Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-01-2013, 14:46   #1
F.leja
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
[Gra o Tron] Jesienne burze


Duch stał w porcie dłużej niż by chciał. Ruch morski został całkowicie wstrzymany na czas procesu. Donnchad mógł za to dziekować Renlyemu Baratheonowi, który wraz z oddziałem lojalnego sobie rycerstwa opuścił stolicę zaraz po śmierci brata. Nie trudno było się domyślić, że najmłodszy z jeleni coś kombinował - niedług o zresztą nadeszły wieści, że zmierza na Reach, zbierając po drodze popleczników. Stannis musiał się gotować w swojej przemarzniętej twierdzy, a zirytowany Stannis nie wróżył dobrze piratom Wąskiego Morza.
Zaskoczenie, to mało powiedziane. Gdy kapitan i jego wesoła kompania grzebali w starożytnych, zapomnianych skarbach Królewskiego Zamku, na powierzchni ginął Król Westeros. To musiały oznaczać te trąby. Zamieszanie było niemałe. Oskarżono jednego z panów północy, choć praczki powiadały ccoś o demonach, które rozpływały się w dym i zaczarowanych sztyletah. Trduno się był ojednak praczkom dziwić, coraz częściej słyszało się o straszliwych morderstwach wśród krętych uliczek Pchlego Zada i innych nieciekawych zakamarków Westeros. Coraz więcej znajdowano ogryzionych ludzkich szkieletów, rozwłóczonych po ciemnych alejkach. Lud robił się od takich rzeczy zabobonny.
Sam proces był równie zagmatwany i niewiarygodny, jak zamach na koronowaną głowę. Minęło dobrych kilka tygodni, nim domniemany asasyn - Domeric Bolton - został wypuszczony z ciasnej celi Czerwonej Twierdzy, by pozwolono mu zginąć w pojedynku z następcą tronu - co się nie stało. Cersei musiała się mocno przeliczyć, albo dziedzic Dreadfort był czymś więcej niż spasionym paniczykiem. Grunt, że Joffrey padł pod jego ostrzem, a młody Bolton oczyścił swoje imię w obliczu Siedmiu.
Donnchad czekał już tylko aż port zostanie na nowo otwarty. Mógł co prawda uciec pod osłoną nocy, ale miejska noc była zdecydowanie zbyt jasna, by niepostrzeżenie wymknąć się spod uważnego oka straży. Nie warto było zwracać na siebie uwagę, zwłaszcza z ładunkiem, który krył się w trzewiach łajby. Z drugiej strony, załoga robiła się niespokojna przy tak długim pobycie w jednym, suchym miejscu. Piracie przejadali tylko i przepijali co się dało. Niektórzy nawet znajdowali sobie sposoby by dorobić na boku w czasie posuchy. Schodzili na miasto, bratali z tubylcami, wywoływali burdy, a kilku zniknęło bez śladu.
I wtedy, zamiast podnieść zakaz ruchu morskiego, Eddard Stark, cholerny Namiestnik, ogłosił Cersei Lannister zdrajczynią, a jej dzieci brudnymi bękartami z przeklętego łoża. Wiara nalożyła na Lannisterów ekskomunikę, a miasto zawrzało. Była szansa by opuścić port i zwiać gdzie pieprz rośnie, jednak coś Donnchada powstrzymało. Była w zamieszkach szansa na spore zyski - plądrowanie, grabienie i świetna zabawa dla jego ludzi, a jednocześnie coś jeszcze - Duch był świadkiem wydarzeń historycznych, które, jak twierdził Jakub, zostaną uwiecznione w pieśniach. Wydarzenia historyczne były, w mniemaniu Donnchada przekomplikowanym sposobem powiedzenia, że idzie wojna.
Zamieszki przeszły dla załogi Ducha bez większych trudności. Kapitan widział jak motłoch próbuje spalić kilka zacumowanych w dokach statków, jednak ktoś szybko postanowił zorganizować marynarzy i utworzyć w zatoce strefę pokoju - zabijając wielu mieszczuchów, którzy odważyli się zagrozić łajbom, magazynom i ładunkom. Marynarze w większości pochodzili spoza Królweskiej Przystani i nie interesowały ich tutejsze waśnie. Gdyby nie królewska flota blokująca zatokę, prawdopodobnie wszyscy dawno byliby na pełnym morzu.
