Wątek: Wybrańcy
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2013, 19:20   #1
WiecznyStudent
 
Reputacja: 1 WiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodzeWiecznyStudent jest na bardzo dobrej drodze
Wybrańcy

The Witcher 2 Soundtrack - The Camp by Night - YouTube

Przystań Bogów to mała wioska, złożona z kilku długich drewnianych chat, położona nad Zamarzniętym Morzem Ludzie mieszkający w niej należą do klanu Głębokiej Przerębli i są podlegli królowi plemienia krwiożerczych Aeslingów. Przez większą część roku mieszkańcy łowią ryby drążąc przeręble w morzu ale raz na jakiś czas się zdarza że do tego wyjątkowego miejsca zjeżdżają się niezliczone tłumy wyznawców Mrocznych Potęg z całego niemal Starego Świata i nie tylko. Ostatnie takie wydarzenie miało miejsce ponad sto lat temu i wtedy pewien człowiek, pobożny, wyznający Sigmara obywatel Imperium dowiedział się o przeznaczeniu, o swoim upadku. Sama wioska nie jest jednak rzeczą najważniejszą, to tylko przystanek w drodze do najświętszego miejsca w całej Norsce, do wyspy której jeszcze nikt dotąd nie nazwał. Tam jednak nie może wejść nikt, nikt oprócz tych, którzy nie wezwą sami bogowie za pośrednictwem swojego strażnika. Czasem jest to jedna osoba, czasem więcej, tylko on wie jaki humor mają Mroczne Potęgi. Tej zimy Wybrańców będzie siedmiu…

Aslandir
Pierwszy przybył elf Aslandir. Kto wie czy jego przeprawa tutaj nie była najcięższa. Korsarze Druchii nie raz i nie dwa najeżdżali Norskę w poszukiwaniu artefaktów i niewolników i wielu z mieszkańców wzięło czarodzieja za jednego z nich, zwiadowcę, szpiega. Mimo jednak nieufności ludzi i nie ludzi jakoś tu dotarł. Zawdzięczać mógł to swojej determinacji, która podsycana była przez głos, który w chwilach wahania wspierał go, kiedy chylił się ku rozpaczy pocieszał, a jeśli wątpił obiecywał.
Teraz przed oczami, tam gdzie horyzont się kończył rozpościerał się widok tak piękny jak i zabójczy za razem. Namioty wykonane ze skór zwierzęcych, a czasami nawet ludzkich można było liczyć w setkach, chociaż nie wiadomo czy wtedy liczący nie pomyliłby się o jakiś tysiąc. Różnokolorowy tłum zachowywał się głośniej niż ten w marienburskim porcie, czy altdorfkim targu. Elf zatrzymał się czy to z zachwytu czy ze strachu, trudno powiedzieć, jednak po dłuższej chwili poszedł przed siebie wspierając się na swym wiernym kiju. Po kilku godzinach wreszcie udało mu się dojść do celu, pod namioty wojowników odzianych w rdzawoczerwone zbroje z dziwnymi runami służącymi za zdobienia. Zauważając go kilku wyszło mu naprzeciwko i największy z nich przemówił głębokim i niskim głosem pokazując elfa palcem:
-Druchii wysłali szpiega! Czaromiota! Khorn wynagrodzi mnie za jego głowę!



