Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-11-2012, 11:24   #1
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
SERCE TAJGI [ZEW Cthulhu 18+]

SERCE TAJGI


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Zqk1KDIaAZU[/MEDIA]

Śnieg skrzył się miriadami iskierek w blasku księżyca. Drzewa, pradawne i odporne na mrozy, trzeszczały w objęciach lodowatej nocy. Wszystko wokół, cała tajga, wydawały się być uśpione, wyludnione, wymarłe. Jakby zamarły w oczekiwaniu na coś, co miało się zdarzyć, przyjść, nadejść.

Nocną ciszę, przerywaną tylko zawodzeniem podmuchów wiatru, trzeszczeniem śniegu i drzew, przerwało nagle głośne, straszliwe wycie. Potężne zawodzenie, które nie było jednak wilczym zewem, przeszyło tajgę, a potem ucichło.

Za linią drzew znajdowały się śliskie od lodu skały. Kości tajgi. Jej opoka. Coś poruszało się na nich. Powoli, lecz zwinnie. Jakiś kształt. Potężny. Prawie ludzki.

Stworzenie zatrzymało się. Zadarło łeb w górę i – kiedy sierp księżyca wyłonił się spoza chmur – zaryczało ponownie. Ze smutkiem. Prawie ludzkim. I gdyby kto ś mógł usłyszeć ten zew, mógłby nawet poczuć przez chwilę wzruszenie.


* * *



Boston obiegła sensacyjna informacja. Za tydzień znany podróżnik i osoba uważana przez kręgi naukowe za dziwaka i wyrzutka spośród „prawdziwych” naukowców, doktor B. E. Chance, przedstawi w klubie „Zapomnianej wiedzy” swoją najnowszą prezentację dotyczącą stworzenia, którego ludzie nazywają „yeti”.

Samo miejsce, w którym odbyć się miał wykład, dobitnie świadczył o tym, jak bostoński świat naukowy podchodził do takich „naukowców”, jak doktor Chance. Żadna szanująca się uczelnia w mieście nie zamierzała tracić czasu na rozmowy z człowiekiem, którego nazwiska od dłuższego już czasu nie pojawia się nawet w monografii przewodników naukowych. Do „Zapomnianej wiedzy” chodzili ludzie, którzy zajmowali się takimi zjawiskami jak: spirytyzm, nawiedzenia, parapsychologia i równie „poważne” i „naukowe” dziedziny wiedzy.

Niemniej jednak w Bostonie znaleźli się również tacy, którzy doktora Chance uważali za przyjaciela. Uważali za niezłomnego człowieka czynu, który nie szczędził sił, zdrowia, środków na to, by pokazać światu niedowiarków, że gdzieś tam, za ich wygodnym życiem, znajduje się inny świat. Pradawny, zapomniany i mroczny. Świat niewyobrażalnych tajemnic, które – ujawnione – mogły zmienić ludzkie pojmowanie rzeczywistości na wielu płaszczyznach: fizyki, chemii, biologii no i przede wszystkim religii. Ale świat nie był jeszcze na takie odkrycia gotowy i to dlatego takie osoby, jak doktor B.E. Chance były pariasami w gronie naukowców.

Ale na świecie żyli też ludzie podobni do doktora B.E. Chance. Tacy którzy, gdyby tylko los dał im taką szansę, bez wahania ruszyliby za doktorem na jego wyprawę w poszukiwaniu nieznanego.

* * *

Sala prelekcyjna klubu „Zapomniana wiedza” została zaadaptowana tak, aby zapewnić możliwość uczestnictwa wielu chętnym. Krzesła z wysokimi oparciami ustawiono w dziesięciu rzędach po dwanaście sztuk w jednym z nich. Na podwyższeniu ustawiono stół dla prelegenta i tablicę, aby doktor B. E. Chance mógł coś zapisać, gdyby naszła go taka ochota podczas prelekcji. Wnętrze sali pachniało świeżą pastą do podłóg, a naścienne boazerie lśniły tak, jak należy.

