Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-11-2012, 06:43   #1
Ghoster
 
Ghoster's Avatar
 
Reputacja: 1 Ghoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodze
[+18][Planescape] Planarne Okruchy


Był przeciwszczyt, a ciemność spowijała wszystko wokół, zasłaniając sekret przed oczyma. O ile na zewnątrz mieniła się jeszcze niebieskawo-purpurowa fluorescencja nieba, o tyle wewnątrz było niemalże czarno. Nie miało to jednak trwać długo; ciężkie kroki stawiane na drewnianych stopniach schodów sugerowały, iż za drzwiami znajdowały się przynajmniej dwie osoby, chociaż jedna z nich mogła być konstruktem, ponieważ przy ruchu tej drugiej słychać było aż nad wyraz wyraźne kliknięcia, pracujące zębatki, skrzypiące elementy oraz metaliczny posłuch niosący się z każdym stąpnięciem, istna chodząca fabryka. Ktoś zakaszlał, ktoś inny zapukał w jakiś żelazny obiekt, a po chwili klamka, zimna i stara zaś wciąż cała, niemalże wypadająca z uchwytu, została przyciśnięta z donośnym zgrzytem.

Drzwi rozwarły się, wpuszczając do pokoju nieco światła z korytarza, w którym paliły się pochodnie. W przejściu stały dwie istoty, pierwszą z nich był stary czarodziej. Siwy, z długimi włosami, zarówno tymi na czaszce jak i brodzie; jego matowa skóra była nudnie przeciętna, tak samo jak zarysy jego twarzy i proste, brązowe oczy, ni to wielkie ni to skośne, po prostu zwykłe, jak u typowego człowieka. Ale człowiekiem on zdecydowanie nie był, uszy co prawda szpiczaste nie były, ale w jego spojrzeniu tkwiła jakaś niebywała godność, którą podkreślały pewne srebrne kosmyki włosów, ot, aasimar jak się maluje. Przywdziewał się on w niebieskawo-białe szaty, zdecydowanie drogie i gustowne, choć bez jakichkolwiek oznak tego, kto mógł je zrobić. Całości dopełniał wysoce nieoryginalny, niemalże banalny kapelusz czarodziejski, który opadał i wyginał się na boki.

Drugą istotą, która stała nieco z tyłu, był modron, z Mechanusa, kwadron konkretniej. Modron jak to modron, wyglądał jak wielkie, żółtawe, metalowe pudło z dwoma, naszprycowanymi śrubkami li zębatkami rękami oraz parą złożonych skrzydeł. Zielonkawa twarz z beznamiętnym, choć być może trochę głupim, wyrazem gapiła się przed siebie, nawet jeśli rękaw szaty czarodzieja zasłaniał jej widok jednego oka.

- +++Pytanie: Czy Obiekt „Mistrz” Wykazuje Oznaki Parametru „Satysfakcja” Wobec Pomieszczenia, Które Zostało Właśnie Otwarte?+++ - Zapytał modron, jego głos był dość wysoki, mówiony niemalże na jednym tonie i bez jakiegokolwiek wyrazu, nie mówiąc już o nutce melodii li emocji w słowach przezeń wypowiadanych.

- Tak, to miejsce będzie w sam raz. – Odparł czarodziej. – Przygotuj wszystko należycie.

Modron, bez słowa sprzeciwu natychmiast rzucił się do roboty, co było niezwykle wręcz dziwne, aboim modrony były sługami niczego innego niż innych modronów, ot, skutkiem jakiegoś czaru, zaklęcia li uroku sprawił mag, iż śrubka Mechanusa jego wiernym sługą tudzież pomocnikiem się stała, choć być może i sam go skonstruował. Świeczki, które wcześniej były niewidoczne, chociaż stały na wszędobylskich półkach tudzież stołach, zostały bardzo sprawnie zapalone ręką konstruktu. Pomieszczenie rozjaśniło się poniekąd, mając li to ono tylko jedno, zasłonięte czarnymi firanami okno, mnóstwo regałów z książkami bądź śpiącymi mimirami, a w kącie stał gdzieś zdobiony kandelabr, który, tak jak i wszystko inne, za chwilę rozjaśnił się już w wyraźnym świetle świec. Modron oczyścił jeszcze stojący przy ścianie stół z leżących nań rupieci, jakkolwiek starych i zniszczonych, odkładając je ostrożnie do małego, drewnianego kufra gdzieś z boku. Sprzątnął on jeszcze blat szmatką kurze zeń ścierając, przysunął tam fotel, który to uprzednio na drugim końcu komnaty stał i ostatecznie sięgnął do kieszeni, tej między pudłem stanowiącym jego ciało oraz skrzydłami. Wyciągnął on wielką, oprawioną skórą jakiegoś nieznanego zwierzęcia księgę i położył ją na biurku, z gracją i należną ostrożnością, jak mu Mistrz przykazał uprzednio. Potem tuż obok postawił także dwa, wypełnione po brzegi kałamarze wraz z zestawem prawdziwych piór ze stosinami o najróżniejszych kształtach. Modron zazgrzytał kilkukrotnie, coś wewnątrz zaburczało a coś innego ostro świsnęło, a on sam skierował spojrzenie na czarodzieja, który obserwował tak jego poczynania już od dobrych paru minut.