Viktor Fuchs
Weteran Areny, Karmazynowy Gladiator. Tak kiedyś nazywano Viktora. Teraz kiedy zjawiłby się w rodzinnym Middeheim z pewnością dostałby inny przydomek. Teraz jednak jego miejsce pobytu było inne, nie miasto Ulryka ale Norska, a dokładnie Przystań Bogów. Dotarł tam jeszcze tego samego dnia co elf Aslandir, chociaż co do dnia nie może być pewności, gdyż słońce już od dawna tu nie widniało na nieboskłonie. Nie wiedział co dokładnie robić. Urodził się w kraju gdzie warunki zwykle nie były zbyt sprzyjające ale tutejsze góry, lasy, doliny były jeszcze gorsze, szczególnie o tej porze roku. Czy właśnie po to tutaj trafił? Żeby nie wiedzieć dalej co począć? Viktor wszedł do obozu od strony namiotów należących do wojowników z klanu Szponów, dzikich, norsmeńskich barbarzyńców, którzy zgwałciliby swoje matki i siostry gdyby wymagałby tego od nich Slanesh. Ich jarl był poplecznikiem ulubionego syna Pana Rozkoszy, księcia Sigvalda. Był on jednym z najbardziej charyzmatycznych czempionów Chaosu. Na jego wezwanie stawał każdy wyznawca, jego stopy nigdy nie dotykały ziemi, a uroda nie miała sobie równych w tym świecie. Każdy miał jednak wady, nawet ulubiony syn, a ten był tak próżny że nawet na pole bitwy kazał swoim gwardzistom nosić lustra w których mógłby się przeglądać, a brzydoty nienawidził tak bardzo, że zdarzało mu się wyrzynać całe miasta, gdy coś według niego było nie tak. W tej chwili nie było go jednak przy swoich ludziach, gdyż oddawał się rozkoszy wraz ze służkami swego przybranego ojca.
Było zimno, jednak półnaga kobieta, piękność, jakiej gladiatorowi jeszcze nie dane było ujrzeć utkwiła w nim swój prawie że hipnotyczne, zalotne spojrzenie i w sposób w jaki to robią kurtyzany, zaczęła podchodzić do młodzieńca.
-Co tu robisz mój śliczny?- spytała Viktora piękność zaczynając gładzić go delikatną dłonią po policzku, po czym zaczęła obchodzić go dookoła- Widzę że ci zimno. Może pójdziemy do mojego namiotu i tam cię rozgrzeję.
Barbarzyńcy przypatrywali im się bez słowa, jednak na twarzach kilku pojawił się perwersyjny uśmiech. Dziewczyna w końcu się zatrzymała i jej usta zaczęły się zbliżać do jej ust, jednak młodzieniec się nagle otrząsnął, gdy poczuł ze coś się zaciska na jego talii, a Mianowie ogon ten nadobnej niewiasty…

Garat Moon
Nikt normalny nie chodzi przez Kraj Trolli, przynajmniej nikt, kto chce zostać przy życiu. Garat nie wiadomo czy był nienormalny, czy po prostu nie dbał o życie ale jemu się jakoś to udało. Obietnice jakie mu złożył ten głos przeważyły zdrowy rozsądek. Miał zostać panem i władcą, na swe usługi mieć tysiące wiernych żołnierzy, a zachcianki wykonywane przez rzesze niewolników. Żeby zrobić to jednak musiał dojść najpierw do Przystani Bogów w Norsce. Droga trudna ale czyż nie warta swojej ceny?
Na niebie unosił się dym z tysięcy ognisk, tam gdzie trzeba było iść, więc poszedł… W oddali ujrzał kilku odjeżdżających jeźdźców, gnali od jakiegoś wielkiego głazu jakby ich goniły kurgańskie hordy. Po dojściu do rzeczonego głazu Moon zobaczył ślady, ślady walki, co potwierdzać mogła krew i jakaś dziwna, śmierdząca wydzielina. Nagle usłyszał coś dziwnego, obejrzał się w lewo i ujrzał jak zza głazu wypełza coś… Nie było lepszego słowa aby to nazwać inaczej niż COŚ. Wielkie, okrągłe, bladozielone cielsko, przywodzące na myśl bulwę wspierało się na dwóch, umięśnionych ramionach, zakończonych potwornymi, brudnymi szponami. COŚ nie miało szyi ale na szczycie bulwy była dziura, z której co chwila wysuwały się chyba języki i wiły niczym macki. Po pewnej chwili wyleciał stamtąd jakiś przedmiot, a mianowicie hełm, cały oblepiony jakimś zielonkawym śluzem. Z boku COSIA w jednej chwili wyrósł jakiś bąbel. Rósł tak aż pęknął i wyleciała z niego brudna ropa. Podobno takie stwory mogły być kiedyś ludźmi ale spłynęło na nich zbyt wiele błogosławieństw od Mrocznych Potęg ale w tej chwili nie trzeba było się nad tym zastanawiać. W tej chwili trzeba było wiać!

