Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-01-2013, 12:27   #6
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

- Pani, inną drogę wybrać winniśmy – rzekł jej Albrecht Snow, dowodzący zbrojnymi z czerwonym człowiekiem na piersi, ludźmi Roose'a, którzy podobno byli teraz jej ludźmi.
- Klanom z gór zdarza się tu zapuszczać – rzucił jeden z jego podkomendnych i podniósł się gwar.

Nazwana „panią” Yrsa przymknęła oczy i oparła głowę o drzewo. Hełmu nie zdjęła. W środku było jakby trochę ciszej. Nie było słychać za wyraźnie wątpliwości Snowa, ani obaw innych, ani pytań jej krewniaka Holgera Flinta, nawet natarczywego pochrząkiwania Modrzewia, dzikiego, który wolał przed Yrsą zgiąć kolana niż włożyć szyję w pętlę. Wszystko to zlewało się w monotonny, jednostajny szelest, jak szum odległego wodospadu. Ledwie tło dla własnych myśli, zwielokrotnionych ech pod kopułą własnej czaszki.

Jestem żoną martwego człowieka.

Z trudem przypominała sobie, jak wyglądał. Ten mężczyzna, któremu przysięgała przed drzewem sercem, i nieważne, że był wtedy daleko. Liczy się, że przysięgła. Pamiętała, że dobrze walczył. Tyle przynajmniej łaski mieli dla niej bogowie. Zostałam żoną trupa, ale nie cherlaka. Gdy pięć lat temu Roose petraktował z Torghenem Flintem, zmagając się jednocześnie z rzędem pieczonych prosiaków, wędzonymi węgorzami i baryłką miodu, jego syn zrejterował od uginających się stołów na majdan i rozłożył na miecze dwóch synów Starego Flinta... a był wtedy jeszcze młokosem. Zarost mu się ledwie sypał, a nad wargą miał największego i najbardziej paskudnego pryszcza, jakiego się Yrsie zdarzyło w życiu oglądać. Cóż, teraz nawet jeśli nie wyhodował sobie porządnej brody zamiast wyprysków, żadna kobieta, mężatka czy panna, szlachcianka czy prostaczka, nogą go z łoża nie zepchnie. Został królewskim Namiestnikiem. Został trupem. Co za różnica, szpetny czy powabny, trup jest trupem. Jestem żoną trupa. Na samą myśl o spełnianiu małżeńskich obowiązków Yrsie chciało się rzygać. Domeric Bolton, jej pan mąż, niewiele miał w tym osobistej zasługi, to jedno mogła mu przyznać. Yrsa piła właściwie od momentu, w którym w Dreadfort przysięgała pod drzewem sercem być wierną i dobrą żoną, i rzygać w związku z tym chciało jej się właściwie nieprzerwanie.

Z początku piła z poczucia krzywdy i bezsiły. Zaraz potem z wściekłości. Za sześć lat wiernej służby, za krew przelaną, za to, że broniła jego ziem jak własnych – Roose rzucił ją jak śmieć przez cały kontynent... dając tytuł „lady Bolton” i swojego syna jako nagrodę pocieszenia. Wiedząc doskonale, że Yrsa pluje na jedno i drugie, a zgodzi się i tak. Piła dlatego, że nie potrafiła, nie mogła i nie chciała odmówić.