- +++Stwierdzenie: Prace Przygotowawcze Do Stanowiska Pracy Nad Obiektem Określanym Jako „Największe Dzieło Literackie Mistrza Kiedykolwiek Popełnione” Zostały Ukończone.+++

Czarodziej usiadł na fotelu, który natychmiast został przesunięty wraz z nim do jak najdogodniejszej pozycji, bowiem modron uznał, iż byłoby to najstosowniejsze zachowanie w sytuacji takiej jak ta. Aasimar rozprostował się nieco, odchrząknął i otworzył księgę delikatnie, omijając pierwszą pustą kartkę i przechodząc od razu do tej drugiej. Wziął do ręki pióro, najwyczajniejsze, gęsie, dobre jak na początek, zanurzył je w kałamarzu ocierając końcówką o krawędzi buteleczki tak, by atrament nie ściekał, a następnie przesunął rękę ku papierowi. Na początku zawahał się, nie był pewny jak winien zacząć, ale w końcu wybrał język, który był najbardziej rozpowszechniony w Wieloświecie, to jest wspólny handlowy, a ostatecznie rozpoczął książkę, stawiając na górze kaligrafowanymi literami donośny tytuł:



· Przedpowieść ·

Zimno i ponuro, wokół roznosił się tylko nieprzyjemnie ostry, uderzający dosadnie w nozdrza zapach, czy może raczej smród, jaki wydzielały wszystkie paleniska wokół. Ogniska paliły się co prawda gdzie tylko nie spojrzał, ale nie dawało to choćby odrobiny ciepła, jakiegoś komfortu, pocieszenia, nic, po prostu przypominały tylko o tym jak lodowato tutaj było. Rozłożone były one wzdłuż zielonych murów, rozwidlających się to tu to tam, nachodzących na siebie wzajemnie, idących do przodu, w tył, w lewo i prawo, w górę i w dół. Błąkał się oto githyanki, zaskoczony swą własną głupotą, po jednym z osławionych labiryntów. Nie było mu dane dojść do owego faktu już na początku, o nie, umysł miał spowity mrokiem i w korytarzach, które błyskały światłem ognia widział jedynie wzrokowe migawki, gdy płomienie uginały się pod silnym wiatrem, który jakimś cudem biegł wszędzie gdzie się tylko nie pojawił. Próbował iść wraz z drogą powietrza, potem przeciwko niej, próbując trafić do wyjścia, ale trafiał tylko i wyłącznie na swoje własne ślady, zatarte czy nie, wciąż wydające mu się w jakimś stopniu obce i nieswoje.

Od czasu do czasu słyszał gdzieś w oddali dźwięk jakiegoś pisku, czasem zgrzytu li też płynącej cieczy, ale za każdym razem było to coś innego, czego na początku nie rozpoznawał, a już na pewno nie był w stanie określić skąd owe dźwięki pochodzą, obijały się tylko echem po wszelkich ścianach. Czasami, spoglądając za siebie, wydawało mu się, iż widział w oddali kontury, zarysy jakiejś postaci przemykającej się między przejściami i łukami, abowiem nie było tutaj sufitu, ale choćby nawet podążając za niewyraźnymi kształtami istoty go prześladującej nie potrafił znaleźć nic prócz nowych dróg i rozwidleń. Nad nim znajdowała się jedynie czerń, chociaż te ścieżki, które prowadziły w górę były mu widoczne znacznie wcześniej, gdy znajdował się blisko nich, niestety widział tylko te wyższe poziomy, ogólne spojrzenie na całe to miejsce przysłaniały mu wszędobylskie ściany o kolorze, jaki dławił go już po stukroć.

Kolejny zimny powiew, tym razem zawinął wokół siebie szarfy i liny jakie zwisały z jego starożytnej szaty, zapiął ostatni guzik przy kołnierzu i rzucił się w kierunku jednego z palenisk przy ścianie. Starał się jak mógł, ale to i tak nic nie dawało, ogień był zimny niby śnieg, a języki płomieni ustępowały jego rękom, nie dając się dotknąć. Raz po raz wydawało mu się, iż widział mimo wszystko w żarze odbicie tudzież iluzję jakiegoś stworzenia, ale było tutaj po prostu aż nazbyt zimno; na jego rzęsach zaczęły się utwarzać małe sople lodu, a głowa, niczym nieskryta i pokryta żółtawo-brązowymi cętkami, porastała tylko szronem.

