Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-12-2012, 21:52   #487
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=U9IHsKgaMsg[/MEDIA]





Harikawa

Moc spłynęła na Harikawę bolesną falą. Poczuł, jak jego ciało wypełnia się cieczą, jak słona woda wzbiera w nim, niczym w gumowym naczyniu. Czuł, jak rozpycha się w jego wnętrzu, zajmując coraz większą objętość, rozdymając jego ciało do coraz bardziej monstrualnych rozmiarów. Jakby było elastyczną, niezniszczalną gumą.

Było jej tyle, że aż zaczął wypluwać z siebie ciemną, słoną ciecz. Mulistą, pełną szlamu i jakiś wijących się żyjątek. Larw. Pasożytów czy sami przeklęci bogowie tej wyspy wiedzieli czego jeszcze.

Spojrzał na Morijabę z udręką, licząc, że jego poświęcenie miało jakiś cel i jakiś sens. Że to, co działo się z nim w tej przeraźliwej chwili, przyniesie coś dobrego.

Ujrzał ją, unoszącą się w niewidzialnej wodzie. Bezwładną i chyba martwą. Z poszarzałą skórą, obwisającą w miejscach, gdzie normalnie gromadził się jej tłuszcz.

A potem Murzynka nagle otworzyła oczy i Harikawa ujrzał, że nie są one już ludzkie. Że są dwoma żarłocznymi, skręcającymi się wirami. Potężnymi, niczym nienasycona bestia.

A potem Yametsu Harikawa, były żołnierz piechoty morskiej dał się pochwycić w ten piekielny wir. Lecz nie jego wypełnione morską wodą cielsko, ale ... dusza. Tak. Chyba właśnie ona. Ta nieuchwytna cząstka, której poszukiwali mistycy, kapłani i filozofowie tego świata, a którą on, Yametsu, poznał tonąc w wirach oczu demonicznej Morijaby.

A potem był tylko upadek w dół. Na spotkanie ciemności. Tak mrocznej, ciężkiej i lodowatej, jaka zapewne panuje na dnie najgłębszych oceanów.





Yoshinobu, Dempsey

Trzymali się za ręce. Dwójka drobnych, ludzkich istot, które musiały stać się potworami, by na powrót zrozumieć, czym jest człowieczeństwo. Lub czym powinno być. Miłością, dobrem, umiejętnością cieszenia się drugą osobą. I poświęceniem, kiedy jest to potrzebne.

Oboje weszli w bramę, przez którą miała wydostać się na świat nienasycona Bestia. Zniszczenie. Totalna anihilacja.

Jeden krok, drugi, potem trzeci.

A potem potężna siła wessała ich przez otwartą bramę do pustki na krańcach nieznanego ludzkości wszechświata.

Brama zamknęła się za nimi. Bezgłośnie i wręcz błyskawicznie.

A ich dwójka umarła w kilka sekund później. Dwa zamarznięte kawałki ciała. Zbyt małe, by zwrócił na nie uwagę taki byt jak Azathoth. Sułtan Bogów. Miało on, bowiem wielkość galaktyki. Albo atomu. Bo wielkość dla tego Anihilatora nie miała znaczenia.

Dwa zmarznięte ciała szybowały przez wszechświat nadal trzymając się za połączone zmarzliną dłonie. Niczym symbol tego, co w ludziach najwspanialsze.

Zapomniane. Prawdziwie i na zawsze.




Boone

Słowa zostały wykrzyczane. W gniewie i w rozpaczy. Boone wiedział już, co chce osiągnąć. Nadal był żołnierzem. Był marines. I walczył do samego końca.

Sempre fidelis.

I nagle wszystko znikło. Tak po prostu.

Stwór. Kryształ. Zniszczony barak. Zdewastowana eksplozją okolica.
Pozostał sam. Ostatni żołnierz. W swojej normalnej, ludzkiej postaci. Pośród dziwacznych, pokręconych drzew odrobinę przypominających palmy.
Nagle pozbawiony sił Boone klęknął w lepkim, smolistym błocie. Spojrzał w niebo, na który znów jaśniały dwa słońca.

Nagle zrobiło się ciemno. W twarz uderzyły go podmuchy wiatru niosącego ze sobą słoną wodę.

Usłyszał, przez grzmoty huraganu, charakterystyczny odgłos lecącego samolotu. Wysoko. Ponad widocznością.

Boone wiedział, co ma zrobić. Nie może dopuścić, aby inni cierpieli jak on. Aby wyspa miała kolejne ofiary. Sięgnął myślą w stronę samolotu – nawet nie wiedział – że tak potrafi. I oderwał tył lecącego samolotu. A potem zaśmiał się, kiedy pojął, co zrobił. Lecz nikt już nie słyszał jego śmiechu. Tak to się właśnie zaczęło.