Gdy sytuacja isę wreszcie uspokoiła i Namiestnik wprowadizł swój ład w stolicy i koronował się tymczasowym władcą Donnchad był gotów do opuszczenia portu - powinien się śpieszyć zważywszy, że Stannis podobno wypłynął już ze Smoczej Skały. Wciąż czekał jeszcze na kilku spóźnionych załogantów, którzy prawdopodobnie zgubili się w mieście, próbując znaleźć coś wartego zrabowania. Wyszedł na pokład, przeciągnął się i jego wzrok padł na pomost, do którego przycumowany był jego okręt. Wysoki, łysy mężczyzna w inkwizytorskiej czerni ze złotą siedmioramienną gwiazdą zawieszoną na sępiej szyi kierował leniwe kroki prosto w stronę pirackiego trapu. Stukanie jego butów na wysuszonych przez słońce deskach zdawało się być najgłośniejszym dźwiękiem w całym porcie.


Grey spotkał się z Kamienną Twarzą w dusznej od kadzideł Małej Kaplicy Septy Baelora. Niewielkie pomieszczenie wypełniały starożytne, drogocenne śmieci - resztki pierwszych posągów Siódemki, wypłowiałe arrasy, które były świadkiem największych wydarzeń w historii Wiary, umocowanych w zdobionych stojakach kosturów należących do najbardziej oświeconych z Septonów i kruczych czaszek - jednej za każdą zimę. Było to ciasne, ciemne, zakurzone i smutne miejsce. Właśnie Małą Kaplicę Asher Stone wybrał na swój ulubiony gabinet.
- Dosher został członkiem gwardii nowego namiestnika - Najwyższy Inkwizytor na pierwszy rzut oka, w zwykłych czarnych szatach, z prostą pozłacaną siedmioramienną gwiazda na piersi, nie różnił się od żadnego ze swoich podwładnych, Mówił spokojnym, chłodnym tonem. Grey zastanowił się przez chwilę nad skrawkiem informacji, który opuścił wąskie wargi przełożónego. Dosher był młodszym bratem Ashera, wielkim, silnym, zdolnym szermierzem, ale jeszcze lepszym rzeźnikiem. Na pierwszy rzut oka wydawał się być tępym osiłkiem, potrafił jednak zadziwić znajomością poezji z całego świata. Były to co prawda głównie poematy o wojnie i krwi, ale każdy ma przecież swoje preferencje. Dosher Stone był efektywnym, choć nie wybitnym Inkwizytorem i wybitnym wojownikiem, udającym głupszego niż w rzeczywistości był. Idealny szpieg.
- Nie chciałbym żeby coś złego mu się stało - czyli, w języku Kamiennej Twarzy - Miej go na oku, każdy jest zdolny do zdrady.
- I druga sprawa - Najwyższy Inkwizytor westchnął i przerzucił karty przeglądanego tomiku starożytnych pieśni - Stannis wypłynął ze Smoczej Skały. Pod sztandarami R’Hllora.
Grey był zdzwiony, że Stone nie zakrztusił się na imieniu obcego boga. Od kiedy po raz pierwszy usłyszał o Mellissandrze z Ashai, Stone pałał nieokiełznaną nienawiścią do wszystkiego co czerwone.
- Musimy skończyć z tym idiotyzmem - sarknął, stoicki zazwyczaj inkwizytor - Coraz więcej w Westeros Czerwonych Kapłanów. Nie wiem co kombinują, ale trzeba się dowiedzieć czego chcą i usunąć z mojego kraju - nie koniecznie w tej kolejności.