Potem – już na trakcie, w towarzystwie swych ziomków, Modrzewia i zbrojnych, których Roose pchnął razem z nią chyba tylko po to, aby nikt nie wybuchnął pogardliwym śmiechem, gdy Yrsa przedstawi się jako „lady Bolton” - potem piła bo zdała sobie sprawę, że nie jedzie do Królewskiej Przystani jako członek rodu. Jedzie jako zakamuflowana ochrona pierworodnego syna, dziedzica Dreadfort, który zbyt nawywijał i narobił sobie zbyt wielu wrogów. Jestem żoną trupa... ale przynajmniej nie tchórza . Od kiedy dziki roztrzaskał kiścieniem jej skroń i przy okazji jej świat, miała trudności z zaśnięciem, budziły ją złe sny i łupiący ból głowy. Teraz również – budziła się w nocy, słuchała spokojnego oddechu śpiącego beztrosko obok Modrzewia i nie mogła się ruszyć, jakby sama była martwa i brało ją w posiadanie śmiertelne stężenie. Wreszcie zasypiała znowu i śniła znów ten sam sen. Roose podnosił się spomiędzy tłustych, różowych zwałów trzęsącego się tłuszczu tej piętnastoletniej maciory, którą nazywał żoną i nago szedł do kominka. Klękał przy ogniu, blade, bezwłose ciało bez jednej blizny. Czytał list – i nawet jeden mięsień nie drgał na jego twarzy. Ale Yrsa w swoim śnie wiedziała, że w liście stoi, że Domeric zginął, i wiedziała, że śmierć będzie łaską, gdy Roose jej odpłaci za to, że pozwoliła mu umrzeć.

Gdy przekroczyli Przesmyk, Yrsa przetrzeźwiała lekko, na tyle by zimno skalkulować wieści z Południa – ruchy lwów i stolicę bez obrony. Domeric już jest trupem, zdała sobie wtedy sprawę. Już jest trupem i Roose to wiedział . Wtedy też zaczęła pić znowu. To pozwalało zagłuszyć przeczucie, że cokolwiek się stanie – czy młody Bolton i ona sama zginą, czy przetrwają – Roose wygra. Nie miała wątpliwości, że jest przygotowany na każdą opcję. I że z każdej będzie potrafił wyciągnąć korzyści dla siebie i rodu. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy cyniczny zimny drań kocha swego syna. Uznała, że nie. Nie miał blizn. Jeśli ktoś nie ma blizn – może to znaczyć tylko jedno. Nikomu nie pozwolił się zbliżyć.

Może i dlatego tak lekko mu przyszło zrobić Yrsę żoną swego syna trupa. Yrsa jednak nie zamierzała kłaść się jeszcze do grobu, a już na pewno nie razem z mężem, którego nie pragnęła i który był jej obojętny.

Domeric Bolton zginie, bo wszyscy ludzie muszą w końcu zginąć. Ale to jeszcze nie jest na niego czas.

***

Dzień był słoneczny, ale chłodny. Drzewa szumiały, a trawa falowała niczym tafla niespokojnego jeziora. Trakt wił się leniwie omijając góry. Po obu stronach otaczały go szerokie połacie łąk, które powstały w miejsce zepchniętego dalej od drogi lasu - Arrynowie woleli widzieć, jak dzicy klanowcy nadciągają z daleka.

Głowa Yrsy łupała tępym bólem od skroni w tył głowy. Cierpiała na dramatyczną i wyjątkowo podłą postać kaca. I tak była skoncentrowana na uczuciu, że mózg ucieka jej uszami, że kobietę na drobnym, górskim koniku zauważyła dopiero wówczas, gdy ta odjechała spory kawałek od linni drzew.
- Holger – powiedziała cicho do kuzyna, gdy kobieta była jeszcze daleko. Oszczędnym ruchem ręki i gestem nakazała, by obserwowali las i mieli broń pod ręką. Zbrojnym z czerwonym człowiekiem na piersi nakazała tylko spokój. Nie byli z nią od lat, nie przeszli razem tysięcy mil i nie zabarwili śniegu krwią. Nie umieli czytać jej myśli z drobnych gestów.