Jeśli organizatorzy liczyli, że wykład doktora B. E. Chance'a przyciągnie tłumek zainteresowanych ludzi, to mocno się zawiedli. Kiedy wybiła godzina, o której wykładowca miał rozpocząć prelekcję, pomieszczenie nawet nie wypełniło się do połowy. A jeśli ktoś poświęciłby chwilę na przestudiowanie przybyłych słuchaczy, szybko zorientowałby się, że niemały ich procent stanowią wszelkiej maści dziennikarze i pismaki.

B. E. Chance jednak nie przejął się tym wcale. Wyszedł na podwyższenie, stanął za stołem i potoczył po zgromadzonych ludziach uważnym spojrzeniem. Ci, co go znali, wiedzieli, że doktor Chance odbiega daleko od standardów szacownych naukowców akademickich. Był potężnym mężczyzną – mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, miał szerokie bary i zarośniętą twarz, poczerwieniałą od mrozów i trudów podróży badawczych.

Ubrał się równie mało oficjalnie. Co prawda nałożył na siebie zarówno marynarkę i jasną koszulę, ale nie dodał do tego żadnego krawatu, co w pewien sposób skreślało go w oczach wielu przywykłych do konwenansów społecznych ludzi, jako osobę wiarygodną.

- Witam serdecznie tych wszystkich, którzy przyszli na to spotkanie – zaczął doktor B. E. Chance mocnym, donośnym, pasującym do postury głosem. – Witam zarówno moich przyjaciół i sympatyków, jak również wrogów i ludzi, którzy uważają mnie za oszusta, szarlatana czy wręcz szaleńca. Wiedza bowiem, którą się zajmuję od kilkunastu lat, czyli krypto-zoologia nie jest czymś, co skostniałe kręgi naukowe nazywają nauką. Ale, mam nadzieję, że po tym spotkaniu przynajmniej część z państwa mi nieprzychylnych zmieni odrobinę swoje nastawienie.

Doktor podszedł, w blasku magnezowych fleszy, to tablicy i napisał na niej dwa słowa.

DRYOPITECUS GIGANTEUS.

- Dryopithecus giganteus – powtórzył Chance głośno. – Zwany różnie przez pasjonatów śledzących jego pojawianie się. Yeti. Wielka Stopa. Człowiek śniegu. Wendigo. Sasquatch.

Wstrzymał na chwilę oddech.

- Znamy wiele historii na jego temat - kontynuował po tej pauzie. - Badacze historii naturalnej tacy, jak na przykład znany wszystkim Jonas Standing, twierdzą, że to nasz daleki przodek. Potężny kuzyn homo erectus i nas, homo sapiens sapiens, który zagubił się podczas ewolucji. Powędrował w stronę gałęzi człowieczeństwa, której istnienie niechętnie uświadamiamy sobie coraz bardziej.

- Bzdury, doktorze Chance – niespodziewanie głos zabrał znany w bostońskich kręgach naukowych profesor Nathan Dampsey, który podniósł się z krzesła. – Te, jak pan powiada dowody, to tylko opowieści prymitywnych szamanów i osobników, których wiarygodność pozostawia wiele do życzenia.

- Profesorze Dempsey – Chance spiorunował antagonistę wzrokiem. – Z tego co wiem, nie pozwala pan swoim studentom i doktorantom na przerywanie toku pana wypowiedzi. Proszę więc uszanować moje prawo głosu, jako prelegenta.

Skarcony profesor niechętnie zajął miejsce, z którego wstał.

- Dziękuję – Chance najwyraźniej nic sobie nie robił z tego incydentu. – A teraz przedstawię państwu kilka interesujących faktów na temat naszego kuzyna, Dryopithecus giganteus.