Zgarbiony, ruszył w stronę drzew, a po chwili pochłonęła go mgła.


EPILOG


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Ancl4LfbV2E[/MEDIA]

Dwie istoty, niczym stwory z koszmaru przyglądały się sobie tocząc rozmowę na poziomie, który ludzie nazwaliby zapewne telepatią.

- Nie są godni by istnieć. Oni. Ludzie.

- Czemu tak sądzisz? Uzasadnij swoją tezę Mithobolacku.

- Spójrz na nasz eksperyment. Jak chętnie porzucali swoje człowieczeństwo. Jak chętnie sięgali po moce, których nie pojmowali. Jak cieszyli się nimi. Jak rzucali się sobie do gardeł. Zwabieni obietnicą potęgi. Lub wiedzeni swoim ludzkim, pozbawionym refleksji działaniem.

- Nie mogę się z tobą zgodzić, Mithobolacu. Zobacz. Zobacz, jak chętnie odrzucili niechcianą potęgę, kiedy musieli ratować się i swój gatunek. Zobacz, z jaką siłą walczyli do samego końca. Zobacz, ilu z nich stawało się czymś więcej, niż ludźmi. Jak odkrywali swoje wnętrze.

- Jakie wnętrze – nie zgodził się Mithobolack. – Człowiek, który zabił własnego rodziciela? Człowiek, który zabijał bezbronnych, by posłuchać podszeptów, których nie rozumiał. Zobacz, jak się sprzeczali, jak nie potrafili ze sobą współpracować. Z jaką łatwością poświęcali swoich towarzyszy.

- Znów muszę się nie zgodzić, Mithobolacku – drugi ze stworów był bardzo uparty. – Zobacz, jak potrafili dochować sobie wierności. Zaopiekować się sobą nawzajem. Jak, nawet za cenę życia, poświęcić dla swojego gatunku. Owszem, kierował nimi gniew, potrafią zrobić rzeczy, których boję się nawet przywoływać. Bez wahania zrobili rytuał napełniając ciebie mocą tysięcy zamęczonych ludzi, po to by odnaleźć wyspę. Bez wahania eksperymentowali z ciałami, z nasieniem Umiłowanych, z bramami między płaszczyznami istnienia. Ale, Mithobolacku, muszę zwrócić twoją uwagę na fakt, że to nie ludzie poprowadzili to szaleństwo. Lecz Kyou i Kyo. Lizardzi. Pradawni. Nie ludzie. Nie możesz ich winić.

- Prawie wypuścili Azathotha! – nie ustępował Mithobolack.

- Przez przypadek. Nie celowo. Czy myślisz, że ten człowiek zrobiłby to, co zrobił, gdyby wiedział, co jest za tymi drzwiami. Spójrz na parę, którą wybrałem. Wydawali się najsłabsi, a jednak ... w końcowym rozrachunku to oni bez wahania odrzucili moce, by stać się ludźmi i zginąć. Potrafiłbyś tak? Potrafiłbyś?

Zapadła cisza.

- Co zatem proponujesz?

- Pokażę ci – odparł mężczyzna w stroju mnicha i wysuszoną na wiór, trupią strażą. – W końcu jestem pradawnym strażnikiem wyspy, która była, która jest, której nie było i nigdy nie będzie. Więzienia poza przestrzenią i czasem. Będę potrzebował część twojej mocy, by się udało.

- A co z Lizardami?

- Nimi, zajmę się później. Zgoda.

- Zgoda – zakomunikował niechętnie Mithobolack.





GRUPA „KOMANDOSI”

Kolejna gwałtowna turbulencja i nawet twardzi, amerykańscy żołnierze pobledli.

Samolot, którym lecieli, był niczym fruwająca trumna ze stali. Trumna ze skrzydłami i potężnymi śmigłami pozwalającymi jej przemieszczać się w przestrzeni. Zalewana deszczem trumna.

Żołnierze modlili się, lub bladzi obserwowali twarze swoich towarzyszy broni. Niektórzy nerwowo żuli gumę, inni po raz nie wiadomo, który sprawdzali wyposażenie.

W wejściu do pomieszczenia pilotów stanął nadzorujący akcję oficer lotnictwa.

- To nie ma sensu, panowie – przekrzyczał wichurę. – Tutaj nie ma żadnej wyspy. Dowództwo musiało się pomylić. Zawracamy na lotniskowiec.
Blade twarze żołnierzy przygotowanych do skoku nie ukrywały ulgi. Skakanie w takich warunkach równało się zbiorowemu morderstwu na żołnierzach. Na szczęście nie będą musieli kusić losu. Od początku mieli złe przeczucia związane z tym zadaniem. Teraz, na szczęście, wracają do bazy.
Nie wiedzieli jeszcze, że wojna i tak upomni się o nich i większość z nich zginie podczas tej krwawej wojny na Pacyfiku. Teraz jednak byli szczęśliwi. Chociaż może troszkę źli, że gdzieś tam na dole, przeklęte Żółtki, unikną spotkania z ich oddziałem. Zabijakami, którym mało kto w korpusie odważyłby się podskoczyć.