Grey miał więc umiejscowić szpiega w Czerwonej Twierdzy, tak by porywczy brat najwyższego Inkwizytora się nie zorientował i jeszcze jednego u boku Stannisa Baratheona, poza zasięgiem wzroku jego Czerwonej Dziwki. Nic prostszego. No i jeszcze ta sprawa krwawych mordów - ktoś w Królewskiej Przystani rozszarpywał ludzi na strzępy i zostawiał mniej kawałków niż mnakazywała przyzwoitość. Do tej pory epidemia pożartych trupów była ograniczona do Pchlego Zadka, ale ostatnie zwłoki znaleziono niebezpiecznie blisko dzielnicy kupców i to tych bogatszych. Tym też musiał się ktoś zająć. Tyle do zrobienia, a tak mało czasu.
Przynajmniej na Stannisa Grey miał pomysł. Miał jeszcze w lochach resztki przesłuchanych piratów, których zgarnął z ulicy podczas zamieszek. Ich statek stał podobno wciąż w porcie, a z tego co się dowiedział, kapitan owego statku był interesującym i sprytnym jegomościem. Przynajmniej ta dziura była łatwa do załatania. Trzeba się przejść do portu.


Namiestnik Królewski, Domeric Bolton, zwany Znienawidzonym stał właśnie w Komnacie Rady i wraz z Eddardem Starkiem, chmurnym, jak burzowe niebo na północy, uważnie oglądał mapę Siedmiu Królestw. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na ojczystym Dreadfort. Mięśnie szczęki zacisnęły się odruchowo. Rozumiał posunięcie ojca, nie musiał się z nim jednak zgadzać. Pamiętał Yrsę bardzo dobrze. Bardzo dobrze wiedział też kim była dla Roosa Boltona. Ślepiec chyba by nie zauważył, a co dopiero członek rodziny. Brał go niesmak na samą myśl, że ojciec ożenił go ze swoimi resztkami.
Wzrok Domerica padł na znacznik Wojsk Północy - tam właśnie był Roose. Wraz ze sztandarami Winterfell zmierzał w stronę karku, niedługo przekroczy Moat Cailin. Poruszał się powoli ze względu na rozmiary wojsk, które ze sobą prowadził. Ciekawe jak szybko poruszała się Yrsa. Jego żona nie była na tyle ważna by zasłużyć sobie na własny znacznik na mapie, więc Domericowi przyszlo spekulować, pewnie jest gdzieś na wysokości Eyrie. Uśmiechnął się do wspomnień. To tam się wszystko zaczęło. W lasach gGór Księżycowych znalazł Danice i cały świat wywinął koziołka.
Kątem oka obserwował, jak kartograf przesuwa znacznik wojsk Lannisterów. Póki co Lord Tywin nie odbył jeszcze żadnej większej potyczki, jednak szpiedzy i zwiadowcy zgodnie twierdzili, że jego wojska maszerują najpierw na Krainę Rzek. Zrozumiałe, nie chciał zostawić Tullych za plecami gdy ruszy na Królewską Przystań odbić córkę z lochów Septy Baelora.
Na mapie znajdowały się jeszcze dwa jelenie, jeden czerwony. Fakt, że Stannis przeszedł na wiarę Pana Światła wielce iryował Inkwizycję. Asher Stone, pod swoją kamienną twarzą gotował się z wściekłości gdy Varys powiadomił o tym fakcie pozostałych członków Małej Rady. Domerica nie interesowała co prawda nowa religijność najstarszego z Baratheonów, ale ciekawił go ruch Stannisa - flota, którą zebrał na Smoczej Skale, zamiast prosto na Przystań, osłabioną zamieszkami, skierowała się prosto na Storm’s End. Prawdopodobnie wyląduje wraz z przybyciem Renleya i jego wojsk z południa. Młodszy z braci szedł na czele pożyczonych od Martellów sił i prowadzil ze sobą przyszłą żonę.
Tutaj Domeric musiał się uśmiechnąć. W jego gabinecie, w Wieży Namiestnika, wciąż tliły się resztki pisma jej ojca. Margery mogła udawać zakochaną bez pamięci w młodym Baratheonie, ale nie mogło być wątpliwości, że była trującą różą.