Znów jakiś dźwięk, tym razem pisk, mógłby przysiąc iż przybiegający ze szlaku za jego plecami, ale po odwróceniu się nie zobaczył nic prócz kolejnych murów i świateł. Widział jak z jego ust wypływają obłoki pary, rąk także już niemal nie czuł, nie mówiąc już o gołych stopach, które to wciąż nieubłaganie stąpały po mrożącej podłodzie. Spojrzał w lewo, znów dostrzegając jakąś istotę chowającą się za rogiem. Powstał i popędził w drugą stronę, skręcił za zaułkiem a następnie pobiegł do góry, po stromych schodach. Coraz bardziej wydawało mu się, iż poziomy labiryntu były coraz to mniejszymi li większymi okręgami, tworząc w trójwymiarze olbrzymią figurę przypominającą kulę, wyrzeźbioną z korytarzy unoszących się w czarnej, bezdennej pustce. Ale stąd nie było wyjścia, był zarówno na najniższym poziomie jak i na najwyższym, krawędzi bryły, zawsze ogrodzone grubą, solidną ścianą nie pozwalały się przedostać na drugą stronę.

I wtedy znów zawiało, tak potężnie, iż nie ustał na nogach. Githyanki poślizgnął się, spadając kilka schodków w dół. Chwycił się swoimi kończynami, których już niemalże nie odczuwał, kamiennych, pokrytych lekką warstwą śnieżnego puchu stopni, by przeczekać tę chwilową zamieć. Przez korytarze popędził szarawy pył, przez który zmuszony był on zamknąć oczy, tudzież je przynajmniej przymróżyć. Zimno znów dało mu się we znaki, kaszlnął ostro. W jego głosie słychać było jak ucieka z niego życie. Wiatr pędził jak szalony… I w końcu się uspokoiło. Wdrapał się na szczyt schodów i zaczął żałośnie, bowiem niby robak, czołgać się przed siebie. Wnet za jego plecami usłyszał potężny, donośny ryk, przeżarty zimnem i chrypą, ale wciąż niesamowicie przerażający. Githa jednak bardziej przerażała myśl, iż to on był niemal bezbronny, niż fakt, iż przeciwnik był wielki. Leżąc na plecach widział go teraz dokładnie, olbrzymia istota licząca sobie przynajmniej trzy metry stała nad nim w rozkroku. Był to olbrzymi humanoid porośnięty czarnym włosiem; na rękach, nogach, barkach oraz szyi spoczywały mu kamienne okręgi. Oczy jego literalnie płonęły ogniem. Łapy wielkie, upostrzone w ostre pazury, już sięgały w kierunku githyanki, wnet pochwyciły go i podniosły ku górze. Było tak zimno, iż ten nawet nie poczuł, jak zostaje podniesiony na ponad metr w górę. Istota zrobiła zamach i rzuciła githem w ścianę po przeciwległej stronie, a ten przygrzmocił dosadnie, chociaż zdążył przesunąć ręce do przodu, przez co miast twarzy, to jego dłonie i przedramiona zostały pocharatane. Posoka ściekła na podłogę, ale on już tego nawet nie dostrzegał, poczuł tylko zapach krwi, jaki się rozległ wokół.

I nagle, zupełnie niespodziewanie, z korytarza po drugiej stronie wyszła ona. Nocna wiedźma, szczupła i koścista, ubrana jedynie w jakieś stare łachmany. Zakręciła przesadnie różdżką, a jej włosy, czarne niczym pustka za ścianą, uniosły się w górę i zaczęły okręcać siebie wzajemnie. Wtem z kościstej różdżki wystrzeliły czarne gałęzi, które pognały w kierunku olbrzyma. Oplotły się wokół jego rąk, nóg i klatki piersiowej, a następnie zacisnęły, i w mgnieniu oka rozszarpały istotę. Kawałki ciała: kończyn, skóry, także kości, poszybowały w powietrze, po czym spadły na podłogę i tam już zostały. Głuchy pomruk uderzenia kamiennych okręgów o podłogę był ostatnią rzeczą, jaką dało się usłyszeć. Wiedźma odwróciła się do githyanki, ukazując swoją bezbarwną, szarą cerę oraz czerwone, świecące złowrogo oczy. Jej nogi uginały się pod jej własnym ciężarem, a ona sama zdawała sobie nic nie robić z faktu, iż szmaty w jakie była przywdziana coraz bardziej zsuwały się z jej wątłego, wygłodzonego możnaby rzec, ciała, odsłaniając coś, co u każdej innej istoty żeńskiej dałoby się nazwać krągłościami. Podeszła szybkim krokiem do kulącego się githa, który już próbował wstać, a następnie mu pomogła. Wgapiła się w jego żałosne, okute szronem spojrzenie i wydobyła z siebie słowa, które brzmiały tak, jakby tysiące ostrzy zagrzęzło w jego sercu.