Gustav Eisenberg
Rycerze Zielonej Chorągwi to wojownicy w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Są szkoleni zarówno w mieczu jak i w strzelaniu, a także taktyce prowadzenia walki i dowodzenia oddziałami. Z dumą mogą mówić o sobie że są prawdziwymi templariuszami swojej bogini Myrmidii! Dla nich nie ważne z jakich warstw wywodzi się rekrut i jak nisko, czy wysoko jest urodzony, musi mieć religijny żar w sercu, umiejętności i wiernie służyć miastu Talabheim i Talabeklandowi! Co więc na północy robi jeden z nich? Na tą zagadkę może odpowiedzieć tylko on sam. Z determinacją pokonał wszelkie trudności, zniósł niedogodności i nie znając drogi trafił do Przystani Bogów, swojego celu podróży, od którego na oko dzieliło go niespełna jedno stajanie.
Im był bliżej tym dało się zobaczyć coraz więcej wydeptanych w gęstym śniegu ścieżek, ślady się tak nakładały na siebie, że nie sposób było ich rozróżnić nawet dla wprawnego tropiciela, a takim musiał być każdy rycerz jego zakonu. Musiał iść dalej, nieważne że był zmęczony, odpocząć może przecież później. Nagle dało się słyszeć jednak pojedyncze zawodzenie wilka, za plecami, które zmroziłoby nie jedno mężne serce. Wędrowiec odruchowo przyspieszył kroku ale obóz był jeszcze za daleko. Co chwila oglądał się za plecy i po którymś już razie zatrzymał się i prawie przewrócił, gdyż przed sobą ujrzał śnieżnobiałą bestię o czerwonych jak krew oczach. Takiego wilka nie dane było mu ujrzeć jeszcze na oczy. Czy po tym spotkaniu zobaczy jeszcze cokolwiek? Kiedykolwiek?

Aver
Aver z Kulów. Już samo spojrzenie na niego wystarczyło aby spuścić z tonu. Ten w dodatku był watażką i wiódł za sobą jedynastu jeźdźców, chociaż na początku wyprawy było ich dwudziestu, tak jak przepowiedział to vitki. Właśnie on ze swojego plemienia odpowiedział na zew i przybył do Przystani Bogów długą drogą lądową. Po przedarciu się przez ziemie swych zaciekłych wrogów z południowego, norsmeńskiego plemienia, już można było w oddali zobaczyć zarysy tak wielkiego obozu, jakiego Aver w życiu nie widział, a to u kurganów zdarza się rzadko.
Jeden z jeźdźców o innych rysach twarzy niż pozostali podjechał do swojego wodza i z akcentem norsmeńskim powiedział:
-Zarze, to już tu, Przystań Bogów. Niedaleko leży wyspa świątynna, to najświętsze miejsce w całej krainie.
Zaiste, wspaniałe było to miejsce, gdzie swoje namioty i obozowiska rozbiły tysiące wojowników wezwanych tu przez bogów. Nie wiadomo czy można było to porównywać do tej armii, którą kiedyś wezwał potężny Asavar z Kulów ale i z tym można było iść na Praag i być może na sam Kislev, a potem zniszczyć słabeuszy z Imperium. Tak. Zostać następnym wybrańcem bogów , składać czaszki dla tronu Khornea, wyrywać serca dla Slanesha, Nurglowi ofiarować zawartość ich żołądków, a Tzenthowi ich ostatnie tchnienie!
Wjechali do obozowiska, gdzie było rozbitych kilka namiotów Kurgan. Jeden z nich, najroślejszy, postury Avera widząc wskoczył na swojego konia i podjechał by zagrodzić mu drogę. Oba konie stanęły dęba.
-Jestem Tonka Srebrny Rumak z Hastlingów, a ty słabeuszu wjechałeś do mojej części obozu!- wykrzyczał w języku kurgan- Zejdź konia, pokłoń się, oddaj mi swoich ludzi, a pozwolę ci lizać moje buty i doglądać moich niewolnic kiedy ci wytnę męskość! Będziesz nosił swoje jaja jak kobieta naszyjnik, a na plecach mój znak!