Przez szparki hełmu obserwowała najpierw linię lasu, potem nadjeżdżającą kobietę. Oparła się lekko na łęku, gdy ta zaczęła mówić.
- Stamtąd – odparła cicho, wskazując kciukiem za swoje plecy, po czym z klekotem kościanych bransolet wyciągnęła rękę przed siebie – Tam. Cioteczko.
Mówiąc to miała szczerą nadzieję, że „tam” nadal oznacza zamek Redfortów... rankiem była tak pijana, że Modrzew musiał ją wepchać na siodło. Pamiętała, że machnęła ręką w losowym kierunku i oddział pojechał za nią, karnie i posłusznie...
Trąciła konia piętami i podjechała bliżej, ściągając jednocześnie hełm. Powiodła znów spojrzeniem po ciemnych cieniach rzucanych przez drzewa, szukając ruchu i błysku światła w źrenicach oczu, by znów spojrzeć na kobietę w skórach.
- Modrzew – poleciła. - Poczęstuj cioteczkę orlicę moim miodem. Gardło jej zaschło od wiatru i długiej drogi.
Szamanka zaśmiała się swoim chrapliwym głosem.
- Chłopiec, który jest kobietą - odchyliła głowę do tyłu i klasnęła otwartą dłonią o udo - Dobrze, zawsze lepiej umawiać się z kobietą. Jestem Tuatha, córka Dannan z klanu Spalonych Ludzi, potrzebuję pomocy kogoś takiego jak ty, by dostać się do stolicy waszego cywilizowanego świata - w jej ustach cywilizacja stawała się przekleństwem.
Kąciki warg Yrsy drgnęły i uniosły się lekko do góry. Odczuwała dziwną mieszaninę zaskoczenia i upodobania do tej dzikiej niewiasty... może nie do końca dzikiej, bo z dzikszymi już miała do czynienia. Poruszyła się leniwie na kulbace i znów spojrzała ponad ramieniem obcej kobiety na las i skalne granie ponad nim.
- Nie wątpię, że znaczne to i sławne w tych górach imiona. - skinęła lekko głową. - Jestem Yrsa, córka Theo. Z klanu Wullów. W górach, z których pochodzę... to są sławne i znaczne imiona - tym razem obnażyła w uśmiechu wszystkie zęby. - Nie ma co, cywilizacja poza górami drży w oczekiwaniu tak twoich, jak i moich odwiedzin. Czegóż, można Tuatho, chcesz szukać w śmierdzącej gównem całego Westeros Przystani, zwanej Królewską?
Tuatha klepnęła się po pękatym brzuchu.
- Ojca mojej córki, Eroheta, który opuścił swój klan - szamanka skrzywiła się lekko - Zbliża się Zima, potrzebujemy wodza, a on się jako tako nadaje.

- Mężczyźni – mruknęła cicho Yrsa. - Głupcy, tchórze, bydlaki albo słabeusze. Albo wszystko naraz. Jak który jest coś więcej wart, najczęściej jest zbyt daleko, gdy jest potrzebny. Naprawdę powinnaś napić się mego miodu, Tuatho ze Spalonych – zmieniła nagle temat. - Mogłabym cię zabrać do stolicy, także pomóc szukać twego Eroheta, jeśli przyjmiesz pomoc. Jednak nie ruszę tam zaraz. Muszę pierwej postraszyć lordów Doliny... Wypij miodu, Tuatho, proszę... - rzekła miękko i wskazała na bukłak, który wyciągał ku szamance Modrzew. - Jeśli twój mężczyzna jest w Królewskiej Przystani, to znaczy, że jest już właściwie martwy. W sumie... tak jak i mój. Tywin Lannister idzie na stolicę, a miasto z tego co słyszałam ma niewielu obrońców. Lew nie oszczędzi nikogo. Jadę tam do mojego męża. A po drodze zgarnę tylu głupców, tchórzy, bydlaków i słabeuszy, którzy się pochowali za murami swoich zamków i udają, że ich nie ma, ilu tylko zdołam. Każdy miecz więcej to większa szansa, że mój mąż wygra bitwę. I że będzie żył. Jeśli kobieta taka jak ja może czynić kobiecie takiej jak ty rady – zrób to samo. Zbierz tylu wojowników, ilu zdołasz. Każdy jeden więcej to większa szansa, że obronisz to, co kochasz. Stolica to truchło wielkiego wołu, w którym roi się od robactwa. Raczej nie odnajdziesz tego, który dał ci to dziecko od razu. Jeśli zostaniesz uwięziona w oblężonym mieście, sama i bezbronna... wtedy może się okazać, że znalazłaś swego Eroheta tylko po to, by razem z nim umrzeć, na obcej ziemi, z dala od domu.
- Jesteś mądrą kobietą, choć wyglądasz jak chłopiec - Tuatha zachichotała - Ale czasem matka musi zrobić, to co trzeba zrobić. Jeżeli szukasz mieczy, to ich nie mam, ale mogę ci dać kilka toporów, trochę włóczni i sporo strzał.