- Jeśli zdechnąć musisz, to zrób to szukając tego co mamy znaleźć! – Wrzasnęła, a echo odbiło się po ścieżkach labiryntu. – Pośpiesz się, masz się stąd wydostać! – Ponaglała go.

- Co z Pentar? – Zapytał rozkojarzony.

- Ja się nią zajmę; ty szukaj! – Jej różdżka raz to kolejny wytoczyła kilka dziwacznych kształtów w powietrzu, a z płomieni jednego z palenisk przy murze zaczął wyłaniać się portal. Wkroczyli weń, uciekając tym samym z labiryntu Jej Straszliwej Dostojności…

· Sigil - Miasto Drzwi ·

„A nie byłoby wszystkim lżej, gdyby ktoś ją tak po prostu rozprostował?”
- Jakiś trep o kształcie Klatki.

Centrum wieloświata, używając określenia, którego zwykli stosować Znakowcy, znajdowało się zawsze tutaj. Nie na pierwszej materialnej, nie w planach żywiołów ani wewnątrz Astralu, tylko tutaj. I wbrew pozorom definicja tego „tutaj” nie zdawała się taka trudna to pojęcia, zważywszy na fakt, iż „tutaj” wszystkich innych kończyło ostatecznie… Ano właśnie tutaj. Któżby zliczył tych wszystkich pierwszaków, którzy, idąc sobie drogą tą co zawsze w świecie tym co zawsze nagle znaleźli się na ulicach kompletnie nieznanego im miasta, z czego przynajmniej połowa nie dożyła kolejnego dnia? Cóż, w sferach, a już szczególnie na planach materialnych, panowało często przekonanie, iż to miejsce nawet nie istnieje, ot, bajka zmyślona przez jakiegoś nadgorliwego maga, który uznał, iż skoro cel jego jest w miejscu dla niego nieosiągalnym, to musi być on w środku wszechrzeczy. Sigil było absolutnym centrum sfer, być może nie tych materialnych i pochodnych, ale pewne było, iż znajdowało się w samym środku planów zewnętrznych – na wielkiej Iglicy. Dryfowało sobie na jej szczycie, mimo iż była ona nieskończenie długa, przyciągając tutaj wszystkich awanturników świata. Każdy szanujący się obieżysfer musiał tutaj trafić, prędzej czy później.


Miasto to nie bez powodu zwane było Klatką, a jego mieszkańcy klatkowiczami; otóż większość ludności tego miasta stanowili ci, którzy trafili tutaj przypadkiem, nie mogąc wrócić, ponieważ wleźli tu jednostronnym portalem. I to właśnie był cień całej rzeczy – portale. Mogły być one wszędzie, w drzwiach domu, w oknie, dziurze w ścianie li pod łukiem bramy, w studzience bądź w dziurce od klucza – wszędzie, gdzie tylko znajdował się jakiś otwór, pewnie trep chwytający swoje ręce też stworzyłby jeden między nimi. Tym jednak, co powstrzymywało wszystkich przed namiętnym przekraczaniem wszystkich znalezionych portali był fakt, iż wszystkie potrzebowały czegoś, co je uaktywni, sprawi, by zadziałały, tak zwanych kluczy. Kwestia ich znalezienia należała do najtrudniejszych rzeczy jakie możnaby sobie zadać jako cel, niemalże wszystkie kiedykolwiek odkryte portale zostały znalezione zupełnym przypadkiem, aboim kluczem do takowych drzwi mogło być literalnie wszystko. Począwszy od kartki papieru, oberżniętego miedziaka li artefaktu z półplanu cienia, przez zanuconą koło takowego melodię bądź pomyślaną myśl, aż po ujawnienie najskrytszego uczucia. Pomyśleć tylko o tych wszystkich skurlach, którzy postanowili przekonać dziewoje, jakoby portal miał się otworzyć, gdy pocałuje go ona w nocy przy drzwiach tawerny!


Ale Sigil to nie tylko portale, to przede wszystkim klatkowicze, którzy prezentowali najróżniejsze rasy wieloświata. Znajdowały się tutaj baatezu i tanar’ri, wiecznie rywalizujący i nierzadko przenoszący swe konflikty z planów niższych do miasta; githzerai i githyanki, chaotyczni przybysze z Limbo, najróżniejsi sferotknięci pokroju aasimarów li genasi, wszelacy sferowcy, zwani także planarnymi, tacy jak eladriny, gehrelethy bądź inne żywiołaki, można było tutaj spotkać naprawdę każdego.

„Szyk po co zdania komu?”
- Przeciętny Chaosyta.