Wracali do domu. Przez burzę.




GRUPA „JEŃCY”

Co czuje człowiek uwięziony we własnych koszmarach, głodny, traktowany przez oprawców jak bydło wiezione na rzeź? Co czuje człowiek męczony morską chorobą, gdy stalowe więzienie, na którym zamknęli go wrogowie, unosi się na sztormowych falach? Co czuje, gdy słyszy metaliczny jęk kadłuba wystawianego na szaleńcze siły żywiołów?

Czy jest mu obojętne, co się z nim stanie? Czy utonięcie w oceanicznych odmętach nie wydaje mu się lepszym rozwiązaniem, niż nieznany los gdzieś u celu.

Wszyscy spośród osiemdziesięciu dziewięciu przebywających w dwóch ładowniach ludzi słyszeli plotki. Płynęli na śmierć. Poprzedzoną bolesnymi, straszliwymi eksperymentami. Japońscy naukowcy i lekarze, gdzieś na zapomnianej przez Boga wyspie na Pacyfiku, prowadzili bolesne i mordercze badania na jeńcach wojennych. Wyspa śmierci. Nikt z niej nie wracał. Każdy, kogo wepchnięto pod groźbą bagnetów na pokład tego statku, przepadał bez wieści.

Może więc śmierć przez utonięcie nie wydawała się aż tak zła? Może dzięki niej człowiek oszczędzał sobie cierpień i tortur? Może ....

Czy jednak wola życia nie jest większa? Dla stłoczonych w ładowniach mężczyzn i kobiet było to bez różnicy. Gdyby spojrzeli na siebie z odpowiedniej perspektywy szybko zauważyliby niepokojącą prawidłowość. Wszyscy więźniowie byli w sile wieku i w dość znośnej kondycji fizycznej, chociaż choroba morska i tropikalne przypadłości zbierały już swoje żniwo.

To, że dzieje się coś dziwnego zrozumieli dopiero, kiedy pogoda się uspokoiła. Od dłuższego czasu nie słyszeli żadnego japończyka. Na pokładzie, czy pod nim.

Coś musiało się stać, gdy trwał sztorm. Tylko co?

Po ponad dwudziestu godzinach zaczęli się martwić. A panika ścisnęła ich serca, kiedy okazało się, że najsłabsi zaczynają umierać z odwodnienia. Nie mieli jak się jednak wydostać z zamkniętych ładowni służących im za cele.
Prawie dwanaście godzin później odnalazł ich na oceanie amerykański okręt wojenny. Z osiemdziesięciu dziewięciu ludzi przeżyło transport tylko pięćdziesiąt trzy osoby. Ale to i tak dużo więcej, niż by przeżyło na wyspie, na którą ich wieziono.

Mogli tylko podziękować szczęściu, że przeżyli. Bo przecież życie to jeden wielki, niepojęty splot przypadków.





WSZYSCY

6 sierpnia 1945 roku w nocy o 2:45 wystartował do lotu w stronę Japonii samolot z tajemniczą bombą na pokładzie. Bombą, która miała zmienić losy wojny. Prace nad tą bronią zaczęły się ponoć z polecenia samego Prezydenta już w 1942 roku. Tylko nieliczni mogli wiedzieć, że mniej więcej w tym samym czasie na zagubionej w morzu czasu i przestrzeni wyspie zapomnianych demonów ktoś otworzył bramę do Domu Azathotha i niszczycielska myśl Wielkiego Anihilatora natknęła najtęższe, aczkolwiek dość szalone umysły ludzkiego świata, wizją nowego oręża.

Samolot „Enola Gay” ruszył do swojego lotu.

O godzinie 8:16 świat po raz pierwszy poczuł na swojej powierzchni prawdziwą cząstkę tego, co ofiarował mu Azathoth.



Małą odrobinę mocy Sułtana Anihilacji. I te pierwsze ludzkie ofiary zmiecione cząstką mocy bóstwa spowodowały, że Władca Bogów wielkości sporej galaktyki obrócił się w stronę, gdzie z niewyobrażalnej dla ludzkości odległości poczuł muśnięcie czegoś przyjemnego. Jak rekin krew w oceanie.

I kiedy kilka chwil, a według ziemskiej rachuby czasu, trzy dni później wybuchła druga bomba atomowa na Nagaski Azathot ruszył powoli w stronę, gdzie wzywała go cząstka jego niszczycielskiej mocy.

Nie było pewne czy i kiedy tam dotrze, ale było pewne, że ludzkość ponownie stanęła na krawędzi.

KONIEC PRZYGODY
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 04-12-2012 o 22:12.
Armiel jest offline