Kolejna myśl zdławiła rozbawienie. Nie tylko Yrsa nie miała swojego znacznika na mapie. Gdzieś tam był też Kyr’Wein, śliski, parszywy robal, choroba, toksyczny jad, gnida. Jak go znaleźć? Jak go zabić? Jak powstrzymać? Nie miał pojęcia.
- Jesteśmy osłabieni - Stark opierał się na zaciśniętych pięściach o stół - Nasze wojska są daleko. W Przystani mamy tylko resztki tego co zostało po zamieszkach. Zbyt wielu zbrojnych siedzi w lochach Inkwizycji.
Byli teraz sami, gdyby Asher Stone był obecny przy tej rozmowie, prawdopodobnie powiedziałby coś świętoszkowatego i kategorycznego, i tyle by z tego było.
- Skąd mamy wziąć zbrojnych, jak się obronić? Stannis I Renely są prawie u naszych bram - Uzurpator trzasnął otwartą dłonią w mapę, rozrzucając drewniane pionki po całym stole.


Tuatha wolałaby nie zrobić tego co zrobiła, ale już od dawna męczyła ją unosząca się w powietrzu woń nadchodzącej zimy, takiej którą pamiętała jeszcze z żyć poprzednich szamanek Klanu Spalonych Ludzi - Zimy Kroczącej. Słyszała, że cywilizowani ludzie zbudowali mur gdzieś daleko na północy by zatrzymać jej pochód. Głupcy, nie da się powstrzymać upływu czasu i zmiany pór roku, nie bardziej niż da się zwrócić rzekę wiosłując. Tuatha musiała więc zadbać o swoich ludzi, bo i Tibalt i Ansar, dwaj najpierwsi wojownicy nie byli w stanie - gdy nie bili się z Księżycowymi Psami, bili się między sobą, a gdy i to okazywało się zbyt dla nich męczące bili swoje kobiety i dzieci. Nie nadawali się na wodzów czasu Kroczącej Zimy.
Był jeden Spalony Człowiek, który mógł uratować plemie i za którego spokojną obecnością Tuatha śniła każdej nocy. Erohet, syn Warthura odszedł jednak na południe z wiedźmą i cywilizowanymi ludźmi. Zostawił jej słowa. Tuatha pluła na słowa, potrzebowała ciała i czynu. Wyzwała więc Tibalta i Ansara by odnaleźli Eroheta. Odmówili. Zagroziła im klątwą. Próbowali ją zabić. Więcej nikt ich nie widział.
Teraz Tuatha stała na czele klanu Spalonych ludzi i patrzyła, jak w dole, po wąskiej, żółtej nitce ubitego traktu maszeruje grupa cywilizowanych, choć nie tak bardzo jak niektórzy, których zdarzyło jej się oglądać, ludzi. Razem około czterech dziesiątek, a na czele chude chłopie. Mieli rumaki, mieli zbroje i malunki na piersi - znaczy ważni. Takich potrzebowała Tuatha. SPięła swojego małego pękatego konika i samotnie opuściła cień lasu.

~"~

Trakt Królewski prowadził Yrsę i jej ludzi blisko Gór Księżycowych. Na horyzoncie malowały się ostre, śnieżne szczyty, oplecione wieńcem szarych chmur i mgły, a u ich stóp, kłebiły się gęste, niebezpieczne puszcze. Las nie dotykał drogi, jednak Yrsa czułą niepokój, miałą wrażenie jakby ktoś, lub coś ją obserwowało. Węszyła zasadzkę.
Nagle, pośród dalekich sosen dostrzegła ruch. Po chwili już wszyscy w grupie widzieli samotną postać na niedużym dropiatym koniku, jadącą z wolna, ale bezwątpienia w ich stronę. Mijały sekundy i Yrsa zaczynała rozpoznawać kształt nadętej, jak balon kobiety.
- Co robimy? - zapytał Modrzew przeciągając dłonią po stylisku topora. Kobieta była już blisko. Dumna, ciemna, odziana w skóry i w stanie bardzo błogosławionym.
- Chłopcze - warknęła dziwnym, twardym akcentem, przypominającym trzask żaren - Gdzie zmierzasz?