Nie sami mieszkańcy byli jednak ważni, a ich mentalność. Klatkowicze zwykli bowiem tworzyć tak zwane frakcje, zrzeszające ludzi o tych samych poglądach, charakterach bądź wierzeniach, czasami kontrolując wiele zasad miasta. I tak też znaleźć tu można było Bogowców, zwanymi także Wyznawcami Źródła, którzy uważali, iż życie jest zalążkiem kosmosu, w którym trzeba się sprawdzić i wykazać sferom swoją boskość. Nie dogadywali się oni najlepiej z Grabarzami, którzy z kolei uważali, iż nie ma żadnego życia ani sekretu wieloświata – wszyscy są tak naprawdę martwi, a ci, którzy wyzbędą się uczuć i namiętności osiągną równowagę, to jest Prawdziwą Śmierć. Ci z kolei prezentowali prawdziwe przeciwieństwo poglądów członków Stronnictwa Doznań, potocznie zwanych Czuciowcami, albowiem oni wierzyli, iż życie jest im dane właśnie po to, by z niego korzystać i emocji nie należy się wyzbywać, trzeba je poznawać, doświadczać i eksploatować. Oni mieli z kolei świetne kontakty z Wolną Ligą, bądź też, o wiele prościej, Autonomami, ponieważ ci wierzyli w siłę wolności i niezależności, chociaż ich największym wrogiem byli Guwernanci, należący do Stowarzyszenia Porządku. Frakcja ta stanowiła głównie o prawach i postanowieniach w mieście, ale głównie od strony papierkowej, prawdziwą sprawiedliwość wymierzali Harmonium i Łaskobójcy.

Jaka była różnica pomiędzy tymi dwoma frakcjami? Cóż, pierwszy lepszy szpic na ulicy odpowiedziałby, iż Twardogłowi są jak policja, a ci drudzy to egzekutorzy mruczący nad skazańcami; ten punkt widzenia nie mija się szczególnie z prawdą, ale była pewna elementarna różnica. To Harmonium było frakcją, która wierzy w wyższość porządku nad nieładem i prawa nad anarchią, zrzeszało ono wszystkich śmiałków, którzy mieli w sercu ducha obowiązku utrzymywania spokoju. Czerwona Śmierć jednak leżała na granicy frakcji a skupiska samozwańczych katów, czychających na tych, którzy odważyli się zadrwić ze świętości ich największej i najbardziej cenionej wartości – nieskończonej mocy sprawiedliwości. Nie było takiego skurla, który by rzucał na wiatr słowa szpicujące Łaskobójców, w większości wypadków kończyło się to natychmiastowym zgonem, bez jakiegokolwiek procesu, w co zresztą bezustannie bawili się Guwernanci i Harmonium. Oczywiście byli i tacy członkowie Czerwonej Śmierci, którzy szanowali stanowisko tych, co uważali, iż sprawiedliwość nie jest siłą napędzającą wieloświat, ale należyli oni do mniejszości, która z dnia na dzień malała coraz bardziej, dlatego Łaskobójcy uważani byli tym bardziej za takich, którzy coraz to bardziej i bardziej pogrążają się w swych ślepych poglądach. Ogólnie panowało w klatce takie przekonanie, iż lepiej byłoby zadrzeć z całą frakcją Twardogłowych, niż z jednym, nadgorliwym Łaskobójcą. I to przekonanie było nad wyraz słuszne.

Była jeszcze Ona. Pani Bólu, milcząca i enigmatyczna władczyni Sigil, której nikt nie wchodził w drogę. Sylwetka bezbarwnej szaty, korony z ostrzy oraz kobiecej maski, oto jak przedstawiały ją opowieści krążące po sferach. Rządziła miastem ustalając pewne zasady, których niemal nikt nie ważył się łamać, a ci, którzy jednak postanowili to zrobić, kończyli w najlepszym wypadku w labiryntach, to jest przez Nią stworzonych domenach, w których dane było skurlom czeznąć do końca życia, lecz w najgorszym wypadku spotykało ich coś gorszego – to jest śmierć z ręki Jej samej. Ileż to razy znajdowano nieszczęsnych trepów, którzy nawinęli się Jej Straszliwej Dostojności, leżących na ulicach miasta w kawałkach tak wielu, iż zaczynano się zastanawiać, czy to aby na pewno ludzie? Nie lubiła też, gdy ktoś ją czcił bądź obrażał. Pani Bólu nigdy jednak się nie pokazywała, jej słowa przekazywały miastu wcale nie mniej od niej nieme sługi – dabusy – które były najświętszymi istotami tego miasta, mówiącymi rebusami i przebudowującymi mury, budynki li ulice. Tylko w jakim celu?...

„Bardzo, kurwa, zabawne.”
- Minotaur po trafieniu do labiryntu Pani Bólu.