Szamanka podniosła dłoń i na granicy lasu poruszyły się drzewa. Na otwartej przestrzeni tuż za cieniem rzucanym przez puszczę stało około pięć dzieciątek dzikich klanowców. Zaskoczeni, ludzie Yrsy zareagowali nerwowo.
- Spokój – rzuciła do swych ludzi, głosem ledwie trochę głośniejszym niż przy rozmowie z szamanką, ale w zapadłej ciszy doskonale słyszalnym. - Kto sięgnie po broń, zeżre własne palce.
Powiodła spojrzeniem po wojownikach. U pasa jednego z nich zwisało coś, co podejrzanie przypominało ludzkie czaszki. I zapewne nimi właśnie było.
- Miecze – wzruszyła ramionami i przymrużyła oczy – Gdy kto z was ich zapragnie... będzie mógł zdobyć na lwach. Nie kochają was tam, na zewnątrz – stwierdziła. - I do Przystani, i z powrotem do domu będziecie musieli iść jako moi sojusznicy. Bycie sojusznikiem oznacza walkę dla mnie. Oznacza trzymanie chęci mordu i grabieży na wodzy, jeśli powiem, że to jeszcze nie pora. Oznacza też przełknięcie dumy i nienawiści, jeśli przyjdzie nam iść razem z którymś z lordów Doliny... którzy również was nie kochają. Wiesz to wszystko, prawda, można Tuatho? Ale czy się z tym zgodzisz, tak długo, jak wypadnie nam wspólna droga?

Szamanka skinęła głową z uśmiechem.
- Niech tak będzie.
- Za trzy dni zatem, w tym miejscu. Jeśli nie będzie mnie dłużej, nie czekajcie. Ja na was czekać nie będę na pewno. Jestem pewna, że rozumiesz, dlaczego, Tuatho. - Yrsa skinęła głową szamance, ściągnęła rękawicę i wyciągnęła ku niej nagą dłoń.
Dzika, zamiast chwycić wyciągniętą w przyjacielskim geście dłoń, sięgnęła za pas i gdzieś spomiędzy okrywających jej ciało skór wyciągnęła niewielki kościany sztylet i styliskiem do przodu podała Yrsie. Ostrze było gładkie, jak wypolerowane przez wodę i czas. Nie miało jelca, a w dłoni trzymało się jedynie dzięki drobnym, poczerniałym runom wygrawerowanym na rękojeści. Wyglądem przypominał bardziej kieł jakiegoś wielkiego zwierza, niż nóż.
- Nie zgub, to sztylet z mojej matki - uśmiechnęła się szamanka - Będę tu za trzy dni by sprawdzić, czy dobrze się nim opiekowałaś. Jeżeli cię tu nie będzie, znajdę cię, żywą lub martwą, i odbiorę mój skarb.

Yrsa pokręciła głową z niesmakiem, ale przyjęła sztylet i schowała go za pazuchę, obok listu, jaki przekazał jej Roose do swego syna. Wielu ludzi próbowało ją zastraszać. Tak wielu, że odpuszczała już sobie komentarze i puszczała te daremne groźby mimo uszu. Sześć lat patrzyła w zimne oczy Roose'a Boltona i słuchała jego cichego, łagodnego jak dotyk pajęczyny na policzku głosu. Nie było niczego ani nikogo, kto mógłby napełnić ją większym przerażeniem.

- Trwaj w zdrowiu – skinęła dzikiej kobiecie. - Ty i twa córka.