Po tym zapewnieniu doktor B.E. Chance przybliżył zgromadzonym słuchaczom wiedzę na temat znalezisk dotyczących yeti. Zrelacjonował relacje himalaistów. Przybliżył opowieści ludów zamieszkujących Tybet. Indian amerykańskich. Dla ludzi, którzy interesowali się zagadnieniem fenomenów krypto-zoologii wykład Chance był ... nudny. Po prostu. Tym, którzy tematyki nie znali mógł – rzecz jasna – wydawać się ciekawy i porywający, bo mocny głos doktora łatwo zjednywał uwagę słuchaczy. Ale dla ludzi lepiej wykształconych w wykładzie nie było niczego atrakcyjnego i musieli to przyznać nawet ci, którzy doktora B. E. Chance uważali za przyjaciela. Z przykrością można było zauważyć, że część zniechęconych kierunkiem, w jakim zmierza prelekcja słuchaczy najzwyczajniej w świecie opuściła salę.

- A teraz, po przedstawieniu państwu tych mało udokumentowanych, lecz ważnych dowodów, chciałbym pokazać coś, co powinno przekonać niedowiarków, że dryopithecus giganteus istnieje i ma się dobrze, ukryty z dala od nas, wścibskich krewniaków.

W potężnych palcach wykładowcy pojawił się jakiś przedmiot.

- Oto jeden z dwóch niezbitych dowodów, jakie zdobyłem podczas mojej ostatniej wyprawy.

Przedmiotem, który pokazał doktor był – jak łatwo można było się zorientować ząb. Wyglądał jak ludzki, ale nawet w masywnych dłoniach B. E. Chance'a wyglądał na potężny.

- Hahahahaha – zaśmiał się profesor Dempsey. – To wszystko, doktorze Chance. Na dowód istnienia urojonego stworzenia pokazuje nam pan ząb któregoś z naczelnych? Prawdopodobnie goryla.

- To nie jest ząb goryla, profesorze – zagrzmiał Chance. – Ani, co więcej, znalezisko archeologiczne. Ten kieł, zdaniem biegłych, którzy dokonywali na nim testów, liczy sobie zaledwie kilkanaście lat! I pochodzi z paszczy dryopithecus giganteus. Pasuje do kłów znalezionych w 1900 roku przez naszego zacnego poprzednika, Jonasa Standinga. Tylko ząb znaleziony przez Standinga pochodził sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat, a ten ma ich najwyżej kilkanaście. Chyba nawet ktoś taki, jak pan, profesorze Dempsey, wie co to oznacza dla nauki.

- Dla nauki, doktorze Chance, taka osoba jak pan to absolutny wstyd – profesor Dempsey skierował się w stronę wyjścia. – Zmarnowałem dość czasu dla tej pana farsy, którą nazywał pan wykładem, a która miała poziom referatu ucznia szkoły średniej. Niezbyt przykładającego się do swojej pracy, nawiasem mówiąc. – Na zakończenie dostaję pokaz kła niedźwiedzia lub goryla. Jeśli to miał być żart, panie Chance, to wyjątkowo marny.

Nie czekając na odpowiedź profesor Dempsey wyszedł z sali, a za jego przykładem postąpiło jeszcze kilku zdegustowanych uczestników prelekcji.

- Niech idą – powiedział B. E. Chance. – Nie zależy mi na oklaskach, a jedynie na ukazanie prawdy otwartym na nią umysłom. Nie mamy tutaj do czynienia z mistyfikacją. Nie jestem głupcem, za jakiego chciałby mnie uważać profesor Dempsey. Ten ząb jest tylko przystankiem do głównego celu, szanowni państwo. Za niespełna rok świat dowie się prawdy. Już ja się o to postaram.

- To wszystko, szanowni państwo. Teraz, zgodnie z ustaloną przez organizatorów agendą, kwadrans na wasze pytania.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 10-11-2012 o 22:37.
Armiel jest offline