· Straż Zagłady ·

Tłumy zbierały się takowo przed murami Zbrojowni, czekając na otwarcie. Przeciwszczyt powoli zapadał, albowiem fluorescencja nieba Klatki przybierała powoli jaskrawy odcień seledynu. Każdy pierwszak przybywający do miasta dziwił się, dlaczego o tej porze dnia taki kolor zdobi ulice, przecież w ich światach zachodzące słońce sprawiało, iż przedwieczór stawał się czerwony, a chmury przybierało barwy lilii. Otóż nie, to było typowe podejście wszystkich pierwszaków. Niebo w Sigil nie miało słońca. W Sigil nie było czegoś takiego jak słońce, i nawet jeśli trepy przybywające tutaj z Faerûnu uważały, iż słońce li księżyc to coś, co spotyka się gdzie tylko się nie znajdziesz, myliły się okrutnie. Większość klatkowiczów nie biała pojęcia o czymś takim. ”Co ty tam gadasz? Wielka, płononca piłka na niebie? Ty siem w czoło stuknij, to nie jakiś szpicowany plan żywiołu ognia!”; rzekłby. Jednak gdy pierwszacy tak rozmyślali skąd to światło na niebie bez słońca, Staż Zagłady już szykowała należycie co trzeba.

Esekiel Longbarrister, pocieszny i przyjazny acz stanowczy i niezawodny faktor Tonących, był osobą niezwykle szanowaną w swojej frakcji, i nawet jeśli był najmłodszym stażem faktorem wśród innych, to na pewno najbardziej sławnym i wszędobylsko rozpoznawalnym. Towarzyska dusza, możnaby rzec, obecny w Sigil zdawałoby się od zawsze, na swoje stanowisko jednak zasłużył w sposób niezwykle oryginalny. Otóż Longbarrister został przezwany oniegdaj przez pewnego jegomościa z Harmonium „śmieszkiem”, który nie trzyma się ani trochę zasad swej frakcji, abowiem panowało ogólne, błędne zresztą, przekonanie, jakoby każdy członek Straży Zagłady smutnym i ponurym trepem winien być. Cóż, pech chciał, iż Longbarrister od lat wielu doświadczonym magiem miał być, często zresztą kojarzonym wśród czaromiotów w Klatce; nieszczęśliwie osoba, która wygarnęła mu to i owo, została potraktowana jego autorskim zaklęciem – urokiem. Klątwa ta sprawiała, iż osoba od pory wypowiedzenia inkantacji nie była w stanie się uśmiechnąć. Żadnego rechotu radości li wyrazu szczęścia, nic. Jego ofiara, będąc wcześniej dość towarzyskim i zasłużonym członkiem Twardogłowych, przystąpiła wówczas do Grabarzy z powodów wiadomych i oczywistych. Warto tutaj nadmienić, iż rozsławiony w Sigil Esekiel Longbarrister, twórca najcudaczniejszych uroków, ku zdziwieniu wszystkich okazał się być… Mefitem!


Mefitem ognia, będąc nieco konkretniejszym, niebywale wręcz rozgadanym, aczkolwiek wciąż szanowanym, chociaż niech bogowie świadkami, albo i lepiej nie, ilu też lekkomyślnych skurli zaśmiało zadrwić z niego mówiąc, iż jest potomkiem rasy sługusów; niech światło Astralu oświetla ich oczekiwanie. Tak czy inaczej Longbarrister właśnie sunął przez sam środek placu znajdującego się za pierwszym murem Zbrojowni. Szedł przez siebie krokiem pewnym, brnąc do kolejnej do bramy, tym razem nawet większej niż poprzednia. Za nim w ślad poszło i wielu innych, których zaproszono na wiec, wśród których, naturalnie, dominowali Tonący, ale byli też inni, wspomnieć można choćby o zastępach Chaosytów, Czuciowców li nawet Twardogłowych, którzy dzisiejszego dnia o wszelkich konfliktach ze Strażą Zagłady zapomnieli, a przynajmniej takie sprawiali wrażenie. Ale to nie frakcjoniści stanowili większość, w najszersze zastępy zaproszonych wliczały się przede wszystkim osobistości z nikim niezrzeszone, tak zwani wolni strzelcy bądź awanturnicy, i czy to szanowane wśród urzędasów persony czy też trepy z pierwszej materialnej, roiło się od nich niesamowicie. To, co było dość sporym zaskoczeniem li rzeczą niebywałą, był fakt, iż większość zgromadzonych uznała za stosowne ubrać się odpowiednio do tej wzniosłej sytuacji. Znaleźć można tutaj było najbardziej różnorodną śmietankę sigilijskiej społeczności; aasimary z bariaurami, abiszai wraz z kornugonami oraz quasity koło bulezau, gdzieś tam wymijały się wzajemnie grupki alu-biesów czy innych githów, a daleko na końcu dało się nawet ujrzeć jakąś parę golemów, raczej mało zwracających na siebie jakąkolwiek uwagę. O dziwo, Straż Zagłady zdołała jakimś cudem przekonać cały ten lud zainteresowanych, by jednak nie walczyli ze sobą wzajemnie, i tak oto ręce aż świeżbiły każdego baatezu, widząc, jak przemyka koło niego jakaś demonia gęba, aż prosząca się o to, by ją troszeczkę rozkształcić. Prawdę mówiąc frakcjoniści też spoglądali na swych przeciwników zabójczymi spojrzeniami.