Aldebrad Rabe
Renegat zakonu Płonącego Serca jechał na swym wychudzonym rumaku przez śnieżną krainę. Paszy dla wspaniałego bojowego rumaka ze świecą można by było szukać, więc nie wiadomo ile mógł jeszcze pociągnąć. Nie pamiętał ile czasu był w podróży, nie wiedział po co tam jedzie, nie wiedział nawet gdzie jedzie i po co. Znaczy się po co to wiedział. Po potęgę! Tak mu przecież obiecano.
Noga go zaczęła swędzić, więc postanowił się podrapać ale momentalnie sobie przypomniał że przecież nie może się podrapać, nawet nie może go swędzić. Nie miał przecież ich obu. Spojrzał na to co miał zamiast nich czyli dwa kawałki metalu. Ci norsmeńscy barbarzyńcy mówili że to bogowie zesłali na niego łaskę. Może nawet rzeczywiście tak było? Był przecież teraz silniejszy, szybszy, a długi bieg nie mógł go zmęczyć. Może to było dobre? Może jego przeznaczeniem ma być stanie silniejszym, szybszym i wytrzymalszym?
W dali zobaczył już zarys obozu, więc pogonił konia do lekkiego kłusu aby przyśpieszyć ostatni etap podróży i wjechał między ogniska norsmenów. Obserwował ich wszystkich z góry. Wielu z nich nosiło krosty, kilku z nich miało niezdrowo zieloną lub bladą skórę. Kiedy przejeżdżał koło jednego z namiotów koń się spłoszył, stanął dęba i zrzucił jeźdźca, który upadł twarzą w błoto.
-Szlachetny pan z Imperium- usłyszał nad sobą- pozwól że pomogę ci wstać.
W tym miejscu ostatnią rzeczą jakiej można by się spodziewać to uprzejmość, więc rycerz obrócił się na plecy i już miał wyciągnąć rękę ale ujrzał nad sobą twarz, a raczej coś twarzopodobnego. To coś było porozciągane na wszystkie strony, owrzodzone gdzie się tylko dało, a z na wpół otwartych ust wyciekała gęsta flegma, która kapała prosto na zbroję Aldebrada.

Albjorn Rodgurn zwany Białym
Twarz Albjorna doskonale wkomponowała się w śnieg, no może poza oczami czerwonymi jak rubiny, lub jak sam wolał mówić jak krew. Był w końcu albinosem i dziękował bogom za to że kazali mu o tej porze ruszyć na pielgrzymkę do tego świętego miejsca. Gdyby wyruszył w czasie lata, słońce by nie zaszło aż do zimy, a tak nie raziło go przynajmniej w oczy. Czy był szczęśliwy że coś mu kazało się wyrwać ze słabego Imperium i przybyć do najświętszego miejsca w jego dawnej krainie? Być może. Wiele trudności musiał pokonać żeby dotrzeć aż tutaj samotnie. Teraz mu zostało jeszcze tylko kilkanaście kroków i będzie przy ognisku swoich rodaków. Widział jak na jego patrzą i musiał wytrzymać ich wzrok żeby zdobyć przynajmniej odrobinę szacunku.
-Jestem jarl Sven Elriksoon z klanu Żelaznych- odezwał się ich wódz- Jeśli chcesz możesz się do nas przyłączyć ale musisz pokonać jednego, to mi powiedział Khorne! Który się zmierzy z albinosem?
Na te słowa jeden z norsmenów wstał i powiedział:
-Jam Asgan Nielsoon. Powiedz swoje imię żebym mógł przedstawić twoją głowę Panu Czaszek!
 

Ostatnio edytowane przez WiecznyStudent : 13-01-2013 o 04:01.
WiecznyStudent jest offline