Archibald zmagał się z własnymi demonami i z wielkim skupieniem wpatrywał w skórzany kubek, do niedawna wypełniony winem. Co chciał z nim zrobić? Jak chciał to zrobić? Machnął ręką zrzucając ze stołu nie tylko naczynie, ale także całą stertę papierów, piór i pałek woskowych. W sztuce wojny zaskakująco dużą rolę odgrywała sztuka epistolarna.
Westchnął, ostatnio ciężko mu było zachować spokój. Już miał zacząć podnosić nieopatrznie zrzucone przedmioty, gdy do namiotu wpadł jego zdyszany giermek.
- Panie, Lord Lannister - nie zdążył powiedzieć ni słowa więcej, gdy klapa namiotu ponownie sięodchyliła i do środka wszedł Tywin Lannister. Dwa długonogie, energiczne kroki i stał na środku, zupełnie jakby w każdym pomieszczeniu znajdował miejsce, z którego jak najwięcej osób mogło go podziwiać. Archibald skłonił głowę, a jego Pan omiótł spojrzeniem otaczający go rozgardiasz. Nie powiedział ani słowa, nie musiał.
- Wynocha - warknął do giermka, który gdyby chciał, nie osiągnąłby więszej szybkości uciekając przed smokiem. Zostali sami.
- Mam teraz jednego syna - oznajmił Tywin - Chcę go mieć przy boku, ale jakimś cudem nikt nie może mi go znaleźć.
Lord na Caterly Rock spojrzał wymownie na Archibalda Algooda, swojego wasala.
- Ostatnio widziano go, jak mijał Moat Cailin w towarzystwie oddziału Czarnych Braci. Dzień drogi na południe oddzielił się od grupy z dwoma innymi by zapolować na ptaki bagienne. Nie widziano go więcej. Dwaj strażnicy, któzy mu towarzyszyli zostali znalezieni martwi na mokradłach, niedaleko Królewskiego Traktu.
Tywin zamilkł i mierzył już tylko Algooda swoim zimnym, kalkulującym wzrokiem.
- To popłuczyny z mojej krwi, ale mój syn. Ostatni - usta mężczyzny wykrzywił grymas, który mógł zdradzać ból, niesmak lub gniew. Ponownie powtórzył wcześniejsze zdanie - Chcę go mieć przy sobie.


Tyrion okazał się, mimo swojego nieciekawego położenia, wyjątkowo dobrym kompanem. Jego cięty humor i rubaszne opowiastki bawiły Ferro niezmiernie. Dawno nie śmiała się tak często i głośno. Podróżowali na północ. Mieli minąć coś co nazywano Moat Cailin. Czasami widziała nad koronami drzew wysokie ruiny jakichś wież, czy szczyty blanków. Twierdza nie wyglądała z tej perspektywy najlepiej. Robar mówił, żę to praktycznie ruina, jednak wciąż najważniejsza twierdza na północy. Myślałą, że to żart, dopóki Karzeł nie wytłumaczył jej jak wygląda ta część lądu. Musiała się w końcu zgodzić - Moat Cailin była najważniejszą twierdzą północy. Musieli jednak ją ominąć, Tyrion musiał być tam widziany. Nie mogli ryzykować. Ferro obejrzy Moat Cailin jedynie z daleka.
Jechali już długo nie spotykając nikogo na drodze, dlatego wędrowny kupiec na trzeszczącym wozie, ciągniętym przez starego osła był miłą i niegoroźną odmianą. Maljinn zaskoczyło, że tak szybko ich zauważył. Myślała, że jadą w relatywnej ciszy, a dźwięki wydawane przez wóz i osła zagłuszyłyby nawet nadejście regimentu zbrojnych.
- Gdzie zmierzacie? - zapytał kupiec, który był młodszy niż się spodziewała - Przyłączcie się do mnie. Przyda mi się towarzystwo.
Propozycja wydałą się Ferro zaskakująco kusząca.
 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 16-01-2013 o 23:37.
F.leja jest offline