Ale rzecz w tym, iż nikt nawet nie miał możliwości zainteresować się wywołaniem jakiejkolwiek większej rozruby, wszystko działo się bardzo szybko i goście, nie do końca wiedzący, dlaczego zostali tutaj zaproszeni, przepychali się w wielkim tłumie, który znajdował się teraz za pierwszą bramą – pomiędzy Zbrojownią dzieliła ich jeszcze jedna, ale nie byli zmuszeni długo czekać. Otóż Longbarrister brnął właśnie w kierunku wielkiej fortyfikacji. Wspiął się szybko po drewnianej konstrukcji, która tam stała w celu chyba tamowania drogi, a następnie krzyknął donośnie.

- Hej, gady! – Zawołał. – Otwierać, nie spać tam na mojej zmianie! – Zza okiennic na szczycie samborza wychylił się jakiś niemiły, skrzywiony wyrazem znudzenia pysk yuan-ti, który zaraz potem zniknął za murem. Nie minęła chwila, gdy wszyscy usłyszeli jakiś mocny zgrzyt metalu o metal, a potężne odrzwia zaczęły się rozsuwać…



· Zbrojownia ·

Gdy kolejne wrota rozwarły się, ukazując główny plac tuż przed wewnętrzną kopułą Zbrojowni, a ci, którzy stali najbliżej zauważyli już na dobrym początku sporych rozmiarów przestrzeń przecinaną bardzo skromnymi liniami ogrodów. Całość prezentowała się z wewnętrznego kręgu o wiele inaczej, niż mogłoby się wydawać, patrząc na zewnętrzne mury, otóż przedsionek Zbrojowni, to jest ta ostatnia część pod gołym niebem, skupiała w sobie biegnące dookoła głównego budynku wolne obszary, a czym dalej od bramy, tym więcej dało się zauważyć filarów, wzniesień i dodatkowych poziomów gruntu poprzecinanych biegnącymi tu i tam kanałami oraz przejściami. Całość prezentowała się bardziej jak rozbudowany zamek obronny, niźli bogate włości, ale zgromadzenia kwiatów, co prawda zwiędłych li uschniętych, poprawiało nieco główny obraz. Gdzieś za warownią, swoją drogą wielką i zapierającą dech w piersniach, majaczył obłok jakiegoś gigantycznego statku, nie był on jednak zbyt dobrze widoczny. Longbarrister poprosił, by wszyscy usiedli, albowiem przed Zbrojownią poustawiano kilka szeregów krzeseł oraz ław w okręgu, otaczających piedestał pośrodku, a następnie sam na nim stanął i, oczywiście gdy wszyscy już zajęli swoje miejsca i ucichli, przemówił.

- Dobra, zamykać mi te wrota, skalpy, bo wieje! Kto wlazł za późno ten może się szpicować, nie potrzeba nam tu jakichś skurlonych spóźnialskich. – Mefit zdawał się jeszcze rozglądać wokół, szukając kogoś wśród tych kilkunastu Tonących, co to wałęsali się wokół pomiędzy ciżbą. – Hej, Irys, skoczżeż no po Pentar, świętujemy tu, zapomniałeś? – Zaśmiał się donośnie, podczas gdy tamten, genasi wody, zdawałoby się, pognał tylną furtką do Zbrojowni. – No, starczy tego, czas przejść do rzeczy! – Krzyknął, podnosząc ręce do góry by zwrócić na siebie uwagę wszystkich tutaj zebranych. O dziwo, jego kolejne słowa zdawały się mieć mniej wyziewu tej ulicznej, sigilijskiej śpiewki. – Jak wiecie, ostatnio w Sigil nie jest dobrze, ludziska się spierają o to, kto gdzie winien mieszkać, coraz więcej problemów mają niemalże wszyscy, a między frakcjami nie dzieje się najlepiej. Poza tym ostatnio było dość dużo kłopotów pomiędzy dwoma frakcjami, co wielu z was pewnie już zauważyło. Mówię tu naturalnie o Straży Zagłady, której, nie chwaląc się, jestem zasłużonym członkiem, oraz o Harmonium. – Po tych słowach dało się zauważyć, jak grupka Twardogłowych gdzieś z tyłu zmarkotniała, a inni się nieco oburzyli, chociaż nikt nie zdążył nic powiedzieć, gdyż mefit znów rozpoczął. – Ale to nie szkodzi, drodzy przyjaciele! – Uśmiechnął się zawadiacko. – Niesnaski są zawsze i temu nie zaprzeczycie, nie jesteście idealni, ni jam nie jest. Wszystko, co pragnę przekazać to to, iż mamy dość takiej sytuacji, chcielibyśmy zagaić te wszystkie spory między frakcjami! – Te słowa zdawały się lepiej trafiać do wszystkich tutaj zgromadzonych. – Ale o tym powie już ktoś inny, jeśli pozwolicie. – I wnet bramy Zbrojowni rozwarły się, ukazując głównego organizatora tego wiecu.