***

Mężczyźni śpiewali przy ognisku. Zawsze o tym samym – jak nie o rozwalaniu łbów, to o zaglądaniu między kobiece uda. Jak nie o jednym czy drugim, to o piciu na umór. Yrsa wybrała męskie życie – i znała już ten repertuar na pamięć. Siedziała z boku, oparta plecami o skałę i zakutana w płaszcz. Oglądała otrzymany sztylet, sprawdziła nawet palcem, czy ostry. Wreszcie wyjęła ze swoich juków zwitek płótna na bandaże i owinęła broń szczelnie, zanim schowała ją znowu za pazuchę. Głupie czy nie, rzeczy mają takie znaczenie, jakie im ludzie przypisują. Pilnowała paskudztwa.

Uniosła po raz setny w tej podróży list starego Boltona do młodego Boltona. Po raz kolejny zdusiła chęć, by delikatnie podważyć pieczęć ostrzem noża i przeczytać, cóż to takiego Roose miał do powiedzenia swemu synowi, czego nie chciał powierzyć krukom, ale powierzył Yrsie. Oczywiście, przekaz mógł być nader krótki i przejrzysty.

Cytat:
Synu,
jeśli pieczęcie zostały naruszone, zatłucz sukę i zapomnij o sprawie.
Tata
Roose oczywiście nie użyłby nigdy słowa „suka”. To byłoby poniżej jego godności. Ale sprawdzenie, na ile można jej teraz ufać, i zabicie, jeśli okaże się go niegodna – z tym nie miałby żadnego problemu.

***

- To przykre i wielce niefortunne – oznajmiła Yrsa z kamienną twarzą. - Mój pan mąż będzie niepocieszony.
Zaproszony na weselisko Namiestnika – pech, że akurat w szykującej się do oblężenia Królewskiej Przystani - Jasper Redfort rozłożył bezradnie ręce nad półmiskiem serów i odparł, że nic z tym uczynić nie może. Ojciec jego przebywał w Orlim Gnieździe, gdzie starał się o rękę Lady Lysy.
- Kogo? - rzuciła nieważnie. - Ach, jej. Żony martwego człowieka. Obawiam się, że droga do władzy nad Doliną jednak nie wiedzie przez jej łożnicę. Wiesz, Jasperze... - ciągnęła Yrsa bezlitośnie – mogę cię zwać po imieniu? W końcu, jesteśmy teraz niemal rodziną... A więc, Jasperze, wiesz, że małżonek mój, Namiestnik, kocha dobrego lorda Hortona jak rodzonego ojca, a synów jego, w tym ciebie, jak braci rodzonych, których wola bogów mu poskąpiła. Pragnąłby mieć was przy sobie w Królewskiej Przystani, w radosnej chwili swego wesela.
- Pragnąłby mieć nas i naszych zbrojnych w radosnej chwili, gdy Tywin Lannister zapuka do bram miasta – odparł sucho dziedzic Redfortów.
Yrsa nie zaprzeczyła, bo i czemu tu było zaprzeczać. Rzekła tylko po raz wtóry, że Domeric zawsze miał wiele ciepła w sercu dla ich rodu, cenił ich i kochał. I że może ona jest głupią, prostą dziewką z Północy, ale po tym się poznaje prawdziwych braci, że stają przy tobie w chwili wesela i w chwili potrzeby. Że są obok gdy trzeba przelać krew, a nie tylko wtedy, gdy już się dzieli łupy. W atmosferze, która nagle zrobiła się lodowata, Yrsa wstała i zapytała o maestera, bowiem chce wysłać list do swego małżonka. Co też uczyniła, z pełną świadomością, że maester Jasperowi powtórzy jego treść, słowo w słowo.

Cytat:
Do Lorda Namiestnika, Domerica Boltona
Panie mężu
w Eyrie, w Redfort. Drogi piastun twój lord Horton i bracia odmówili przybycia. Obawiam się, że będziesz musiał znaleźć innego kandydata. Ruszam do Royce'ów. Wiodę stu ludzi. Niech bogowie mają cię w opiece.
Yrsa
Tych stu ludzi dała trochę na wyrost... ale bez mniejszej liczby trochę wstyd byłoby się pokazać w stolicy. Zastanowiła się na chwilę, po czym doszła do wniosku, że nie powinna powielać dawnych błędów. Lekce sobie ważyła zawsze te tytuły i herby, i źle na tym wyszła. Trzeba było zacząć z nich korzystać. I wydzierać więcej. Podpisała się raz jeszcze, ozdabiając nazwisko kunsztownym zawijasem, którego nauczył ją maester z Winterfell.

