział u niezapomnianej Foczki.
- To bardzo piękne imię. Stare i szlachetne – powiedziała dziewczyna wolno. - Mam nadzieję, że nosisz je godnie.
- To tylko... stare opowieści – Engan podjął dzielnie próbę zbagatelizowania tematu, w którym nie czuł się za dobrze. Pokręciła tylko głową.
- W starych opowieściach, Enganie, Orle z Morza... śpią na ogół stare zapomniane prawdy.
- Tooo... jak ty masz na imię?
- Moje... imię? - powtórzyła wolno i po jej reakcji Kamyk zaczął podejrzewać, że właśnie urwał się z jakiejś wyjątkowo rosłej choinki i z niewiedzy strzelił straszną głupotę. To pewnie jakaś ichnia kapłanka świętego tego czy tamtego, i nikt nie może poznać jej imienia, nikt nawet pytać nie może, a kto zapyta, temu w mordę... Dziewczyna dziwnym gestem przeciągnęła dłonią po swoich piersiach. Oderwała spojrzenie od twarzy Engana i przeniosła je na Mur wiszący nad ruinami strażnicy, potem na dalekie ogniska na kurhanie, z których dobiegał zawodzący zaśpiew. Kiedy Kamyk już miał na końcu języka, że nie ciekawi go w sumie jej imię wcale, z grzeczności pytał, ot co, nie musi odpowiadać wcale jak nie chce, spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się po raz pierwszy od początku spotkania.
- Achli. Mam na imię Achli.
- Z klanu? - pociągnął szybko, pomny nauki, którą hojną ręką zeserwował mu Lord Dowódca.
- Magnar.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 26-09-2012 o 18:34.
Asenat jest offline