Z wnętrza wyskoczyła osoba dość wątła acz zgrabna – kobieta w średnim wieku, o kasztanowych włosach i skórze niby miód. Twarz jej, na której malował się lekki wyraz ekscytacji oraz oczy, zielone i bystre, zwracały się w kierunku ciżby. W przeciwieństwie do gości, którzy w większości byli ubrani bardzo elegancko, ona miała na sobie tylko kilka elementów typowego, awanturniczego stroju. Była to Pentar, faktol Straży Zagłady. O faktolach wiedziało się na ogół niewiele, byli czymś na wzór przewodniczących frakcji, i o ile wypowiadali się bardzo często i spotkać ich nie było trudno, o tyle nikt raczej nie wiedział dużo o ich życiu – tak też było z nią samą. Kobieta pognała szybkim krokiem ku Longbarristerowi, podczas gdy inni faktotea, którzy też wyszli z bramy, podążyli za nią bądź rozlazli się tu i tam. Zaraz potem miała przemówić.

- Witam was wszystkich, widzę, że zła sława Tonących nie przeszkodziła w przyjściu tutaj tak wielkiej ilości osób! – Zdawała się sprawiać wrażenie osoby dość życzliwej. – Wielu z was ma pewnie mnóstwo pytań, „Po co nas tu zaproszono?”, „Jaki w tym wszystkim cel?”. A więc, drodzy klatkowicze, Straż Zagłady postanowiła, że należy coś zrobić z problemami, z którymi ostatnio nęka się miasto. Zwołałam ten wiec, by znaleźć kilku krwawników, którzy byliby chętni podjąć się kilku zleceń.

- Co to za zlecenia? – Zapytał ktoś z widowni, Pentar już śpieszyła z odpowiedzią.

- Zadania, bardzo proste i jasne, ich sens można zamknąć w jednym zdaniu, ale… – Uśmiechnęła się tajemniczo. – To wy musicie dość do tego, co to za zlecenia. Zainteresowani na pewno znajdą na przyjęciu swoje upragnione odpowiedzi, zapewniam. – W tej chwili wśród ciżby posypały się liczne komentarze tych, co nic nie rozumieli z całej tej sytuacji, abowiem zostali oni tutaj zaproszeni po to, wy znaleźć odpowiedzi na pytanie, którego nie znają, tak przynajmniej wydawało się wszystkim tu zgromadzonym. – No, ale mniejsza o to, ci, którzy nie chcą sobie zawracać takimi bzdurami głów, mogą iść wraz ze mną do Planarnej Łajby!

- Planarnej Łajby?

- Jakiej znów Planarnej Łajby?

- Gdzie?


Wnet statek, który widniał wcześniej gdzieś daleko za Zbrojownią, wówczas prawie niezauważalny, zdawał się być teraz o wiele bliżej, i czy to z powodu magii czy to z nieuwagi, nikt ze zgromadzonych nawet nie zauważył, gdy znalazł się on tutaj tak szybko. Była to potężny, wysoki prawie jak warownia Tonących statek chaosu. Zazwyczaj takie gargantuiczne konstrukcje dryfowały po planach jako środek transportu dóbr handlowych między Strażą Zagłady a tanar’ri, niemniej ten model służył zgoła innemu celu… Machina zbudowana była z kości jakichś gigantów, całość opierała się na wielkim grzbiecie, a trzema najbardziej rzucającymi się w oczy elementami były kolosalne czaszki osadzone jedna na dziobie, druga na pokładzie, stanowiąc tym samym podstawę dwupiętrowej nadbódówki ponad nim, oraz ostatnia na rufie, przypominając jednocześnie najmniej czaszkę, a najbardziej głowę z dwóch pozostałych, powykręcaną w grymasie szaleństwa. Wszystkie te łby, w które upostrzona była łajba, zdawały się być jednak mimo wszystko jedynie elementem ozdobnym jakiegoś nazbyt silącego się na groteskę projektanta, niźli czymś pokroju duszy statku. Na burcie dało się także zauważyć liczbe wklęsłe kształty oraz otwory, najpewniej na działa, które mogły tam kiedyś stać – dzisiaj nie było tam jednak nic ponad kilku dziur, z których świeciły feerie kolorów. Co więcej, nie było w niej żadnych żagli, było to zresztą całkowicie zrozumiałe, ponieważ był to statek planarny; ot, magiczny, przeznaczony do podróżowania po sferach.

- No, nie bójcie się, ona tylko wygląda tak złowieszczo, w środku jest wcale przytulnie. – Rzekła Pentar, biorąc ze sobą kilku Tonących.

 

Ostatnio edytowane przez Ghoster : 08-01-2014 o 14:20.
Ghoster jest offline