Cytat:
Lady Bolton
Gdy wyjeżdżała, Jasper Redfort pocałował ją w policzek, jak krewniaczkę, choć widać było, że się do tego przymuszał. I jako krewniaczce dał jej dwudziestu zbrojnych.
- Aby żony Domerica nie spotkała na naszych ziemiach żadna krzywda – rzekł. - Klany się panoszą.
- Jesteś niezwykle hojny, krewniaku – odparła Yrsa z wdziękiem. - Dziękuję ci i zapewniam, że małżonek mój odwdzięczy ci się za twą troskę... i podług zasług.

***

Spiżowego Yohna Royce oczywiście również nie zastała. Również postanowił zostać władcą Doliny kosztem poodgrywania zainteresowania przywiędniętymi wdziękami wdowy po Jonie Arrynie. I niech mi ktoś powie, że mężczyźni nie są kurwami.. Ciekawe, czy młody Bolton będzie taki sam. Przyjdzie, zgasi światło, położy się na niej, zamknie oczy – i będzie myślał o Północy. O tych trzech tysiącach Wullów i Flintów, maszerujących za jego ojcem - dlatego, że dał Yrsie swoje nazwisko. Będzie go musiała zapytać.

Andarowi Royce'owi, który ją podejmował w Runestone, złożyła swoje serdeczne wyrazy współczucia ze względu na brata Waymara, który zaginął za Murem i wszystko wskazywało na to, że zaginął na dobre. Co prawda nader wyraźnie pamiętała młodego Royce jako aroganckiego dupka, ale teraz z absolutną powagą wynosiła pod niebiosa jego odwagę i waleczność.
- Wielu Royce'ów służyło w Nocnej Straży. Na Północy bardzo cenimy wasz ród. Wy... pamiętacie. Co jest ważne. Żałuję, że nie mogłam spotkać się z twym panem ojcem. Poznałam go, gdy jechał na Mur z Waymarem... Niewielu jest takich ludzi jak on. Mam nadzieję, że zdobędzie rękę kobiety, której zapragnął i będzie z nią szczęśliwy. Szkoda, że mój małżonek jest tak zapatrzony w Redfortów... między nami mówiąc – bezpodstawnie.

Wino, którym Andar Royce ją częstował było podłe. Za to jego mina, gdy pożegnała się i wstała – pierwszorzędna.

A teraz - kto pierwszy, ten lepszy.

***


Ognisk było zdecydowanie więcej, niż byłoby ich potrzeba aby ogrzać pół setki klanowców, których tu zostawiła. Bo i wojowników było z dwie setki. Śpiewali i bili w bębny, co jakiś czas ktoś wznosił entuzjastyczny okrzyk. Klany z Księżycowych Gór z jakiegoś powodu zechciały tłumnie wziąć udział w wyprawie do Przystani. Yrsa wydobyła zza pazuchy sztylet otrzymany od szamanki i rozwinęła go z bandaży.

- Co powiesz, pani? - zapytał ją Albrecht Snow.
- Powiem, że Erohet, syn Warthura, jest człowiekiem bardziej kochanym niż mój pan mąż. Poznaję to po tym – wskazała palcem na obóz – że więcej ludzi pragnie za niego umrzeć.
- To wojna. Co tu ma miłość do rzeczy? - obruszył się jeden z ludzi Redfortów.
- Wszystko – warknął Modrzew, a Yrsa przytaknęła mu poważnie.
- Wszystko.

Miłość. I strach.
Jedno, albo drugie.
Albo obydwa.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 22-01-2013 o 12:34.
Asenat jest offline